VIN COLE
dwadzieścia dwa lata — student prawa — nieślubny syn senatora — wielkie nic
Jest wszystkim tym, czego można spodziewać się po rozpuszczonym dziecku stanowiącym wypadkową spierdolonych genów — nieobecnym ojcu, który na wieść o kolejnym potomku machnął ręką i wydatki pozostawił na głowie księgowego oraz matce, która za sprawą ciąży zapewniła sobie wieloletni luksus. Wydawanie nieswoich pieniędzy w sporych ilościach przychodzi mu równie lekko, co organizowanie w piekielnie drogim penthousie hucznych imprez, na które wstęp ma prawie każdy. Vincent uwielbia charakterystyczne dudnienie basu, lejący się strumieniami alkohol i całkowitą nietykalność przysługującą ludziom o pewnym statusie z pewnego kręgu. Podchodzi do życia z irytującą lekkością, ponieważ doskonale wie, że w razie kłopotów wystarczy jeden telefon do ojca, a on załatwi wszystkie sprawy, nawet te wykraczające poza legalne działanie. Byleby uniknąć skandalu, byleby mieć z głowy kolejny problem i odzyskać spokój. Gdy kurz opadnie, mężczyzna wetknie dłonie w kieszenie i odwróci wzrok od syna, jakby na końcu języka pragnął wyrazić dezaprobatę, choć równocześnie zdaje sobie sprawę, iż nie ma do tego prawa. Cisza, która między nimi zapadnie zdradzi więcej niż słowa. W tej ciszy pełnej niewypowiedzianego żalu i zaprzepaszczonej szansy na zbudowanie jakieś relacji, Vin odnajduje swego rodzaju przyjemność; w tym morzu gorzkich emocji, dopuszcza do siebie złość tak silną, że rozgrzewa jego żyły i sprawia, że mógłby zatłuc kogoś gołymi rękami bez najmniejszego wyrzutu sumienia. Wystarczy jedno spojrzenie w ojcowskie oczy; dostrzeże w nich całą pogardę ukrywaną pod pozorami, a potem spojrzy w lustro i zobaczy to samo.
Cześć! :) Witam się cieplutko z chłopcem, na którego pomysł chodził mi po głowie od dawna. Vin to specyficzny typek niestroniący od przemocy, trochę zagubiona dusza szukająca własnej drogi i magnes na kłopoty. Szukam dla niego starszej kobiety, którą byłby zafascynowany i która stałaby się w jego życiu dość niebezpieczną obsesją. Z chęcią przyjmę również przyrodnie rodzeństwo. A poza tym bierzemy dosłownie wszystko, więc zapraszam :)
[Hhmmm, co za usta... gorąco tu :D On jest przeboski, na prawde taki łobuz, na widok którego miękną kolana. Gniewny, buntowniczy, charyzmatyczny i... przystojny :) no jak dla mnie, wszystko się zgadza - do schrupania! Ma cudne usta i cudnie porozdzieraną duszę!
OdpowiedzUsuńCzy Emily nadaje się na obsesję? 11 lat różnicy to ani mało, ani dużo, ona chce ciepła, on... czegokolwiek szuka, może u niej znaleźć ;) Ona ma tajemnice, potrafi być słodka i urocza, może zaskoczyć i zaintrygować! Na pewno obiecujemy duzo niespodzianek i wrażeń, także chodźcie do nas! <3
Życzę szalonych zabaw, , nieprzespanych nocy, skacowanych poranków i jeszcze więcej zaparcia w zaznaczaniu, że nie ma dla niego granic!]
Emily/Zuri/Niall
[ Cześć!
OdpowiedzUsuńZgodzę się z przedmówczynią, pan wyszedł Ci przeboski, niby taki typ co lepiej go omijać szerokim łukiem, a z drugiej strony zdaje się niezwykle intrygujący w tej swojej złości i zamiłowaniu do dudnienia basów ;>
Te nasze bogate dzieciaki to same sobie fundują wiele komplikacji w życiu, jednak rodziców świętych nie mają... Życzę samych wciągających wątków, szalonej zabawy i w razie chęci zapraszam do mojej gromadki, choć chyba najbardziej do Mili - która ma podobne podejście do załatwiania wszelkich kłopotów, lubuje się w pieniądzach zarówno swoich jak i rodzicieli. No i na pewno musieli na siebie wpaść na tych imprezach do których dostęp ma prawie każdy ;)
Bawcie się dobrze! ]
Mila, Jackson/Laurent/Thedore
[ A mi pierwsze, co rzuciło się w oczy, to jego piękne loczki i tatuaże! Świetne zdjęcie, bardzo pasujące do kreowanej postaci. Vin wydaje się być tym typem osoby, która lubi wszystko, co złe, ale kto nie lubi z tego towarzystwa? Octavia i Vin to zupełne przeciwieństwo, ale może to właśnie mogłoby ich w jakich sposób połączyć? Jest jeszcze Charlie, więc zostawię Ci wybór, jeśli masz ochotę na wątek z którąś z moich dziewczyn.
OdpowiedzUsuńA na koniec życzę masy weny i ogromu ciekawych wątków!]
Octavia Blanchard/Charlene Lieberman
[Trochę podglądałam, jak tylko zauważyłam, że się zapisałaś na bloga... Nic nie mówię, ale moja Margaret jest chodzącym kłopotem ;> a skoro Vin jest magnesem, jak dla mnie wynik równania jest jeden: chodź na wątek. Może tym razem się uda :D]
OdpowiedzUsuńMargaret
[Twój komentarz to miód na me spragnione wrażeń serduszko! Biorę wszystko, co możecie nam dać! Chętnie zacznę, tylko... od którego momentu? Poznanie? Zatrudnienie? Chętnie posunęłabym się już kilka tygodni do przodu, kiedy oswoili się z sobą, czują w swoim towarzystwie swobodnie, bez zapoznawczej sztywności i razem pracują dłuższą chwilę, może z kilka tygodni. ;)]
OdpowiedzUsuńEmily
[Wymyśliłam już sobie w paru wątkach, że to się działo na jakiejś sylwestrowej imprezie, więc jeżeli Vin miał ochotę na bardzo huczne powitanie nowego roku, to ja nie mam nic przeciwko, a ten szantaż brzmi tak cudownie, że z ogromną chęcią w to wchodzimy! Jakieś szczególiki możemy omówić sobie mailowo (wyborowealoe@gmail.com) zostawiam adres, chociaż wydaje mi się, że chyba już kiedyś wymieniałyśmy się wiadomościami :D]
OdpowiedzUsuńMargo
[ Jestem jak najbardziej za! Podejrzewam, że wielokrotnie będą zarówno wzajemnie się z nich wyciągać jak i ściągać te kłopoty na innych ;>
OdpowiedzUsuńMasz ochotę od czegoś konkretnego zacząć? Może wspólnie zajmą się dręczeniem kogoś kto zalazł im za skórę? Albo w ręce jednego bądź drugiego wpadnie jakiś ciekawy materiał wideo dotyczący kogoś ze wspólnych znajomych lub nawet któregoś z nich?
A jeśli wolisz możemy też dogadać szczegóły na mailu: izana.ami00@gmail.com ]
Mila
[ Tak teraz przeglądam zakładki Plotkary i plotka nr 6 wydaje się całkiem ciekawym pomysłem na wykorzystanie... ;) ]
Usuń[Oo, takich wyznań się nie spodziewałam, ale... czuję to samo! :P Zwykle sie mijałyśmy, a tu prosze, udało się wreszcie. Nawet jakiś czas temu pisałam do Ciebie maila w związku z ogłoszeniem na Spisowniku, ale chyba mnie wrzuciło do spamu i wykopało w kosmos. xD
OdpowiedzUsuńNie pozostaje mi nic innego, jak zacząć w takim razie. Łap!]
