HELLO, FOLLOWERS!

Gossip Girl here.

Your one and only source for the truth behind the scandalous lives of New York's elite. Been a minute. Did you miss me? I know I've missed you. Though you're probably going to wish I'd stayed away when I'm done. Because I can see you. The real you. The one hiding just outside the edge of frame. Well, it's time to reframe that picture. And who am I? That's one secret I'll never tell.

You know you love me.
xoxo


. . .

MOST FOLLOWED

now
spotted:
Mr Sunshine
Looks like we might just be on the brink of the season's juiciest event. The endless saga between S and S has been the talk of the town for… well, who can even keep track anymore? Years, darlings. And every time it seems like this exhausting drama is finally wrapping up, they either start another fight or end up in the wrong bed. But wait! Word on the street is that after receiving a mysterious text, S flew across Manhattan to reach their lover's apartment. Could this be the beginning of the end for their epic romance? A happily ever after? Stay tuned, Upper East Siders, I'm sure we'll find out soon.

You can't hide from me.
xoxo

Im the fruit of my efforts

yechan powell
YECHAN POWELL  ─  06.01.2001  ─ syn prawniczki: bae-powell minji oraz inwestora: marcus powell ─ middle child ─ w latach szkolnych zagorzały pływak ─ student ekonomii   ─  dorabiający jako kelner w fine dining  ─  po nocach, samotnie i w tajemnicy składający Gundamy ─  INSTAGRAM

    Czy Yechan gardził swoją młodszą o pięć lat siostrą? Czasami.
    Przez to, że zaraz po swoich urodzinach, które wypadały dwa dni później od tych jego, zwróciła całą uwagę na siebie i tym samym wszyscy zapominali o prezentach i życzeniach dla środkowego dziecka Powellów.
   Przez to, że nie żył teraz tylko w cieniu uzdolnionego, planującego brnąć w karierę medyczną brata, ale i słodkiej, niewinnej córki, jedynej w najbliższej rodzinie.
   Nieważne, z jakimi ocenami wróciłby ze szkoły, jaki medal przyniósłby za zawody pływackie, na których tak mu zależało, oczy rodziców widziały jedynie bazgroły córki, które przyniosła z przedszkola, co najwyżej fenomenalnie zdany test najstarszego syna. Włożone starania nie miały sensu, kiedy wystarczyły słodkie oczy najmłodszego dziecka, aby skraść serce Powellów.
   Tak jak kiedyś mógł robić Yechan, nim niespodziewanie odebrano mu ten przywilej, spychając na sam dół rodzinnej hierarchii.

   Ale brak uwagi rodziców nie musiał być czymś złym. Nie spotykał się z tymi samymi pytaniami, co reszta rodzeństwa. Nie tłumaczył się czemu, z kim i gdzie wychodzi - nie zwracali na to uwagi. Nie zastanawiali się, czemu oceny syna podupadły, czemu stracił stypendium po kolejnym niepojawieniu się na treningu.

   Bezkarnie i bez obaw mógł robić, co chciał, nie przejmować się tym, jakie może to mieć skutki, skoro i tak nikt się tym nie interesował, szczególnie po wyprowadzce do własnego mieszkania, zdobycia pracy i rozpoczęcia studiów.
   A może powinien, aby powstrzymać młodego Powella, nim ryzykowne testowanie granic w końcu go dogoni.

ODAUTORSKO

34 komentarze:

  1. — Noooo — zaczął, przeciągając wypowiadane słowo w ten irytujący, pozbawiony sensu, sposób. Ostrożnie podniósł się z miejsca, nie spuszczając wymownego spojrzenia z zarumienionej twarzy Yechana. Wsunął czubki palców za brzeg własnych spodni i uśmiechnął się prowokująco, doskonale zdając sobie sprawę, po jak kruchym lodzie stąpał. Nie powinno go to już zaskakiwać, zdążyli na dobre oswoić się z tą karuzelą emocji już jakiś czas temu. A mimo tego, każda z chwil podobnych do tej, przypominała przechadzkę po polu minowym. Nie potrafił jednak zmusić się do pożałowania niczego, co popychało ich dotychczas właśnie w tym kierunku. Teraz był w stanie myśleć jedynie o tym, że znalazł w końcu w tym właściwym miejscu i to w dosłownie każdym znaczeniu tego słowa. — Skoro prosisz.