Bloomme dla Emily było wszystkim tym, czym firma może się stać dla założycielki. Nie miała obsesji, nie traktowała biznesu jak domu, partnera, czy dziecka, ale niezaprzeczalnie, robiła wszystko, by jej sukces rósł i był odczuwalny zarówno dla niej, jak i pracowników, czy klientów. Bo Emily nie pochodziła z dobrego domu, w którym ma się wsparcie, w którym szuka zrozumienia i bezpieczeństwa, a kiedy trzeba to i dobrej rady. Bo blondynka nie miała u kogo szukać wsparcia, zrozumienia, nikt jej nie dawał poczucia bezpieczeństwa i nikt nie służył dobrą radą. Była dziś w miejscu, do którego doszła sama i z którego choćby miała trupem paść na miejscu, nie miała zamiaru dać się przegonić.
Drobna, smukła sylwetka, długie pszenne włosy i łagodne spojrzenie od razu przywoływało na twarzy uśmiech, gdy ktoś o niej pomyślał, albo na nią spoglądał. Była ładna i apetyczna, była też zawsze miła i umiała znaleźć dobre słowo dla każdego. Ale miała też swoje troski i sekrety, których z nikim nie dzieliła. No i była twarda, uparta i dumna, co zabawne żadna z tych cech nie była uznawana za wadę w ogólnym rozrachunku jej historii i przeżyć. Emily Robbins całą sobą zasłużyła na nazywanie Bloomme swoim dziełem i od kilku dni chodziła napięta niczym struna, mamrocząc pod nosem do samej siebie, że prędzej powystrzela zasranych bogaczy jak kaczki, niż da się zastraszyć i zdeptać jak robala po raz drugi. O, no właśnie, ona potrafiła też całkiem uroczo się denerwować, a choć zwykle nie przeklinała, bluzgi ulatujące z jej ust zazwyczaj bawiły, bo ich wykonanie było po prostu... słodkie. W ogóle Emily była delikatna, bardzo eteryczna i sensualna, więc gdy wpadała w złość, wydawało się to wręcz abstrakcją, widziała to i wściekała się wtedy jeszcze bardziej, czując rozdrażnienie na to, że jej niezwykle młodzieńcza uroda sprawia, że jest bagatelizowana i nawet nie potrafi sie porządnie i efektownie wkurwić. Kobiety mają w życiu trudniej - przekonywała sie o tym nawet teraz, gdy wkroczyła w wiek Chrystusowy i dawno przestała być zastraszaną dziewczynką.
Wracając do firmy, po ukończeniu studiów z architektury zieleni i kilku kursów z zakresu florystyki i kompozycji, Emily postanowiła zarobić na tym, co lubi i w czym jest dobra. Nie było opcji, aby łapała się nierozwijających i nie przyszłościowych prac, by całe życie odliczać dni od jednej wypłaty do drugiej i żyć po prostu marnie. Wyszła ze skrajnego ubóstwa i patologii, znała smak nędzy, głodu i bicia i nigdy nie chciała do tego wracać - nie przez biedę, a to do czego popychała człowieka. Podobno najbogatsi ludzie na Ziemi radzą, aby nie pracować z znajomymi, ale blondynka ceniła ludzi bardziej niż interes i to właśnie kilka zaprzyjaźnionych z wspomnianych studiów i kursów osób zaprosiła jako pierwszych do współpracy pod jej szyldem. I dzisiaj, gdy mijały kolejne dwa lata od otwarcia działalności, wciąż z tymi samymi ludźmi świętowała kolejne sukcesy, a nawet więcej - zatrudniała kolejne osoby! Jej ideą nie był wielki zysk, choć ostatnio nabrała wiatru w żagle i zaczynała kalkulować, czy poza trzema nowo zatrudnionymi osobami w ostatnimi miesiącu, nie pozwolić sobie jeszcze na jeden etat do pomocy; chodziło o zazielenienie i kompleksową obsługę roślin dla prywatnych klientów, by miejsca stanowiące kolejne środowiska pracy były po prostu ecofriendly i miłe dla kolejnych ludzi. Tak, Emily dbając o rośliny myślała o ludziach, była na prawdę dobrą osobą.
Nigdy nie sądziła, że jej sukces i marzenia snute i rysowane na papierze jeszcze w LA, znajdą odzwierciedlenie w realnym świecie w mieście, z którego ją wykopano jak szczura ponad dwadzieścia lat temu, ale teraz... teraz nie wyobrażała sobie, jak mogła nie zaryzykować własnym życiem i nie wrócić do tego miasta. Tu czuła, że żyje! Tu czuła, że jest jej miejsce i może wszystko! No... prawie wszystko, o czym przypomniał jej dość brutalnie jeden prezes firmy, którą obsługiwali.
UsuńEmily nie miała swojego biurowca, jak większość ich klientów, za to wynajęła dwa gabinety w przestrzeni serwisowanej dla małych i średnich firm i tam trzymali dokumenty; tam biurko miała kadrowa, księgowa, ona (choć uważała, że go nie potrzebuje) i informatyk, który wspierał ich logistykę. Ale tak na prawdę serce firmy mieściło się w magazynie na Brooklynie, gdzie trzymali ziemie, dodatki do niej, nawozy, donice, no i to co stanowiło esencję Bloomme - rośliny. I tam najwięcej czasu spędzała Emily, najczęściej na klęczkach, doprowadzając wysłużone ogrodniczki to takiego stanu, że czasami wahała się, czy wrzucać je do pralki, czy lepiej od razu na śmietnik.
Dzisiaj też tu przyszła, jak zwykle za dziesięć dziewiąta, ale zamiast delikatnej waniliowej latte w ręku trzymała paczkę chusteczek nie tyle napoczętą, co już praktycznie totalnie na wykończeniu. I przywitała się z każdą mijaną osobą jak codziennie, ale nie pozdrawiała pracowników z uśmiechem, tylko machała dłonią i ze spuszczoną głową, z włosami nie związanymi w wysokiego koka, a rozpuszczonymi przysłaniającymi jej zapłakaną i zaczerwienioną twarz, przeszła niespokojnie, wzburzona i podminowana na tyły magazynu, gdzie mieli zamykaną część z młodymi sadzonkami ustawionymi pod specjalnymi lampami. Oddech miała nierówny, w dołku ją ściskało i gdy tylko zamek za nią dał znać, że zniknęła pracownikom z oczu wybuchnęła płaczem, od razu przyciskając mokrą i wymiętą chusteczkę do oczu, zdejmując nią już resztki i tak rozmazanego makijażu. Tak się bała... tak się bała o siebie, o Bloomme, że całkowicie zapomniała sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze może być. Ale jak miałaby czymkolwiek tak drobnym się teraz zajmować, kiedy usłyszała wprost, że ona, jej ludzie i wszystko co ma, na co pracowała, zostanie zmiecione z powierzchni i to z hukiem. Jak miałaby się teraz martwić, czy ktoś się dowie, że płacze, kiedy w istocie bała się, że straci całe swoje życie. I może nawet dosłownie... życie.
smutna drama
[Ten Twój Vincent to się wydaje taki... Intimidating. I to po samym wizerunku! A dodając do tego charakter z karty, to już w ogóle — ja bym się tam przed nim pewnie schowała, cała zestresowana. Nawet sobie wyobrażam, jakich ten chłopak używałby perfum... Mam nadzieję, że nie tylko ja tak mam, patrząc na karty postaci, bo to brzmi trochę dziwnie xD Anyway! Fajny Ci ten chłopak wyszedł, jest taki uppereastside'owy i wydaje mi się, że wspaniale się tu wśród innych, niedobrych ludzi odnajdzie. Miliona fantastycznych wąteczków Ci życzę!]
OdpowiedzUsuńSpotted: Nie będę mieć nigdy dość dwóch rzeczy: przesmacznych, owocowych drinków... i przystojnych chłopców z kręconymi włosami! Kiedy na ostatniej imprezie V przyjrzałam mu się bardzo uważnie, doszłam do wniosku, że to być może już uzależnienie. W czwartkowy poranek V wsiada do taksówki na Brooklynie i jedzie do apartamentu swoich rodziców, po drodze wpadając po kawę do Starbucksa. Co robił na tym ugrzecznionym osiedlu, na którym mieszkają tylko małżeństwa plus dwa? W zasadzie nie wiem, czy tak naprawdę chcę to wiedzieć...
OdpowiedzUsuńWitam na blogu!
buziaki,
plotkara 💋
[Czytasz sobie kartę Vincenta i myślisz, "kurde, pewnie lepiej trzymać się od niego z daleka" ale zamiast uciekać, to masz ochotę wpakować się z nim w kłopoty! W końcu, co to za życie bez odrobiny wrażeń, szczególnie na tym zepsutym Manhattanie. Przyznam, że nie mam chwilowo pomysłu na żadne emocjonujące powiązania, ani wąteczki, ale jeśli masz ochotę pogłówkować, to zapraszam :)]
OdpowiedzUsuńMin Ari & Ahn Sunghoon
[Nepo babies łączmy się. ;)
OdpowiedzUsuńHej cześć! Vincent pasuje do tego towarzystwa w stu procentach. W końcu nie ma to jak tatuś, który załatwi wszystkie problemy, prawda? Szkoda, że w prawdziwym życiu to nie zawsze działa i trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów. :D Ah, mam słabość do loczków i bad boyów, a tu jest niezłe combo. ;) Napisałabym, że uroczo (przez te loczki!) wyszedł Vincent, ale to słowo go źle opisuje. W każdym razie fajny z niego chłopak. Nawet jeśli lepiej byłoby się od niego trzymać z daleka. ;)
Samych owocnych wątków życzę oraz dużo weny! ^^]
Cornelia Watson
[O, nowe zdjęcie! i znowu te usta....]
OdpowiedzUsuńEmily wiedziała, co to znaczy bieda, ciężka praca i ciągłe staranie sie, by udowodnić, że jest coś warta. Wiedziała, co to znaczy nic nie mieć i chcieć mieć wszystko. Znała smak porażki i sukcesu, gdy z morderczych wysiłków w końcu coś się udaje. Na to co miała teraz, czyli firmę, znajomości, jedzenie w lodówce i zapasową parę butów na ważniejsze wyjścia zapracowała sobie sama i była z tego cholernie dumna. Nie miała rodziny, a przyjaciele pomagali jej tylko tyle, ile im pozwalała, jednak zawsze trzymała dystans i nie pozwalała za bardzo się nikomu zbliżyć. Potrzebowała takiej zdrowej dawki przestrzeni tylko dla siebie, gdzie czuła, że nad wszystkim panuje i ma wszystko pod kontrolą. Lubiła swoją samotność, w niej czuła się najbezpieczniej.
Rozkwit Bloomme był jej dumą, szansą na udowodnienie, że nawet z najgorszego dołka da się wyjść i nie tylko ludzie w czepku urodzeni odnoszą sukcesy. Rozwój firmy napawał ją ogromną radością, ale przynosił też wiele wyzwań i wymagał od niej więcej pracy. Tego ostatniego akurat nie bała się wcale, czasem jednak trochę przerażało ją, jakich rozmachów nabiera jej działalność. Pojawiały się wtedy wątpliwości, czy sama to wszystko udźwignie, czy dobrze zarządza swoim zespołem, czy na pewno sprosta wymaganiom... Całe szczęście miała dobrych doradców, świetnych pracowników, a i ci najświeżsi zapowiadali się obiecująco. To było niepokojące, choć nie było w tym nic strasznego, gdy wszystko układało się świetnie. Do tego, że sprawy układają się pomyślnie i bezproblemowo nie przywykła. Ale może dlatego dziś znalazła się w takim stanie, bo o ile interes się rozwijał i prężnie parli do przodu, nawiązując kolejne współprace i zdobywając nowych znaczących klientów, o tyle w jej życiu prywatnym wszystko trzęsło się w posadach, a także mogło to mieć wpływ na przyszłość Bloomme.
Trzęsące dłonie przycisnęła do oczu, oddychając głęboko, gdy kolejny większy wybuch szlochu porwał w drżenie też jej ramiona. Nie pokazywała emocji, nie ujawniała się z swoimi słabościami, zawsze będąc troskliwa, pogodną, dbającą o innych Emily. Ale jednak wszystko, co w sobie skrywała, co tłumiła, co maskowała uśmiechem, musiało kiedyś ujrzeć światło dzienne. Nie była robotem, nie była też ideałem.
Natychmiast poderwała głowę, gdy usłyszała czyjś głos. Nic wcześniej do niej nie dotarło, ani odgłos kroków, ani szmer przy odkładaniu skrzynki przy stole z lampami do sadzonek, zaskoczona więc utkwiła zapłakane oczy w chłopaku.
- Vince...? - uniosła brwi, rozpoznając nowego pracownika (który chyba nie lubił, gdy w taki sposób skracała jego imię) i przesuneła palcami po policzkach, wycierając łzy. - To nic -zapewniła cicho i ewidentnie zbyła dalsze pytania.
Po sekundzie przeszła na drugą stronę regału, aby na nią nie patrzył. Nie chciała, aby ktokolwiek widział ją w takim stanie, była sama i od lat sama radziła sobie z wszystkim, a on nawet nie był jej przyjacielem. Brakowało jej czasami osoby, która by ją przytuliła, na ramieniu której mogłaby się wypłakać, albo przyznać do swoich obaw, ale ten chłopak był jej praktycznie obcy i raczej w firmie nikogo takiego nie chciała szukać. Mocno oddzielała swoje życie prywatne od zawodowego.
- Przepraszam cię - odezwała się znowu, naciągając rękaw czarnej bluzki mocno na dłonie i chwyciła materiał w palce, aby zetrzeć resztki tuszu z oczu, by nie przypominać pandy. - Nie wiedziałam, że ktoś tu jest, liczyłam na chwilę dla siebie - przyznała, łapiąc kolejne dwa długie oddechy, aby się uspokoić. Głos nieco jej jeszcze drżał, ale przynajmniej dłonie przestały jej się trząść, gdy odwróciła się do chłopaka, czując tylko jak policzki malują jej się na róż z kilku powodów i wstyd bo Vin ją przyłapał, nie był najważniejszy.
Usuń- Jak ci poszły egzaminy? Już po sesji, dlatego wróciłeś? - zagadnęła niezobowiązująco, chcąc, aby na prawdę nie przejmował się jej wybuchem. Byłaby również wdzięczna, gdyby nikomu o tym nie wspomniał, ale nie była pewna, czy musi o tym wspominać i go o to prosić, bo w końcu zdążyła zauważyć, że nowy kolega w firmie jest dość bystry i spostrzegawczy. A poza tym autentycznie ciekawa była, jak poradził sobie z morderczymi egzaminami, studia prawnicze to nie było przecież byle co i kibicowała mu mocno.
Oh gdyby tylko wiedziała, nie kim jest, ale jaki jest Vincent Cole, prędko ucięłaby z nim kontakty. Każdy kto za bardzo interesował się jej osobą, stanowił ryzyko odgrzebania sekretów, które były ukrywane od dwóch dekad. No i chłopak sam mógł wplatać się w bardzo nieprzyjemne tarapaty. Gdyby tylko wiedziała zresztą, jak ją widzi Vince, chyba nie wiedziałaby, jak zareagować i jak się wobec niego zachowywać, bo choć na pewno byłoby to cudownym połechtaniem jej ego, to nie wyobrażała sobie, aby ktoś fatycznie mógł widzieć w niej tyle cudowności. Trudno o to, gdy przez całe życie trzeba udowadniać, że nie jest się dnem.
Oparła się tyłem o stół z sadzonkami, zerkając raz na postawioną obok skrzynkę i utkwiła jasne, zielone spojrzenie w twarzy chłopaka. Wysiliła się nawet na lekki uśmiech, czując się lepiej nie tyle po wybuchu, co w momencie, gdy mogła skupić uwagę na czymś, kimś innym.