    Kilka z ostatnich wydarzeń minionego poranka, pamiętał jak przez mgłę, skupiając się jedynie na tym, co czuł, a nie na tym, co uparcie próbowało przejąć kontrolę nad jego myślami. I tak wystarczająco już niewspółpracującymi. Oczywiście wtedy, kiedy życzył sobie tego najmniej. Czas przelewał mu się między palcami. Raz uciekał tak szybko, że nie orientował się w porę w upływie kolejnej minuty. Innym razem dłużył się niemiłosiernie, przypominając mu te niezliczone momenty, gdy pojawiał się w miejscach, w których z własnej woli nigdy by się nie znalazł. Gdy modlił się o rychłe nadejście momentu zakończenia zajęć, czy jednego z nudnych spotkań towarzyskich, na które zaciągali go rodzice. Czas z nim nie współpracował i było to twierdzenie tak bliskie brutalnej prawdy, że nie było z tym jakkolwiek dyskutować. Działał zupełnie odwrotnie: gdy Yosoo pragnął zatrzymać go choć na jeden moment, wydłużyć te słodkie chwile, tak obecnie rzadkie, rozpędzał się, a zwalniał wtedy, gdy robić tego absolutnie nie powinien. Czy zamierzał z tym walczyć? Nie. Czuł, że nie było sensu. Tym bardziej teraz, gdy niezależnie od pory dnia lub nocy, mógł liczyć na towarzystwo jedynej osoby, przy której chciał się właśnie ukrywać.
    — Wiesz, pomyślałem o czymś — odezwał się cicho, kiedy późnym popołudniem złapał Chana, układającego coś w szafie w przedpokoju. W kilku niepewnych krokach, położył kres dzielącej ich przestrzeni i podchodząc do niego tak blisko, jak to tylko możliwe, owinął ramiona wokół jego talii. Nie mówił nic przez tych kilka sekund, w trakcie których próbował zapisać w pamięci przyjemne uczucie ciepła i bliskości. Przylgnął ciasno do jego pleców, układając mu głowę na ramieniu i mógłby przysiąc, że gdyby tylko było mu to dane, zatrzymałby się w tej pozycji już na zawsze. I choć wiedział, że było to niemożliwe, wyzbycie się tego pragnienia okazało się nad wyraz trudnym zadaniem.
    — Kiedy wychodziłem z mieszkania, nie miałem za bardzo czasu i głowy do tego, żeby zabrać wszystko, czego potrzebuję. A jest tego trochę — kontynuował, przytulając go jeszcze mocniej i przymykając na moment oczy, w geście całkowitego zaufania i pewności, co do jasności intencji płynących z obu stron.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chciał na razie zdradzać, że tym, co nieustannie zaprzątało jego myśli, był przede wszystkim sprzęt, bez którego nie mógł tworzyć muzyki. Nie był pewny, czy Yechan w ogóle zakładał umożliwienie mu przyciągnięcia do jego mieszkania konsoli lub jakichkolwiek instrumentów. Jeśli nie wszystkich, to choć tego jednego, na którym zależało mu najbardziej. Starej, niezawodnej gitary, która nie przydałaby mu się w trakcie tworzenia jego najnowszych tworów, ale… stanowiła coś w rodzaju największego ze skarbów. Coś, dla czego był gotów zaryzykować, schować dumę do kieszeni i wrócić z porzuconego mieszkania, licząc przy tym naiwnie, że nikogo w nim nie zastanie.
      — Nie poszedłbyś może ze mną? — wyrzucił z siebie najszybciej, jak potrafił, orientując się, że zacisnął swoje ramiona znacznie mocniej niż dotychczas. Może w wyniku potrzeby upewnienia się, że Yechan nigdzie nie znika… a może przez lekkie zdenerwowanie, które nagle zawitało gdzieś między jego sercem a żołądkiem, wijąc dla siebie wygodne, choć tak irytujące i zupełnie nieproszone, gniazdko.
      — Zrozumiem, jeśli nie — zapewnił niemal od razu, nie chcąc pozostawiać tak ważnej kwestii jedynie w sferze domysłów. — Po prostu byłoby mi… chyba łatwiej. Nie wiem, czy nie trafię tam na tatę.

      Yosiek

      Usuń
  2. — No wiesz — szepnął ostrożnie, choć w jego głosie od razu dało się wyczuć narastającą lekkość. Wyraz ulgi, która narodziła się w nim zaraz po tym, gdy usłyszał tę krótką zgodę. Coś na co czekał i czego pewnie mógł się spodziewać, a jednocześnie obawiał się, że tym razem znajdzie się to poza jego zasięgiem. Nie wiedział, dlaczego. Ale może ta drobna niepewność miała już na stałe wpisać się w ramy ich relacji? — Nie musisz zgadzać się na każdą rzecz, którą zaproponuję. Ale dziękuję, Channie. Za wszystko. Za nocleg, śniadanie, za to, że jesteś i, że poszedłeś za mną wczoraj do zoo.
    Zmusił się do lekkiego uśmiechu, wciąż odczuwając nieprzyjemne skutki wczorajszego wybryku. Nawet jeśli - w jego przypadku - te nie były czysto fizyczne. W jego głowie wciąż kotłowało się zbyt wiele myśli i emocji dotyczących ich nieporozumienia. Wątpił, by było to odpowiednie słowo, ale chyba z braku chęci, a może ze strachu, nie chciał nadawać temu innego znaczenia. Wiedział jednak, że wypowiedziane wczoraj słowa, mogły trwale odcisnąć się na ich relacji, a było to ostatnim, do czego chciałby doprowadzić. Świadomie lub nie. Nigdy wcześniej nie posunął się do tego, by użyć z rozmysłem dokładnie tych argumentów, które mogły zranić najbardziej. Nie w jego przypadku, oczywiście; innych ranił znacznie mocniej. Dopiero teraz zaczynało go to przerażać.
    — Tym bardziej, że naprawdę nie wiem, czego się spodziewać — mruknął jeszcze, nim ponownie zmniejszył ten irytujący, choć tak niewielki, dystans między ich ciałami, wtulając się w Yechana tak, jakby miała to być ostatnia rzecz, którą robił w swoim życiu. — Chociaż… z tobą boję się jakoś mniej.
    ____
    Kiedy pokonywali kolejne stopnie, dzielące ich od niewielkiego mieszkania na jedenastym piętrze, Soo miał wrażenie, że jego ciało powoli odmawiało mu posłuszeństwa. Co ważne, nie do końca wiązało się z to z irracjonalnym pomysłem wejścia po schodach i dołożenia sobie zupełnie niepotrzebnego wysiłku. Zdążyli zaliczyć już jeden przystanek, chyba na wysokości siódmego piętra. Yosoo wymówił się wówczas bólem kolana, ale chodziło o coś zupełnie innego. Bał się. Nie tym czystym rodzajem strachu, który pojawiał się w momencie wystawienia samego siebie na coś, co wykraczało poza jego możliwości. Niewiele miało też wspólnego z tym, odczuwanym w trakcie oglądania filmów grozy, czy może w chwili stawiania czoła ukrytym lękom. Nie. Soo bał się, ale w zupełnie nieznany mu dotąd sposób. Z każdym metrem, zbliżającym go do drzwi mieszkania, które zaledwie dwa dni temu, bez skrępowania, nazywał swoim, jego nogi wydawały się coraz sztywniejsze, żołądek kurczył się, a oddech grzązł gdzieś między wargami, zapominając o tym, jak ważną rolę przecież odgrywał. O ile wcześniej pomysł poproszenia Yechana o pomoc wydawał mu się naprawdę tym właściwym, o tyle teraz… Powiedzieć, że Soo zwątpił we własne umiejętności przewidywania tego, co mogło się wydarzyć, to jak nie powiedzieć nic. Nie przeanalizował wszystkiego wystarczająco dobrze. Nie wiedział, jak zachowają się, jeśli Jongho będzie w środku. Nie wiedział, co zrobią, jeśli po wejściu do mieszkania, zastaną tam coś, czego się nie spodziewali. Nie wiedział, co stanie się, jeśli po przewiezieniu reszty jego rzeczy, znów się pokłócą.
    Wszystkie te pytania powodowały jedynie to, że Soo, nawet jeśli nie do końca świadomie, sabotował własne plany. Najpierw przeciągając moment wyjścia z mieszkania Chana, potem proponując zatrzymanie się w jednym z barów szybkiej obsługi (na litość boską, nawet nie lubił tego jedzenia), w końcu nalegając na wybór schodów, zamiast windy. Byle tylko odwlec w czasie to, co i tak było przecież nieuniknione.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć wiedział, że nie mógł robić tego w nieskończoność. Niepewnie ruszył więc z miejsca, zmuszając ciało do podjęcia dalszego wysiłku.
      — Chciałbym — odezwał się nagle, chyba głównie po to, by przypomnieć samemu sobie, po co się tu znaleźli — zabrać z mieszkania gitarę. Możemy nie zmieścić się ze wszystkim, chyba nawet nie powinniśmy wynosić stąd zbyt wiele, nie mogę ci przecież zagracić mieszkania. Ale na gitarze bardzo mi zależy. Bardziej niż na ciuchach. Nie przeżyję bez niej.
      Nie było to tak dalekie od prawdy. Czuł się pusty, gdy w jego codzienności brakowało muzyki. Równie dobrze ktoś mógłby pozbawić go czegoś tak niezbędnego do życia, jak powietrza lub wody. Nie robiło to dla niego większej różnicy. Jego desperacja była tak wielka, że gdyby mógł wyciągnąć z mieszkania tylko jedną rzecz, nadal nie zmieniłby priorytetów. Był gotów nosić nudne ubrania Chana, byle tylko trzymać przy sobie tę cholerną gitarę. Do czego nie zamierzał się oczywiście przyznawać.
      Kiedy stanęli przed właściwymi drzwiami, potrzebował minuty, nim zdecydował się wsunąć klucz do zamka. I kolejnej, by zrozumieć, że mimo jego starań, ten zdawał się… nie pasować.
      — Cholera — warknął. — Wymienił zamki?

      Y

      Usuń
  3. Czy mógłby dla niego grać? Jasne, że tak. Chciałby to robić. Może nawet częściej, niż by wypadało. W innych okolicznościach poświęciłby tej myśli znacznie więcej czasu, rozkoszując się w milczeniu wizją niejednego poranka lub wieczoru, spędzonego właśnie w ten sposób. W otoczeniu wszystkiego, co od pewnego czasu stanowiło jego prywatną ostoję. Z muzyką i Chanem. Niekoniecznie w tej kolejności.
    Nie dane było mu jednak skupić się na tej kuszącej wizji zbyt długo, ponieważ wszystkie obrazy rozmyły mu się przed oczami, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, w jak żenującym spektaklu przyszło mu właśnie brać udział.
    Naprawdę wymienił zamki
    I być może nie powinno go to dziwić. Znał przecież swojego ojca tak dobrze. Wiedział, jak łatwo, mimo tej ułudy wyuczonego spokoju i niewzruszenia, było zmusić go do podejmowania działań trącących przesadą. Widział na własne oczy te wszystkie, realizowane z rozmysłem, plany, które może i miały przynieść satysfakcję, ale chyba jedynie jemu. Jungho miał tę ciemną stronę własnego charakteru, której nie prezentował szerokiemu gronu otaczających go ludzi. Nie wtedy, kiedy nie było to krokiem ostatecznym, zupełnie niezbędnym czy wręcz wymaganym. Jeśli zależało mu na tym, by osiągnąć określony skutek, był w stanie podjąć się dokładnie tych działań, które na co dzień szczególnie podczas nudnych spotkań, gdy maski liczył się bardziej niż stan pokaźnego konta - tak jawnie potępiał. Sieć wykluczających się założeń, morze hipokryzji. Soo dziwił się samemu sobie, że dostrzegł to dopiero niedawno. Że odpowiedź jego ciała, ta w postaci narastających mdłości lub dłoni samoistnie zaciskających się w pięści, pojawiła się w nim tak późno.
    Odruchowo ruszył kluczem jeszcze jeden raz i pociągnął kilkakrotnie za nieustępującą klamkę. Ani drgnęła. Westchnął więc z rezygnacją i spojrzał na Yechana, jakby starał się odszukać w jego spojrzeniu czegoś, co mogłoby okazać się dla niego ratunkiem w tej trudnej sytuacji.
    I co teraz?. Niewinne pytanie osiadło na jego barkach i nie chciało ruszyć się z nich nawet o cal. I co teraz? Nie wiedział. Nie przeszkodziło mu to jednak w zrobieniu czegoś, czego chyba sam się nie spodziewał. Bezmyślnie ruszył do przodu, uderzając nagle o drzwi z całą, zebraną w sobie mocą. Oczywiście bezskutecznie. To nie był cholerny film akcji, choć sam zaczynał się czuć jak, słabej jakości, aktor.
    — Kurwa — syknął, łapiąc się za ramię — To był jednak durny pomysł.
    Rozmasował rękę, chcąc pozbyć się uporczywego bólu, ale było to działanie zupełnie bezcelowe.
    — Dlaczego mnie nie zatrzymałeś? — zapytał z udawanym wyrzutem, chyba jedynie po to, by odwrócić uwagę Chana od potencjalnych kłopotów, które mogli na siebie ściągnąć. Nie chciał, żeby się martwił. Na pewno nie bardziej, niż było to konieczne.
    Hałas na klatce schodowej wzbudził najwyraźniej czujność jednej z sąsiadek, bo w pewnym momencie drzwi do pobliskiego mieszkania uchyliły się nieznacznie, ukazując zdezorientowaną twarz starszej pani Morris. Jeśli wierzyć słowom matki, wiedziała wszystko o wszystkich, ale Soo wątpił, by kryło się w tym choć trochę prawdy.
    — Wszystko w porządku! — Nie chciał nawet wyobrażać sobie tego, jak idiotycznie musieli właśnie wyglądać. Miał tylko nadzieję, że starsza, nazbyt ciekawska, sąsiadka postanowi zostawić tę scenę dla siebie i nie ściągnie na nich za moment dodatkowego utrudnienia w postaci patrolu policji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnie podrygi zdrowego rozsądku podpowiadały mu, że było to mało prawdopodobne.
      Znała go. Od dawna. Miali się niemal codziennie, choć nie zawsze w stanie takim, jaki chciałby prezentować napotykanym przypadkowo sąsiadom.
      Yosoo podszedł w końcu do Chana i zniżając głos, przybliżył usta do jego ucha.
      — Dobra, wiem, do kogo napisać. Pożyczysz mi telefon? — Twarz znajomego dzieciaka z kiepskiej dzielnicy, zamajaczyła mu nagle przed oczami tak wyraźnie, że nie potrafił wyrzucić już tej myśli z głowy. Czy było to rozsądne? W ogóle. Ale Chan nie musiał o tym wiedzieć. Jeszcze nie teraz. Nie znał na pamięć numeru, który mógł okazać się teraz tym najbardziej potrzebnym, ale miał szczerą nadzieję, że uda mu się skontaktować z kim trzeba którymś z tych cholernych portali społecznościowych. Tych samych, które przeklinał, a które teraz mogły okazać się czymś absolutnie zbawiennym. — Proszę. Obiecuję, że się uda.