Emily
Mila mimo, iż miała zaplanowane swoje życie niemal od A do Z, pozostawiła w nim całkiem sporo miejsca dla spontaniczności. Lubiła niespodzianki, lubiła nieplanowane wyjazdy, spotkania w gronie znajomych, czy też nieprzewidziane imprezy. Natomiast to czego nie znosiła najmocniej to brak kontroli nad sytuacją. Tyczyło się to wielu aspektów życia oraz ludzi. Dlatego, gdy coś szło niezgodnie z jej postanowieniami, czy założeniami traciła opanowanie i spokój. Popełniała sporo błędów, które skrzętnie były ukrywane przed światem, zamiatane pod dywan i zapominane. Bądź co bądź nie uśmiechało jej się stawiać kariery na ostrzu. Dlatego też, gdy pewna niewygodna sprawa wróciła do niej jak bumerang, zazgrzytała zębami ze złości i spróbowała skontaktować się z jedyną osobą, która była w nią po równo zamieszana. Vincent jednak ośmielił się ją zignorować, więc gdy po kolejnych telefonach i wiadomościach nie doczekała się odpowiedzi, postanowiła zawitać do jego apartamentu licząc, że zastanie go tam. Domyślała się, że za pewne odchorowuje kolejną z imprez, jednak mało ją obchodziło, czy spał, czy też nie.
OdpowiedzUsuńGdy chłopak wreszcie raczył otworzyć drzwi, zaszczyciła go pochmurnym spojrzeniem zwiastującym kłopoty.
— Widzisz ten wyraz twarzy? On mówi że ma w dupie twojego kaca. — Tak naprawdę jej twarz zdradzała, wyjątkowo, znacznie więcej. Zwyczajowa nonszalancja została zastąpiona zdenerwowaniem i irytacją, a w takim stanie rzadko kiedy było można ją zastać. Mila nie pozwalała sobie na słabości, czy wyglądanie nieswojo. Zawsze prezentowała się nienagannie, a jej drobne ciało skrywa w sobie znacznie więcej siły niż mogło wskazywać na pierwszy rzut okiem. Z Vinem jednak znała się na tyle, że niekiedy mogła pozwolić sobie na tego typu irracjonalne zachowanie.
Przeszła do przestronnego salonu rozglądając się po znajomym wnętrzu. Wyciągnęła z torebki paczkę fajek. Sięgnęła po jednego i wsunęła go między wargi. Torebkę rzuciła na kanapę po czym stanęła przy wyjściu na taras i odpaliła go jednocześnie uchylając drzwi. Zaciągnęła się ciężkim dymem delektując się gryzącym uczuciem w płucach. Przeniosła wzrok z miasta z powrotem na Vina. Chwilę wpatrywała się w niego w ciszy.
— Dostałam telefon ze szpitala. Ta zdzira się obudziła. — Tym zdaniem wytłumaczyła całe to zamieszanie, które wywołała. Nie miała zamiaru panikować, co to to nie. Wiedziała, że razem coś wymyślą i choćby miała tą dziewczynę udusić własnymi rękoma, nie pozwoli, by cokolwiek mogło zachwiać jej życiem.
— Ponoć na razie niewiele mówi, tłumaczą to chwilowym skołowaniem po śpiączce, ale jeszcze nie są w stanie określić jak duże szkody zaszły w jej głowie. — dodała nie odwracając spojrzenia od Vincenta. Jeśli prawda wyjdzie na jaw oboje będą mieli poważne kłopoty, na które nie mogli sobie pozwolić. Siedzieli w tym gównie po uszy, ale jedyne pocieszenie jakie znajdowała to to, że nie była w tym sama. W ich świecie należało liczyć tylko na siebie, to podpowiadał zdrowy rozsądek. Jednak niekiedy znajdowało się idealnego partnera, kogoś z podobnym zamiłowaniem do robienia paskudnych rzeczy. Dla niej kimś takim był Vin i nawet jeśli stosowała zasadę ograniczonego zaufania, to go nim darzyła. Takich ludzi miała bardzo niewielu w swoim życiu.
— Musimy to sprawdzić. Może niczego nie pamięta. — zasugerowała znów wyglądając przez okno. Rozmasowała palcami pulsującą od natłoku myśli skroń. — Ah, w torebce masz jakieś prochy. Ostatnio szybko postawiły mnie na nogi, gdy przeholowałam. — Machnęła ręką w stronę torebki. Jedną z zalet posiadania ojca w branży farmaceutycznej był dostęp do różnego rodzaju specyfików, tych pomagających na różnorakie dolegliwości, jak i te które urozmaicały zabawę. Nie krępowała się wyciągać po nie rąk i korzystać z tego typu przywilejów.
Mila
Mila nie potrzebowała takich sensacji wokół swojej osoby. Oczywiście ojcowska karta kredytowa i jego wspaniałe znajomości mogły bardzo szybko zażegnać kryzys, ale gównoburza w intrenecie lubiła ciągnąć się w nieskończoność. Nie chciała ryzykować, że nie pójdzie w zaplanowanych pokazach tylko dlatego, że marka nie chce ryzykować swojego dobrego imienia. Co było poniekąd zrozumiałe. Oboje nie mogli pozwolić sobie na tego typu bajzel w swoich życiach, choć w ostatnim czasie zażegnała wszelkie większe kryzysy i cieszyła się nienaganną opinią. Natomiast Vincent powinien się pilnować, zwłaszcza po przedawkowaniu tamtego chłopaka, którego imienia nawet nie pamiętała.
OdpowiedzUsuń— Nie strachu Vinnie, irytacji. — wyjaśniła jakby urażona jego stwierdzeniem. Nigdy w życiu i za żadne skarby świata nie przyznałaby się, że coś lub ktoś wywołał w niej strach, dokopał się do skrzętnie skrywanych lęków. — Poza tym kiepsko spałam. — dodała przechodząc do lekkiego tonu jakby rozmawiali co najwyżej o wyborze knajpy, w której zjedzą dzisiaj lunch.
— Niesamowite jak bardzo fakt, że siedzimy w tym gównie razem poprawia mi humor. — burknęła wyginając usta w lekkim uśmiechu, gdy jego ciepłe wargi zetknęły się z jej chłodną skórą. Uniosła dłoń i dźgnęła go palcem wbijając paznokieć w jego pierś. Gdy chłopak się odsunął, przybrała swój zwyczajowy, zadowolony wyraz twarzy. Wzdrygnęła się jakby otrząsnęła się z kurzu. Miał rację, nie mogła dać ponieść się emocjom, ryzykując że straci do reszty kontrolę nad sytuację. Zresztą Harper nigdy nie okazywała słabości publicznie. A teraz byli o jeden, malutki kroczek przed ofiarą mając wiedzę, że dziewczyna się wybudziła i musieli to wykorzystać na swoją korzyść. Jedyną ulgę przynosiła jej świadomość, że poza słowem dziewczyny nie było już żadnych dowodów wskazujących ich winę i udział w tamtym zajściu.
— O tak, dobry pomysł, czas odwiedzić naszą koleżankę. — przyznała z nad wyraz słodkim uśmiechem. Mila potrafiła odegrać rolę niewinnej, troskliwej małolaty. Potrafiła być nieznośnie miła jeśli sytuacja tego wymagała. Potrafiła też w ułamku sekundy zmienić się w bezduszną dziewczynę. Brak skrupułów był jednym z powodów dla których tak dobrze się dogadywali z Vincentem. Nie musiała przy nim kryć się ze swoją prawdziwą twarzą, akceptował ją, tak jak ona lubiła tą jego kłopotliwą naturę.
— Ogarnij się, a ja napiszę w jedno miejsce. Znam świetną kwiaciarnię po drodze. Nie sądzisz, że to całkiem dobry pijar? Dwójka zatroskanych przyjaciół odwiedza swoją koleżankę po takim czasie… — wymruczała sięgając po telefon.
Być może według opinii bardziej przeciętnych lub mniej rozpuszczonych byli okropni, pozbawieni wyrzutów sumienia. Zdarzało się, że tłumaczyła się bezmyślnością, brakiem pomyślunku, ale prawda była taka, że większość rzeczy miała dobrze przemyślane. Nic nie działo się przypadkiem, a w ich świecie tak po prostu było, że ci lepsi przywłaszczali sobie prawo do gnębienia tych gorszych i pokazywania im gdzie leży ich miejsce. Na końcu stołu, nad talerzem z resztkami.