      trąci desperacją.

      Usuń
  4. Yosoo warknął ze zniecierpliwienia, gdy do jego uszu dotarło pytanie, którego absolutnie się teraz nie spodziewał. Miał ochotę nim potrząsnąć, ale ostatnie przejawy zdrowego rozsądku, nakazały mu trzymanie rąk przy sobie. Na całe szczęście.
    — Channie, cholera jasna. Oszaleję przez ciebie — Mógłby przysiąc, że naprawdę próbował się pohamować. Chciał panować nad sobą; nad słowami, które opuszczały jego usta i nad gestami, które nader często okazywały się katastrofalne w skutkach. Utkać dookoła siebie gęstą sieć pozorów i ukazać światu (a przede wszystkim stojącemu obok blondynowi), że wszystko było w porządku. Że życie wcale nie waliło mu się na głowę i to w momencie, w którym absolutnie się tego nie spodziewał. Ale nie potrafił. Dłużej nie mógł. Nawet ktoś tak uparty jak on, musiał w końcu dobrnąć do własnej granicy.
    Zbyt długo grał tego, spod którego kontroli nic i nigdy miało się przecież nie wymknąć. Pilnował, by zawsze mieć w zanadrzu trzy plany awaryjne, na wypadek, gdyby dwa pierwsze okazały nietrafione. Teraz, gdy każdy pomysł ukrywał w sobie olbrzymią dziurę, a znane i niezawodne dotąd schematy, przestawały się sprawdzać, Soo czuł jedynie palącą potrzebę wykrzyczenia światu tego, jak bardzo go nienawidził. Czy miało to jakikolwiek sens? Był to aspekt, którym nie zamierzał się na razie przejmować.
    — Potrzebuję twojego telefonu, bo mój nie działa, pamiętasz? Ktoś mi go rozwalił, bo zobaczył twoje imię na wyświetlaczu.
    Wiedział, że Chan pamięta. Zaledwie dzień wcześniej uszkodzony aparat stał się niezamierzenie prawdziwym wyzwalaczem emocji, których nie potrafili już zatrzymać. I może wypominanie tego dokładnie w tym momencie, było naprawdę niepotrzebne (a już na pewno nie było w tym dobrym guście, cokolwiek miałoby to teraz dla nich oznaczać), ale Yosoo zdał sobie z tego sprawę zbyt późno, by jakkolwiek to jeszcze wykorzystać.
    Bez zbędnych uprzejmości wyjął urządzenie z, wyciągniętej ku niemu, dłoni chłopaka i usiadł pod ścianą, próbując wyszukać profil osoby, która mogła mu teraz pomóc. Zajęło mu to odrobinę więcej czasu, niż mógłby przypuszczać, ale gdy po kilku minutach oczekiwania, usłyszał dźwięk powiadomienia, świadczący o nadesłanej odpowiedzi, znajome uczucie ulgi rozlało się nagle po jego klatce piersiowej. Choć może nie powinno, biorąc pod uwagę to, po jakie środki właśnie sięgał.
    Zignorował drugie z pytań Yechana celowo. Nie chciał na nie odpowiadać, bo czuł, że chłopak mógłby zanegować pomysł, który Soo zamierzał wprowadzić właśnie w życie. I pewnie miałby rację. Prawie zawsze ją przecież miał.
    Co miał mu jednak powiedzieć? Że ściągał tu właśnie osiemnastoletniego złodzieja, który najpewniej bez większego trudu otworzy te cholerne drzwi, rozwiązując przy tym ten dość spory problem?
    Co z tego, że nie do końca legalnie? Nikt nie musiał przecież o tym wiedzieć.
    Poznali się z Sunoo kilka miesięcy wcześniej, na jednej z imprez, gdy ten próbował włamać mu się do auta. Yosoo wypił wtedy o wiele za dużo i stracił orientację w czasie i przestrzeni. Pamiętał jedynie tyle, że pokłócił się z Avą, która akurat tego wieczoru, miała zadbać o ich bezpieczny powrót do domu. Ulotniła się wówczas tak szybko, że Soo nie zarejestrował nawet kierunku, w którym poszła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak można się więc domyślić, został więc z niemałym problemem do rozwiązania. Robił w życiu różne głupoty, ale nigdy nie usiadł za kierownicą w stanie nietrzeźwości i tym razem również nie zamierzał. Dzieciak spadł mu z nieba i choć każdy, zdroworozsądkowy człowiek, pogoniłby go z miejsca, wezwał policję albo…dał mu twarz, Yosoo podszedł do sprawy kompletnie inaczej. Po swojemu. Jak zawsze. Zaproponował dużo korzystniejsze rozwiązanie i to dla obu stron. On dostał się do domu, a Sunoo wrócił do siebie, bez wizji odsiadki za próbę kradzieży, za to z kasą, której wtedy potrzebował.
      Od tego czasu widzieli się jeszcze kilka razy.
      Soo wziął trzy głębokie oddechy i kiedy miał pewność, że ton jego głosu będzie tym właściwym>/i>, spojrzał na Yechana i ponownie się do niego odezwał.
      — Przepraszam, nie chciałem się unieść — zapewnił tak szczerze, na ile było go jeszcze stać. Channie obrywał od niego zbyt mocno i zbyt często i to nie tylko w ostatnim czasie. Yosoo zdawał sobie z tego sprawę za każdym razem, gdy — Nie spodziewałem się, że zrobi coś takiego. Wiedziałem, że jest dupkiem, ale wymiana zamków? Wie, ile rzeczy tam zostawiłem. Musiał liczyć na to, że będę chciał po nie przyjść.


      Y.

      Usuń
  5. Był dupkiem. W ostatnim czasie była to jedna z najczęściej nawiedzających go myśli i nawet gdyby chciał, nie potrafiłby wyraźnie się jej przeciwstawić. Zresztą… czy mógłby, skoro jakaś jego część, głęboko w nim do tej pory zakopana, uśpiona i pozbawiona prawa głosu, po prostu się z tym twierdzeniem zgadzała? Choć nadal nie czuł się gotowy na to, by przyznać to głośno przed kimkolwiek poza samym sobą, miał wystarczająco zdrowego rozsądku, by nie stawać w zaprzeczeniu do czegoś, co było tak boleśnie oczywiste. Przez lata nauczył się operować dostępnymi mu środkami w taki sposób, by zyskać dzięki nim dokładnie taki rezultat, na jakim mu aktualnie zależało. Ani mniej, by nie żałować żadnej z niewykorzystanych szans; ani więcej, by nie kusić losu, któremu na co dzień wykradał i tak stanowczo zbyt wiele. Wiedział - swego czasu poświęcił na pogodzenie się z tą myślą ogrom energii i zszarganych nerwów - że każda taka sytuacja przybliżała go nieuchronnie do tego, czym podobno się brzydził; czym szczerze gardził i od czego nieudolnie uciekał w ciągu tych wszystkich miesięcy śmiesznego i lekceważonego przez innych, buntu. Do tego, by z każdym upływającym dniem, przypominał swojego ojca jeszcze bardziej niż wcześniej; by powielał obserwowane latami schematy, powtarzał zasłyszane twierdzenia i nie liczył się z ludźmi, od których potrzebował jedynie tego, by byli - ale tylko wtedy, kiedy okazywali się potrzebni. Na jego zasadach.
    Złośliwy los pokazywał mu, że mimo rzekomych starań, trudno było odrzucić od siebie coś, w co wcześniej tak bardzo się uwierzyło.
    Choć Yosoo naprawdę nie chciał krzywdzić.
    Nie Chana, który - mimo wszystkich znaków ostrzegawczych i co najmniej setki sytuacji, po których powinien kopnąć Soo w tyłek - trwał przy nim niezmiennie, pomagając mu nie dlatego, że tak wypadało, tylko dlatego, że chciał. Świadomość ta okazała się dla niego kolejną kostką domina, wyzwalającą nieprzewidzianą reakcję łańcuchową.
    Yosoo przyglądał się Yechanowi dłuższą chwilę, po czym bez słowa położył głowę na jego ramieniu i policzył w myślach do dziesięciu, byle tylko ułożyć sobie to, co zamierzał (a może czuł, że musiał) mu teraz powiedzieć. Im dłużej czekał, im mocniej próbował, wszystko wydawało mu się jedynie bardziej skomplikowane, ale wciąż wierzył… Łudził się, że dobrnie do tego jednego punktu, w którym poczułby wystarczająco dużo pewności, że tym razem uda mu się opanować chaos, zamiast nieprzerwanie go napędzać.
    — Wiesz co? — Pewność ta jednak nie nadchodziła. Być może dlatego Soo zdecydował się w końcu otworzyć usta. — Czasami zastanawiam się, skąd ludzie tacy jak ty, mają tyle cierpliwości do ludzi takich jak ja. To nienormalne.
    Zignorowanie części wypowiedzi, dotyczącej jego ojca, wydało mu się nagle najlepszym pomysłem i choć bardzo chciał wyrzuać teraz z siebie stertę obelg, postanowił uparcie utrzymać je za zębami. Chan miał rację, to nie pozostawiało żadnych wątpliwości. W swoim planie Jungho zakładał zapewne, że najdalej po dwóch dniach ujrzy twarz syna w progu do ich mieszkania i po wygłoszeniu przesadnie długiej, wzbogaconej standardowymi wypominkami, tyradzie będzie mógł zmusić go do kolejnych lat wypełniania, stworzonej w głowie, wizji. Idealne życie, idealne małżeństwo, idealna praca, idealny dom. Brakowało przecież tylko jednego. Idealnego syna, którym Yosoo nigdy nie chciał być.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostrożnie odwrócił dłoń w taki sposób, by pochwycić tę należącą do Chana i przeniósł obie spomiędzy ich ciał, na swoje kolana. Czy zrobił to odruchowo? Nie, skłamałby, twierdząc, że nie było w tym udziału jego woli. Nagle, z zupełnie niewytłumaczalnych powodów, poczuł, że skrywanie ich było… niewłaściwe. Klatka schodowa nie była może jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc, ale Soo nie chciał dłużej chować przed światem tego, co czuł i tego, czego prawdziwie potrzebował. A chciał przecież tylko jednego. Chana - obok siebie, cały czas, bez niedomówień i fasady fałszywości.
      — Wolałbym, żebyś się wściekał. Tak byłoby łatwiej — kontynuował zerkając na chłopaka z dołu, wciąż nie odsuwając się od niego nawet o cal. — Nie wierzę, że nigdy nie pomyślałeś o tym, żeby po prostu mi przywalić.