Popalając kolejnego papierosa, skontaktowała się z kwiaciarnią, która miała przygotować najpiękniejszy bukiet ze wspomnianych przez chłopaka kalii, tak by nie musieli niepotrzebnie czekać. Zadzwoniła również do pielęgniarki wypytując, czy czasem rodzice Madison nie pojawili się w szpitalu co mogłoby utrudnić kontakt z dziewczyną. Potrzebowali znaleźć się z nią sam na sam, tak by nikt, ani lekarz, ani bliscy dziewczyny, im nie przeszkodzili w razie gdyby jednak pamięć Brown miała się całkiem dobrze.
bff
[Ach! Dziękujemy za te przepiękne komplementy! Ty wiesz, że to wręcz miód na moje serce! O moim zachwycie nad Vinem zdążyłaś już się przekonać, więc czym prędzej z Sophie przybywamy na te wspaniałe dramaty! ♥︎
OdpowiedzUsuńChociaż od nowego zdjęcia nie jestem w stanie odwrócić spojrzenia! *_* ]
Sophie Wellington od samego początku swojego życia zdawała sobie sprawę z tego, że jest wyjątkowa. Powtarzali jej to rodzice, na czele z Gerardem, który lubił podkreślać nie tylko jej nietuzinkowe i wyjątkowe cechy, ale również przypominać jej, że urodzenie w rodzinie Wellingtonów ofiarowało jej władzę jakiej nie posiadali zwykli śmiertelnicy. Miała nie tylko kapitał w postaci niebanalnej urody odziedziczonej po matce, inteligencji i bystrości tak powszechnych u Wellngtonów, ale przede wszystkim miała dostęp do nieograniczonej wręcz władzy, którą ofiarowały jej niebotyczne środki ekonomiczne, w których posiadaniu był Gerard. Co więcej jej dodatkowym zapleczem była sama pozycja ojca i jego rozległe znajomości. W ten sposób świat zdawał się należeć do niej. Czerpała z niego pełnymi garściami, z lubością korzystając ze wszystkich przywilejów, które jej przysługiwały, aż za dobrze zdając sobie sprawę z tego, że należy do zaledwie garstki ludzi na całym świecie, która miała takie możliwości. Była jednym z tych nielicznych przypadków, których życie nie tylko zdawało się być idealne, ale takie zwyczajnie było. Jej Instagram w żaden sposób nie różnił się od różowej rzeczywistości, w której nie było miejsca na zmartwienia i smutki. Gdyby się jednak uprzeć w tym idealnym obrazie widoczna była jedna, na pierwszy rzut oka wręcz niedostrzegalnawyrwa. Wyrwa ta miała pełne usta, niesforne włosy i mocno zarysowane brwi. Wyrwa ta nazywała się Vincent i była jej przyrodnim bratem.
Z Vinem można było powiedzieć, że znali się wyłącznie z widzenia. Cole był domowym tematem tabu, nieprzemijalnym argumentem podczas każdej kłótni Grace z Gerardem, ale ostatecznie zdawał się być nikim. W ich domu jego temat kończył się prędzej, niż zaczynał, a jego istnienie sprowadzone zostało do pobocznej, całkowicie nieistotnej egzystencji, która trwała gdzieś na boku w żaden sposób ich jednak nie angażując. Pieniądze, które otrzymywał wraz ze swoją matką, choć dla zwykłego człowieka były niewyobrażalną fortuną w żaden sposób nie uszczuplały budżetu Wellingtonów, stanowiąc zaledwie śmieszny procent rodzinnego bogactwa. Z kolei problemy, które sprawiał były jedynymi momentami, w których przypominał o swojej obecności. Większość z nich po cichu załatwiali pracownicy ojca, ponieważ Gerard ani myślał poświęcać swojego cennego czasu na sprawy, które nie wymagały jego interwencji, z kolei głośne afery, których szczegółów nie znała nawet Sophie również w ich domu były szybko zamiatane pod dywan. Nie chcę o tym słyszeć. Załatw to i nie przypominaj nikomu o jego istnieniu. Mi również Mawiała w takich sytuacjach Grace i chociaż z jej twarzy biła wyłącznie niechęć i niesmak, to właśnie ona była główną prowodyrką wsparcia dla Vincenta i jego matki, do którego Gerardowi często brakowało cierpliwości mimo rozsądku, który jednocześnie kazał mu trzymać rękę na pulsie, tak aby w żaden sposób nie ucierpiał jego wizerunek.
Byli wraz z Sophie rówieśnikami i odkąd tylko Sophie sięgała pamięcią Vin istniał w jej świadomości, choć nigdy jako brat. Był obcym człowiekiem, który nie był bliski nawet ich ojcu, stanowiącemu pomiędzy nimi jedyny most. Dopiero w wieku nastoletnim, kiedy też sam Vincent zaczął być częstszym tematem domowych rozmów z uwagi na problemy, które zaczął sprawiać, w Sophie uderzyła jasna niesprawiedliwość, która go spotkała. Ciężko było jednak stwierdzić czy to na kanwie owej refleksji, czy może wręcz przeciwnie — pragnąc zdenerwować ojca — Phie zdecydowała się nawiązać kontakt z przyrodnim bratem. Zakończył się on jednak nim zdążył na dobre rozpocząć i od tego czasu znów byli dla siebie obcymi ludźmi. Czasem migali sobie podczas imprez, mijali się na mieście odwiedzając te same modne miejsca, ale ostatecznie nie kiwali sobie nawet głowami, wyłącznie w niemy sposób notując swoją obecność. Wiedzieli jednak wzajemnie aż za dobrze kim są. Czasem, niezmiernie rzadko, kiedy Sophie o nim myślała dochodziła do wniosku, że to tak jakby znajdowali się po dwóch przeciwległych stronach jednej, tej samej monety, którą był ich ojciec. To on zarówno ich łączył, jak i dzielił, a oni… A oni byli nieprawdopodobnie od siebie daleko, mimo iż realnie zdawali się być na wyciągnięcie przysłowiowej ręki.
UsuńWczesnym popołudniem, jeszcze przed rozpoczęciem największych korków, a już po zakończonych zajęciach na uczelni Sophie zajechała pod wieżowiec, gotowa zrobić to o czym dotychczas ani myślała. Wiedziała dobrze gdzie mieści się penthouse Vina, ponieważ wiedziała o nim więcej, niż sama chciałaby wiedzieć. Z charakterystyczną dla siebie swobodą zagadnęła portiera o Vincenta, prosząc go o dyskrecję, również względem samego Cole’a, tak aby móc zrobić mu niespodziankę. Nie mogła ryzykować, obawiając się, że gdyby tylko Vincent dowiedział się o jej wizycie, jednoznacznie zapewniłby obsługę apartamentowca o tym, że Sophie wcale nie jest mile widziana, a jest wręcz przeciwnie. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że czekał ją ciężki orzech do zgryzienia, jednak była gotowa. Nie byłaby w końcu sobą, gdyby nie podjęła wyzwania. Manipulowanie, uwodzenie i kokieterię zdawała się wyssać wraz z mlekiem matki i chociaż ani przez chwilę nie wątpiła w swoje umiejętności, czy urok osobisty, tak analityczny umysł nie pozwalał jej zapomnieć, że gdyby tylko miała wybrać jedną osobę z całej kuli ziemskiej, która bez trudu oparłaby się jej pięknym słówkom prawdopodobnie byłby to właśnie przyrodni brat. Być może jej przewidywania były nieco na wyrost z uwagi na ich całkowity brak kontaktu, jednak nie zamierzała się łudzić. Vincent miał aż zbyt wiele powodów, aby jej nienawidzić.