      Y. 🤍

      Usuń
  6. — To, że czegoś nie widziałem, nie znaczy, że tego nie ma — wypalił w szybkiej odpowiedzi, teatralnie machając prz tym wolną dłonią, jak gdyby wygłaszał właśnie przemówienie najwyższej wagi. — To trochę jak z Yeti. Albo tym potworem ze Szkocji. Bo to była Szkocja, nie?
    A potem zrobił coś, czego nie robił od tak dawna, że wydawało mu się to już zupełnie niemożliwe. Pochylił się do przodu i pozwolił na to, by z jego ust wydostał się… śmiech. Czysty, szczery, ten z rodzaju tych, na które warto czekać. Nie ten napędzany rozbawionym towarzystwem czy wymuszony poprzez kolejny, opowiedziany pospiesznie, żart. Ten naturalny, ukazujący to, że po prostu czuł się dobrze i to mimo zastanych okoliczności czy wszystkiego, co przez ostatnie tygodnie zbierało się nad jego głową, by w końcu uderzyć w niego w tym najmniej oczekiwanym momencie. Miał wrażenie, że utracił bezpowrotnie jedną z tych podstawowych umiejętności; że nie będzie potrafił odnaleźć w sobie siły ani powodu do tego, by znów poczuć tę, tak typową dla niego, lekkość. Tymczasem ta zawitała do jego drzwi bez żadnej zapowiedzi; zjawiła się nieoczekiwanie, ale Soo pierwszy raz w życiu nie miał nic przeciwko temu, by zostać zaskoczonym. Wręcz przeciwnie, zamierzał czerpać z tej chwili tyle, ile tylko było mu dane. Wszystkie minione wydarzenia, mimo tego, ile bólu mu przyniosły, nauczyły go czegoś bardzo ważnego. Tego, by cieszyć się tym, co miał. Teraz, natychmiast. Nawet jeśli, była to wykradziona przypadkowo chwila, spędzona z nim na zimnych kafelkach, pod drzwiami do mieszkania.
    — Przepraszam, chyba mi odbija — przyznał w końcu, odwracając się tak, że siedział teraz przodem do Yechana i bez przeszkód ani cienia skrępowania, sunął spojrzeniem po całej jego twarzy. To nie tak, że prowokował Chana specjalnie. Nie do końca chodziło również o czerpanie z tego tej dziwnej, trudnej do wyjaśnienia, przyjemności. Soo chyba nie zdążył przywyknąć jeszcze do faktu, że w jego życiu pojawiła się osoba, która akceptowała go w całości. Która brała go takim, jaki był naprawdę; bez zbędnych dekoracji ani żadnej z przybieranych przez niego masek.
    I nadal cholernie go to przerażało.
    — Może obaj jesteśmy nienormalni — podsumował, ostrożnie przysuwając się nieco bliżej. — Może obaj zwariowaliśmy przez siebie nawzajem — kontynuował, zniżając głos do szeptu, tylko po to, by po krótkiej chwili wahania, które mogłoby pozostać zupełnie niezauważone, pochylić się w kierunku Yechana i złożyć delikatny pocałunek w kąciku jego ust. — Może nie ma dla nas ratunku.
    Ryzykował, tak. Ale tym razem świadomie.
    — Ale nie czuję, żeby ci to jakoś przeszkadzało, kochanie.
    Upadek nie wydawał się tak straszny, gdy miało się obok kogoś, kto był gotów nie na to, by cię złapać, a… skoczyć razem tobą.
    Bo czy obaj nie ryzykowali w równym stopniu? Nie rozmawiali o tym wcześniej, ta myśl nigdy nie wybrzmiała między nimi wystarczająco zrozumiale, ale przecież nie tylko Soo borykał się z trudem funkcjonowania w rodzinie, dla której pewne założenia miały pozostać niezmienne. Cudze oczekiwania, niespełnione ambicje. Nie tylko on był ofiarą koszmaru, ubranego w strój najpiękniejszej z bajek. Może Jongho wykonał już kilka, niezbędnych dla niego, telefonów i Marcus wiedział już o całym tym cholernym cyrku, w który zostali wciągnięci? Może Yechan nie mówił Yosoo całej prawdy, w obawie, że ten miał na swoich barkach już wystarczająco wiele?


    Obiecał sobie w myślach, że go o to zapyta, gdy tylko ponownie znajdą się w bardziej sprzyjających warunkach. Może wieczorem, w salonie, z tą przeklętą, tak upragnioną, gitarą w ich rękach? Albo jutro, gdy Yechan wróci już z uczelni, której pewnie nie zamierzał odpuszczać? Soo dostrzegał wiele możliwości i ku jego zadowoleniu, dosłownie każda zakładała tylko ten pozytywny scenariusz. Niezależnie od odpowiedzi, którą miałby usłyszeć.

    Y. 🤍

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedy dwie godziny później, siedząc bezpiecznie na kanapie w salonie Yechana, Soo zrozumiał, czego właściwie się dopuścili, nie mógł opanować uśmiechu, który mimowolnie pchał się na jego usta. Odruchowo powędrował myślami do każdego momentu, w którym namawiał Chana do przekraczania granic; wychodzenia z komfortowych ram tego, co znane i niegroźne, zdając sobie sprawę, że lista wybryków zdawała się rosnąć przy okazji każdorazowego opuszczenia przez nich mieszkania. To nie tak, że obrał sobie za cel angażowanie przyjaciela w możliwie jak najwięcej ryzykownych przedsięwzięć, ale musiał przyznać, że ostatnie tygodnie były pod tym względem czasem niezwykle… owocnym. Yosoo nie zamierzał narzekać, przynajmniej nie wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z planem (choćby po części). Bo chociaż znali się długo, to jedynie w sytuacjach wymykających się spod kontroli, dostrzegał w Yechanie coś, co mimo swej niewątpliwej niepoprawności, całkowicie go ujmowało. Nie był do końca pewny, czy chodziło o to charakterystyczne zniecierpliwienie w głosie, rozbiegane spojrzenie, urocze rozedrganie, gdy na horyzoncie majaczyło rychłe spotkanie z konsekwencjami ich kolejnych wyskoków… A może to ten spokój, który ogarniał ich zawsze, gdy mimo początkowych trudności i nerwów, doprowadzali sprawy do końca i - niezależnie od wszystkich przeżyć czy towarzyszących im wcześniej emocji - lądowali tuż przy sobie, w błogiej pewności i poczuciu dobrze wykonanego obowiązku. Jak w bezpiecznym gnieździe, zapewniającym im schronienie przed przyszykowanymi dla nich przeciwnościami; przed każdą z osób, spoglądającą na nich nieprzychylnie. Yosoo nie potrzebował niczego więcej. Nikogo. Miał przecież wszystko, czego pragnął. Skrycie i jawnie. Ciepło, spokój, akceptację i… Yechana. Yechana przede wszystkim. Teraz i jutro; całego, w pakiecie z każdym z niepokonanych nawyków, które nadal wywoływały w nim czystą irytację. Niezmienionego w choćby najmniejszym procencie, choć wcześniej wielokrotnie dawał mu odczuć, że było zupełnie odwrotnie. Gdyby miał w sobie wystarczająco dużo odwagi, cofnąłby każdą z tych słabych zaczepek, przepraszając za nie tyle razy, ile tylko by musiał. Pozostawało mu jednak tylko kąpanie się w nadziei, że Yechan znał go lepiej, niż Soo sam siebie i wiedział, że za tymi pospiesznie rzucanymi opiniami, nie kryło się nic więcej poza potrzebą rozpaczliwego zwracania na siebie uwagi i łapania resztek kontroli, która i tak wymykała mu się nieustannie z rąk.
    W jego sercu przestawało wystarczać miejsca dla kogokolwiek innego i choć Soo nie był gotowy, by choćby pomyśleć o wypowiedzeniu tej myśli na głos, zdążył się z nią już całkiem dobrze zaprzyjaźnić.
    Zajmował właśnie jedną ze swoich ulubionych pozycji (jednocześnie tę, która doprowadzała Chana do szału). Siedział na podłodze, opierając się plecami o kanapę i ślizgał palcami po strunach swojej ukochanej gitary. Robił to niespiesznie i ostrożnie, z niespotykaną dotąd delikatnością, jak gdyby nie był pewny, czy rzeczywiście trzymał ją teraz w dłoniach, czy był to może jedynie kolejny wytwór zbolałej wyobraźni, próbującej nadać jego życiu trochę więcej koloru i smaku. Nie potrafił żyć bez muzyki, tak jak inni nie potrafiliby robić tego bez powietrza. I choć w ostatnim czasie jego przygoda na tym polu zaczynała wyglądać nieco inaczej, lubił wrócić… do korzeni. Do samych podstaw - pierwszego instrumentu, który pozwolił mu pokochać coś prawdziwie i bez reszty tą czystą, niewymuszoną miłością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Zdążyłem zapomnieć, jakie to przyjemne — szepnął nagle, zupełnie nie kontrolując tego, co opuściło jego usta. Zwrócił się w kierunku Chana, który zjawił się w końcu w salonie i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się badawczo, zastanawiając się nad tym, co mógłby mu właściwie powiedzieć. To, ku jego wyraźnemu zaskoczeniu, okazało się nagle dużo prostsze, niż mógłby wcześniej przypuszczać. — Dziękuję, że tam ze mną poszedłeś. Że nie pozwoliłeś mi odpuścić ani, że mnie tam nie zostawiłeś. Robisz dla mnie ostatnio więcej niż ktokolwiek inny, Channie.
      Nie kokietował. Dzielił się z nim chyba najbardziej szczerą rzeczą, która wyszła z niego w trakcie ostatniego roku. O ile nie całego życia.
      — Wiem, że już o tym rozmawialiśmy i jasno powiedziałeś, co o tym myślisz, ale… — zawahał się na krótki moment, nerwowo poprawiając się na podłodze. — Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, to mi powiedz.


      Y. 🤍

      Usuń
  8. Wracali do tej rozmowy już wielokrotnie i Yosoo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pewnie jej rezultat pozostanie niezmieniony tak długo, jak długo któryś z nich postanowi nie odpuścić tego raz obranego stanowiska. Czasem miał wrażenie, że Yechan wcale nie ustępował mu uporem, a jedynie sprawnie go na co dzień maskował; przysłaniał innymi, bardziej typowymi dla siebie, zachowaniami. Czy mu to przeszkadzało? Chyba nie, choć były oczywiście takie momenty, jak teraz właśnie, gdzie oddałby wiele, by Chan przystał na jego propozycję tak, jak godził się z nimi w innych, mniej wymagających tego, okolicznościach. Nie zamierzał tak łatwo zaprzestać podejmowania kolejnych prób, by w końcu przekonać go do tego, że pomysł składania się na rachunki - lub ten na jakąkolwiek inną formę rekompensaty - nie był czymś nienaturalnym, choć wiedział, że czeka go na tym polu jeszcze sporo pracy. Zamierzał więc łapać się wszystkiego: najdrobniejszych wskazówek, pootwieranych furtek, przez które mógłby niepostrzeżenie przejść. Każdy krok przybliżał go w końcu do celu, z którego nie zamierzał tak łatwo rezygnować.
    Dlatego propozycja Chana, choć tak niespodziewana, w głębi serca naprawdę ucieszyła Soo. W pierwszej chwili przynajmniej, bo już kilka sekund później, w jego ciele narodziło się uczucie, którego nie potrafił jeszcze dobrze określić. Coś między tym nieznośnym uciskiem żołądka, pojawiającym się zawsze w stresujących chwilach, a poczuciem całkowitej ekscytacji, ogarniającej go, w ostatnim czasie, tak rzadko.
    ...zagraj coś dla mnie, Soo.
    To zabawne; dzielili już ze sobą znacznie bardziej intymne chwile, a mimo to, Soo nie mógł wyzbyć się wrażenia, że wkraczali właśnie na zupełnie obce; nieznane wody. Czuł się tak, jakby otwierał się przed nim w nowy sposób; bardziej odsłaniający i mocniej… ich. Uśmiechnął się pod nosem, na widok dłoni Yechana, dotykającej delikatnie gryfu.
    — Nigdy tego nie robiłem — szepnął jedynie w szybkiej odpowiedzi, zawieszając na moment spojrzenie na stoliku przed sobą. — To znaczy… Nie w ten sposób.
    Występy na scenie, nawet przed tłumem zgromadzonych w klubach ludzi, nie mogły równać się z tym, co miał zamiar zrobić teraz. Nigdy nie kierował muzyki lub słów do konkretnej osoby; nie miał tego w zwyczaju. Tym razem miało być zupełnie odwrotnie, bo jedynym odbiorcą tego, co tworzył, miał być Chan.
    Kiedy występował, pozwalał porwać się chwili, oddawał kontrolę nad ciałem wciąż narastającej adrenalinie; zdrowej ekscytacji. Natłok silnych emocji był spójny z obrazem sytuacji, w której się wówczas znajdował, nie było w tym niczego, co mogłoby go zaskoczyć. Teraz też czuł bardzo dużo. Może nawet zbyt wiele. A przecież nie stał na scenie, pod ostrzałem ostrych świateł i spojrzeń obcych ludzi. Był tylko on i Yechan, kanapa za plecami i gitara na kolanach. Był spokój, a nie wrzawa… i ciepło wynikające z czegoś zupełnie innego niż duchota pomieszczenia i mnogość ciał znajdujących się tuż obok.
    Przez chwilę naprawdę obawiał się, że nie da rady. Że oto, choć nigdy by tego nie podejrzewał, dotarł do punktu, w którym musiał ogłosić własną kapitulację. Że przygniotły go emocje i to te w swojej najczystszej postaci, pozbawione fałszywości czy wymuszenia. I to przy czymś, co zwykle okazywało się dla niego najbardziej sprawdzoną, niezawodną drogą do ukrycia siebie i wszystkiego, z czym sobie nie radził. Wyrazem tego, co chciał przekazać, choć często nie potrafił. Muzyka była wszystkim, przynajmniej do tej pory. A właśnie teraz, w tym kawałku zwyczajnej codzienności, uświadomił sobie, że powoli oddawała zaszczytne miejsce komuś zupełnie innemu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — No… dobra — przyznał w końcu, dusząc w sobie potrzebę szybkiej ucieczki. Przeliczył w myślach do dziesięciu, pociągnął za strunę pierwszy raz… a potem kolejny, dziesiąty i setny pewnie również, bo sam stracił poczucie czasu, gdy dźwięki zaczęły wypełniać pomieszczenie, rozbijając się między ścianami i ich dwojgiem również. Nie potrzebował wiele, by zupełnie odpłynąć, nie kiedy oddawał się czemukolwiek w tak głęboki sposób. Grał, nie zastanawiając się nawet, co dokładnie, nim odważył się w końcu spojrzeć na siedzącego obok chłopaka i - zniżając głos do szeptu - zadać pytanie, które wydało mu się nagle najwłaściwszym ze wszystkich, które mogłoby teraz paść.
      — Próbowałeś kiedyś? — Odruchowo wyciągnął gitarę w jego stronę, uśmiechając się zachęcająco. — Jeśli nie, to może mógłbym… czegoś cię nauczyć?