W windzie raz jeszcze przyjrzała się sobie w lustrze, poprawiła włosy, w charakterystycznym dla siebie geście odgarniając je na prawą stronę, a następnie wygładziła jeszcze materiał krótkiej spódniczki, chwilę po tym strzepując z obcisłego, również krótkiego swetra niemal niewidoczny pyłek. Upewniwszy się, że wygląda właśnie tak jak powinna, opuściła windę i dłużej już nie czekając, zapukała do drzwi apartamentu. Mimowolnie uśmiechnęła się w ten typowy dla siebie, wręcz mogłoby się zdawać, że wyuczony sposób, kiedy tylko drzwi zostały otworzone, a jej oczom ukazała się dawno niewidziana twarz, w której nie była w stanie dostrzec żadnego podobieństwa do siebie samej. Jej oczy jednak wręcz zabłyszczały, a uśmiech nieco się zmienił, jakby wkradła się do niego jakaś szelmowska nuta.
— Myślę, że to najwyższa pora, żebyś mnie w końcu do siebie zaprosił i zaproponował mi drinka, Vin.
Zapinajcie pasy! Najwyższa pora ruszać! ♥︎
To Joseph miał być idealnym dzieckiem. Jako nie tylko pierwsze dziecko, ale w dodatku syn, Gerard pokładał w nim płomienne nadzieje, wierząc, że chłopiec odziedziczy po nim nie tylko wszystkie najlepsze cechy, ale również firmę oraz wyprzedzającą go sławę. Urodził się w samym środku światowej kariery Grace, co dla samego Josepha okazało się być największą życiową porażką. Rychły powrót matki do pracy, a wraz z nim jej liczne wyjazdy były przyczynkiem do małżeńskiego kryzysu Wellingtonów, którego jednym ze skutków okazała się być podejrzliwość Gerarda względem jego pokrewieństwa z synem. Joseph rósł więc na jąkającego się i wycofanego chłopca przepełnionego lękiem, który ani trochę nie przypominał swojego ojca. Może dlatego więc matka miała do niego taką słabość, znajdując dla syna specjalne miejsce w sercu, mimo tego, że w pierwszym odruchu zdawała się go porzucić niedługo po urodzeniu. Ostatecznie zażegnaniem małżeńskiego kryzysu miało być drugie dziecko. I chociaż wiadomość o jeszcze jednym dziecku — tym razem z nieprawego łoża Gerarda — okazała się być kolejną przeszkodą, narodziny Sophie odmieniły wszystko. Zmuszona do rezygnacji z pracy Grace, porzuciła na dobre modeling, po raz pierwszy odnajdując się w roli matki, z kolei sam Gerard… Wystarczyło pierwsze spojrzenie w pełne ognia oczy minimalnej córeczki, aby przepadł dla niej na dobre, po raz pierwszy dochodząc do wniosku, że kobiety — choć tylko te wyjątkowe — również mogą zawojować świat.
OdpowiedzUsuńSophie więc w naturalny sposób stała się synonimem rodzinnego cudu, który zdawał się spłynąć na Wellingtonów. Od samego początku zdawała się mieć wszystko i właśnie w taki sposób była wychowywana przez rodziców. Kształtowana na żywy pomnik swojego ojca z każdym dniem zdawała się przypominać go coraz bardziej, choć wszyscy znajomi śmiali się, że jest jego znacznie ładniejszą i bardziej manipulacyjną wersją. Od dziecka wpajano jej cechy, którymi miała zrewolucjonizować arenę polityczną; pobudzano w niej zamiłowanie do kontrowersji, odporność na skandale oraz przede wszystkim cynizm oraz uwielbienie do znajdowania się w centrum uwagi. Gerard widział w niej nadzieję dla amerykańskiej konserwatywnej prawicy, która pójdzie za głosem atrakcyjnej, charyzmatycznej młodej i bezwstydnej kobiety, której nie straszne będzie wyciąganie brudów, słowne potyczki oraz życie na świeczniku. A Sophie chłonęła to wszystko, rozkoszując się byciem wyjątkową, szybko ucząc się, że może sobie pozwolić na wszystko, ponieważ ojcowska miłość ochroni ją przed światem. Z tą myślą raz za razem już od wczesnych lat nastoletnich przekraczała kolejne granice, bacznie przypatrując się reakcjom rodziców. Czekała na sytuację, w której Wellingtonowie powiedzą jej kategoryczne stop, jedno to się nie działo. Dawali jej wolną rękę, nawet wtedy, kiedy jej działania bezpośrednio uderzały w samych rodziców. A w końcu jak się okazało, Gerard mimo swojej paranoi na punkcie jej bezpieczeństwa nie musiał jej bronić, ponieważ to ona wzrastała na osobę przed jaką chroni się swoje dzieci i świat. Z odziedziczoną po Grace urodzie, a także wyuczoną po niej kokieterią miała do zaoferowania znacznie więcej, niż wyłącznie pieniądze i rozległą sieć koneksji. I w końcu sam ojciec zdawał się to zrozumieć, teraz będąc zmuszonym borykać się z hydrą, którą powołał do życia.
Ich relacji nie dało się jednak zamknąć w krótkich, jednoznacznych słowach. Gdzieś tam na dnie serca i Sophie nosiła ogromny sentyment oraz miłość taką na jaką było jej stać. A jednak na co dzień nie ulegała tym uczuciom, wiedząc, że to jeszcze na nie nie pora. Śmiała się z ojcowskiej paranoicznej opieki, kiedy posyłał za nią ochroniarzy, pieklił się o półnagie zdjęcia oraz ścigał jej adoratorów, a jednak odnajdowała w tym również jakiś powód do dumy, do którego jednak sama przed sobą nigdy by się nie przyznała. Opowiadała o tym w anegdotyczny sposób, a innymi razy pisała posty na Twitterze, złośliwie twierdząc, że jest to najlepszy dowód na brak zaufania Gerarda względem funkcjonowania państwa, ale w gruncie rzeczy wszystkie te działania łechtały przyjemnie jej ego. Gerard Wellington, największy skurwysyn jakiego nosiła ziemia martwił się w swoim życiu wyłącznie o jedną osobę: o siebie samego. Tymczasem po przyjściu Sophie na świat, raz za razem przekładał ją ponad siebie samego, gotowy poświęcić jej wszystko. Ciężko było nie popaść w samozachwyt, kiedy u stóp miało się cały świat w postaci Gerarda Wellingtona.
UsuńNie speszyły jej ani jego słowa, ani też spojrzenie, które dotkliwie poczuła na swoim ciele. Ba! Była przyzwyczajona do wszelkiej maści spojrzeń; czy to pełnych nienawiści, czy zazdrości, a innymi razy zachwytu, czy pożądania. Z każdego z osobna czerpała cichą satysfakcję, która skumulowana urastała do prawdopodobnie wyolbrzymionej pewności siebie. To dla tych wszystkich spojrzeń codziennie w niemal wyzywający sposób odsłaniała długie nogi, które postrzegała jako swój największy atut i również z tego samego powodu nie miała pomysłu, aby ucinać plotki o sponsoringu. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co mówiono o utrzymanym przez nią stylu życia mimo odcięcia od ojcowskich pieniędzy. Nie dementowała jednak tych doniesień, a wręcz przeciwnie. Na kanwie twitterowych postów zarzucających jej sprzedawanie się, podniosła w debacie publicznej temat pracy seksualnej; zarówno jeśli chodziło o wymiar bezpieczeństwa, jak i stygmatyzacji oraz samego opodatkowania. Im głośniej natomiast o tym mówiła, tym więcej osób dochodziło do wniosku, że Sophie Wellington miała całe mnóstwo innych sposobów na to, aby utrzymać swój dotychczasowych styl życia. Dlatego też nic nie zrobiła sobie ze słów Vincenta, domyślając się, że najpewniej powtarza w ciemno wyłącznie zasłyszane plotki. Jej uśmiech wręcz przybrał na sile, kiedy machnęła dłonią.
— Całe szczęście, byłby to ogromy konflikt interesów. — Odparła z lekkością. Może i była wręcz narcystycznie pewna siebie, ale nie przeszkadzało jej to również mieć do siebie niemal równie dużego dystansu. — Nie jesteś ciekawy dlaczego przyszłam? — Zapytała wręcz melodyjnie, nie łudząc się, że Vincent by się do tego otwarcie przyznał. — Czy może znasz ten powód? — Tym razem utkwiła spojrzenie brązowych oczu w tęczówkach Vina, wpatrując się w niego we wręcz wyzywający sposób. — To jak, wpuścisz mnie i przygotujesz dla mnie dżin z tonikiem?
siostrzyczka ♥︎
[kontynuujemy?]
OdpowiedzUsuńEmily
Sophie nigdy z nikim się nie porównywała. Nigdy nie przyszło jej do głowy, aby wchodzić w konkury z Josephem, ani też śledzić życiorysy rodziców, na które mogłaby niczym kalkę nałożyć własne sukcesy, tak aby ostatecznie orzec, czy jej dokonania są wystarczające jak na jej wiek. W szkole podstawowej była tą dziewczynką, która grzała się w blasku uwielbienia ze strony szkolnych koleżanek, budziła podziw kolegów, a także dumę wśród grona nauczycieli. Już będąc dzieckiem przykładała przesadną wagę do swojego wyglądu, potrafiąc obstawić gosposię za fuszerkę przy prasowaniu szkolnego mundurka, wiedząc doskonale, że idealny wygląd to nie połowa, a trzy czwarte sukcesu. Była tą przemądrzałą smarkulą, której nigdy nie brakowało języka w buzi, nawet wtedy, kiedy było to nie na miejscu. A jednak nikt nigdy nie wypominał jej bezczelności, czy braku ogłady. Wystarczyło jedno spojrzenie na ten niezmiernie słodki, uroczy uśmiech i grzecznie splecione dłonie na plisowanej spódniczce, aby następnie pod adresem Sophie padła cała lawina komplementów. Doceniano jej bystrość umysłu, szybkość reakcji, a także bogate słownictwo. Chwalono jej odwagę, sprawność argumentowania i umiejętności retoryczne. A w końcu zachwycano się również jej wyglądem, który stanowił przysłowiową wisienkę na torcie, o czym sama Sophie również doskonale wiedziała. Wszystko to wykorzystywała bez umiaru, karmiąc swoją próżność. Manipulowała od najmłodszych lat, bez choćby cienia wyrzutów sumienia, bawiąc się kosztem innych. Ze wsparciem będącego na jej skinienie Gerarda wiedziała, że u jej stóp leży cały świat. Tym sposobem w wieku siedmiu lat wymogła na ojcu zwolenie jednego ze swoich najbliższych współpracowników, mając lat trzynaście publicznie zdemaskowała romans matki swojej najlepszej przyjaciółki, a w wieku lat szesnastu zmanipulowała szkolną koleżankę do sprzedania dziewictwa, za co udało jej się zgarnąć sowity procent. Bawiła się w najlepsze kusząc nie tylko chłopaków przyjaciółek, ale też i ojców swoich kolegów, bez zająknięcia skazywała niewinnych na towarzyską śmierć i z lubością wykorzystywała każdą ludzką słabość. A jednak nikt nigdy niczego jej nie wypomniał. Wręcz przeciwnie, wszyscy zawsze uśmiechali się do niej miło, gotowi wystawić się na śmieszność, o ile tylko miałaby ona przynieść im choćby chwilową przychylność ze strony Sophie. To właśnie w ten sposób namawiała licealne koleżanki do regularnych wymiotów, a kolegów do zażywania coraz silniejszych narkotyków i podrywania pod ich wpływem swoich macoch. A później obserwowała wszystko z boku, nie tylko napawając się siłą swojego wpływu, ale również — a może przede wszystkim — doskonale się przy tym bawiła. Nie traktowała poważnie życia innych osób, egocentrycznie wychodząc z założenia, że żaden z jej znajomych nie ma na tyle ambitnych planów, aby pozbawiać się przyjemności majdrowania w ich życiorysach. Traktowała innych jak tanią rozrywkę, ostatecznie nie poświęcając uwagi nikomu innemu, jak samej sobie. I rzeczywiście, ostatecznie wszystko sprowadzało się do Sophie; do jej aprobaty, jej zadowolenia, jej opinii, a to bezsprzecznie nie przestawało jej schlebiać. I chociaż wraz z pójściem na studia sama nabrała poczucia, że wydoroślała na tyle, aby szkolne wygłupy zostawić za sobą, wbrew pozorom niewiele się zmieniło, choć zmieniło się wszystko. Okazało się bowiem, że nawet bez wstawiennictwa ojca jej władza ani trochę nie zmalała. Ludzie w dalszym ciągu płaszczyli się przed nią, gotowi na niejedno poświęcenie, czy nawet upokorzenie, aby tylko zyskać jej aprobatę. Wszyscy grali w tę samą grę, która sprawiała, że Sophie wyłącznie rosła w siłę, aktualnie będąc już pewna: nawet bez wstawiennictwa Gerarda świat miał należeć do niej.
OdpowiedzUsuń— Nie, nie da. — Odparła z jednym z tych swoich pięknych uśmiechów, które ot tak zjednywały jej ludzi, co czyniło z niej wyłącznie większego potwora. A jednak im bardziej upodabniała się do ojca, tym jej twarz stawała się piękniejsza, jakby w ten sposób chciała zrekompensować światu swoje zgniłe wnętrze. Na jego kolejne słowa uśmiechnęła się więc miło, choć nieco pobłażliwie. Jej konflikt z ojcem, choć medialny i coraz bardziej szumny był niczym innym jak rodzinną przepychanką, która w tym przypadku ujrzała światło dzienne. Te same dyskusje toczyły się w niemal każdym domu pomiędzy liberalnymi dziećmi, a konserwatywnymi rodzicami. Wyjątkowość ich sporu wynikała wyłącznie z formy; mało kto bowiem miał szansę robić to na łamach areny publicystycznej. Prawdopodobnie z tego samego powodu ich popularność nieustannie rosła; ludzie na całym świecie śledzili ich nieustanną wymianę zdań, wypatrując ostatecznych argumentów, które raz na zawsze uciszą pokolenie zacofanych, starych kapitalistów bez wartości lub przeciwnie, pokolenie uznawane za zbyt roszczeniowe, krnąbrne i problemogenne, aby mogło cokolwiek osiągnąć.
Usuń— Kokieterią? — Powtórzyła po nim, patrząc na niego z tak naiwnym wyrazem twarzy, że gdyby tylko ktoś jej nie znał mógłby uznać, że Sophie rzeczywiście nie wiedziała co Vin miał na myśli. — Mogę się postarać, ale jeśli mam być szczera to nie wiem na ile jeszcze potrafię bez tego funkcjonować. — W dalszym ciągu nie odrywała od niego wzroku, utrzymując jego spojrzenie, choć tym razem coś się zmieniło. Jej oczy dalej błyszczały, a usta wygięte były w tym samym miłym uśmiechu, ale na jej twarzy dosłownie na ten jeden ułamek sekundy pojawił się jakiś trudny do zidentyfikowania cień, po którym można było poznać, że mówi poważnie. Była to swojego rodzaju zapłata, próba okazania jednej z najskrytszej swojej części w ramach udowodnienia szczerych zamiarów. Odsłoniła się w taki sposób, w jaki przed nikim tego nie robiła. I nie kłamała. Kokieteria była jej sztandarem, który z dumą nosiła od lat, potrafiąc zarówno się za nim ukryć, jak i szafować nim niestrudzenie, wiedząc, że nic nie wychodzi jej równie dobrze. Była to jej cecha rozpoznawcza, która zapewniała jej nie tylko nieustanne profity, ale również rozpoznawalność, kiedy w ten sam, kokieteryjny sposób na łamach programów publicystycznych poruszała ważkie tematy, których unikali najbardziej wyrafinowani politycy i polityczki. Grała tym kontrastem na tyle skutecznie, że potrafiła zaintrygować i skłonić do słuchania nawet część starych milenialsów. — Poza tym temat pieniędzy i firmy ojca jest na tyle poważny, że nie powiesz mi, że nie warto osłodzić go choćby odrobiną mojej kokieterii. — Ni to zapytała, ni to stwierdziła, patrząc na niego znacząco, ale za to uśmiechnęła się znowu w ten swój niezmiernie słodki sposób, obok którego trudno było przejść obojętnie. — Przychodzę w naszym wspólnym interesie. Chodzi o nasze udziały w rodzinnej firmie, do których mamy nie mieć dostępu dopóki nie ukończymy dwudziestu pięciu lat. — Stwierdziła rzeczowo, zastanawiając się nad tym na ile Vin był świadom swoich przywilejów, z których jednocześnie póki co nie mógł korzystać. — Pozwól więc, że wejdę i skorzystam z tego obiecanego barku. — To mówiąc w końcu przekroczyła próg apartamentu i zaraz później rozejrzała się po nim we wręcz teatralny sposób.
— No, no, tata kupił ci przyjemne gniazdko. — Na próżno było w tych słowach szukać przytyku. Ot, było to zwykłe stwierdzenie faktu. — Wiem, że ojciec nie szczędzi ci kasy, ale powiedz mi Vin, na ile orientujesz się w sytuacji? Wiesz w ogóle o tym, że masz swoje udziały w rodzinnej firmie?
♥︎ ♥︎ ♥︎
Emily tak na prawdę nigdy nie miała łatwo i lekko, zupełnie jakby została gdzieś zaprogramowana na łapanie trudów i batów od życia. Wychowywała się w rodzinie zastępczej, patologicznej niestety, więc nigdy nie zaznała beztroski, ani czułości, choć dopiero jako dorastająca dziewczyna zaczeła rozumieć, jak wiele trzeba z siebie dać, aby coś otrzymać. Wpajano jej zresztą od dziecka, że kombinować trzeba i nigdy nie ma nic za darmo, choć całe szczęście, nie poszła w ślady toksycznego środowiska i nie została żadnym krętaczem, czy szemranym typem, a odcieła sie i jakoś wyszła na prostą. Sama... znowu.
OdpowiedzUsuńNigdy nie marzyła o łatwym, wygodnym i spokojnym życiu, czując, że taka rzeczywistość jest nie dla niej. Od zawsze pracowała dużo i ciężko, starała się bardzo i teraz najzwyczajniej w świecie czuła, że po prostu tak być musi i jest to jej droga. Miała styczność z elitą, z bogatymi ludźmi, ale przemykała obok nich pracując dla nich od kilku lat, ginąc na tle tych wszystkich błyskotliwych, genialnych i sławnych person. Nie brakowało jej niczego, a jeśli brakowało, nikt nie musiał wiedzieć, z kolei blondynka nie pokazywała swoich słabości.
Nie wspominała ani rodziny, ani dzieciństwa, więc wiele osób nawet tych, które znały ją dłuższy czas, to nie znały jej tak na prawdę. Bo nie było czym się chwalić, nie miała też powodów, by wracać do przeszłości, którą zostawiła za sobą, której już nie ma. Jednakże to przeszłość tak ja ukształtowała i pokazała, że pracowitość, zawziętość i upór, nie biorą się z pazerności, a smaku nie posiadania , bo Emily doskonale wie i pamięta, jak to jest nie mieć nic, jak to jest być traktowanym jak nic. Dawała więc z siebie wiele i dbała o swoich pracowników i firmę, aby nikt nie poczuł się pominięty, czy znieważony. Była wrażliwa, ale pokazywała tylko siłę, dbając o tych, którzy byli blisko. Nie wiedziała, jak to jest brać, więc dawała ile mogła i to dawało jej satysfakcję.
Vince był jednym z najmłodszych i najświeższych pracowników Blomme, nie był jednak w żaden sposób gorszy od pozostałych, a blondynka wiedziała, że w biznesie to nie pieniądze zatrzymają dobrego pracownika, a atmosfera i to, co jeszcze poza wynagrodzeniem człowiek może zyskać. Może więc gdyby nie była w rozsypce, udałoby jej się zdobyć na uśmiech i chwilę przemiłej pogawędki, jednak wciąż pozostawała roztrzęsiona i dłuższą chwilę milczała. Nie wiedziała zresztą o nim nic więcej ponadto, że jest zdolnym i ambitnym młodym człowiekiem, nie potrafiła więc złapać na szybko niezobowiązującego tematu. I tu z pomocą przyszedł jej sam chłopak, choć akurat wypytując o powód jej smutku, nie pomagał jej się uspokoić.
Vincent potrafił zawsze doskonale dobrać słowa, a jej nigdy to nie zastanawiało. Za każdym razem mówił ładnie i sensownie, a rozmowy z nim, choćby wymiana dwóch czy trzech zdań, pozostawiały w niej jakiś spokój. Czasami miała wrażenie, że swobodnie wygłasza to, co ona myśli głęboko i co przekłada na filozofię Bloome, ale ani razu nie przeszło jej przez myśl, że są to wystudiowane frazy, które mają uśpić jej czujność. Nie sądziła, że musi być czujna, albo że w ogóle jakiekolwiek zagrożenie może płynąć od tego sympatycznego młodego mężczyzny. Emily może nie znała się na ludziach, może była naiwna, a może po prostu dość miała dram i problemów i się ich nie doszukiwała.
Wzięła oddech, później drugi i trzeci i zaraz wydawało się, że spokój nadejdzie, a ona zdoła się opanować. I każde kolejne słowo Vina jej pomagało złapać kruchą równowagę, póki nie wspomniał o kwiaciarni. Teraz samo słowo Bloome sprawiało, że drżała z strachu, że straci nie tylko interes, wszystko nad czym pracowała przez lata, ale że ucierpią ci wszyscy ludzie, którzy dla niej i z nią pracowali. Nie mogła pozwolić, aby komuś stała się krzywda, a w tej właśnie chwili ich narażała, zadzierając z Montgomery'm.
Zagryzła mocno wargi, aż ostre ząbki wbiły się boleśnie w delikatne ciało i ściągnęła łopatki sztywno, opierając dłonie po drugiej stronie blatu, a potem, podniosła jasne załzawione wciąż oczy na chłopaka. Już nie płakała, już nie miała na to sił, za to wiedziała, że musi ukrócić rosnącą ciekawość i serie pytań. Była tu szefową i cała odpowiedzialność spoczywała na niej, więc choćby się paliło i waliło im na głowy, to ona musiała sobie z tym poradzić.
Usuń- Vin... - zaczęła miękko, choć z niską nutą, dającą do zrozumienia, aby nie brnął dalej, bo ona nic nie powie i nic nie zdradzi. Emily nie dzieliła się tym co trudne i bolesne, pozwalała aby strach, problemy i stres trawiły tylko ją samą od środka.
Na moment jej spojrzenie uciekło niżej, po jego brodzie i koszulce, przez ramiona i dłonie do sadzonek. Zmierzyła zawartość skrzynki nieuważnie, chyba bardziej dla własnego rozproszenia myśli, niż by bardziej przyjrzeć się egzemplarzom, które w końcu do nich dotarły i znów spojrzała na chłopaka. Tym razem bardziej trzeźwo i przytomnie.
- Cieszę się, że znów tu jesteś i dobrze wiedzieć, że czujesz się tu swobodnie - przyznała, nie dodając tego "ale", które zawisło w powietrzu. To "ale" miało nie dociekać, nie szukać kłopotów i nie drążyć. Emily miała swoje koszmary, z którym zwierzała się tylko butelkom wina, jakie popijała czasami wieczorami w domu, bo nie miała zamiaru nikogo na nic złego narażać, a szkło mogło znieść nawet i tłuczenie.
Otarła resztki tuszu spod oczu i obeszła stolik, zatrzymując się obok chłopaka. Sięgnęła do tylnej kieszeni jego jeansów, wyciagając rękawice i nałożyła jedną, uśmiechając się już po chwili zupełnie tak, jak zwykle - z serdecznością. Drugą położyła na krawędzi blatu obok.
- Spójrzmy, co przyjechało - udawanie, że nic się nie dzieje, tłumienie w sobie myśli i uczuć, to była strategia, którą znała i stosowała często. Tak nauczyła się przetrwania i do tej pory się to sprawdzało.
Emilka