      🤍Y.

      Usuń
  9. — To dobrze — pocieszył go, z szerokim uśmiechem, który rozgościł się nagle na jego ustach. Nie był tego nawet świadomy, ale w tej krótkiej chwili całej jego ciało zdawało się idealnie oddawać to, w jakim stanie się właśnie znajdował. Jak bardzo szczęśliwy był i jak wiele był w stanie czerpać z tak prostych chwil, jak ta. — To będzie nasz kolejny pierwszy raz.
    Jeden z miliona innych, które na nich jeszcze czekały. Wierzył w to. Chciał tego. I zamierzał zrobić wszystko, by tych pierwszych razów było między nimi jak najwięcej. Nie było więc dla niego dużym problemem to, że Chan nigdy nie grał jeszcze na żadnym instrumencie. Jakaś drobna cząstka jego samego, została tym faktem mile połechtana, bo oto ponownie dostał szansę, by pokazać mu coś nowego; coś, czego nigdy wcześniej nie miał okazji doświadczyć. Yosoo chciał, by Chan kojarzył takie momenty jedynie z nim; z nikim więcej; i choć potrzeba ta pozostawała na razie tylko w sferze życzeń, nie potrafił już wyrzucić jej z głowy. Nie widział ku temu zresztą żadnych powodów, gdy każda, wspólnie spędzona chwila, upewniała go w tym, że było to dokładnie to miejsce i dokładnie ta osoba, przy której chciał się teraz znajdować.
    Yosoo przeniósł się niespiesznie tak, by kucnąć tuż przed chłopakiem i krótką chwilę zastanawiał się od czego powinien w ogóle zacząć. I choć trudno było mu pohamować zapędy, by nie zrobić z tego momentu typowej lekcji nauki gry na gitarze (wiedział przecież, że do tego potrzeba czegoś więcej - czasu i konkretnie opracowanego planu), ostatecznie obiecał samemu sobie, że wyciągną z tego coś znacznie różnego od tego, co mogło wydawać się rozwiązaniem najbardziej oczywistym. Objął jego dłonie własnymi, by bez większych przeszkód skontrolować ich prawidłowe ułożenie.
    Czy rzeczywiście chciał nauczyć Chana grać? Tak, ale może nie dzisiaj. Dzisiaj chciał skupić się na tym, by być jak najbliżej i tworzyć razem kolejną z nietypowości ich dziwacznej relacji.
    — Złap tutaj. — Przesunął nieznacznie jego prawą dłoń — A tę… — dodał po chwili, łapiąc za lewą i ostrożnie umieszczając ją nieco wyżej na gryfie. — położymy tu.
    Przez chwilę popatrywał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakby próbował zapamiętać ten widok na zawsze. I może rzeczywiście było coś prawdziwego w tym wrażeniu, bowiem rzadko miał okazję obserwować blondyna w sytuacjach, które nie wpisywałyby się w sztywny schemat typowych dla niego sytuacji.
    W końcu podniósł się z ziemi i bez słowa usiadł w szerokim rozkroku na kanapie, tuż nad Chanem.
    — Tak będzie mi łatwiej — wyjaśnił, pochylając się nad nim i ponownie układając ostrożnie swoje dłonie na tych jego. Było coś wyjątkowego w tym rodzaju fizyczności, która mimo dużej intensywności, wciąż pozostawała zupełnie niewinną. Przynajmniej w założeniu. — Rozluźnij się, tu nie ma czego schrzanić, Channie. Zobacz tylko.
    Na potwierdzenie własnych słów, poruszył dłonią tak, że palce Chana prześlizgnęły po strunach, wydobywając z nich dźwięk, choć w ruchu tym nie kryła się nawet odrobina przemyślanego działania. Nie przypominało to też niczego, co można było uznać za początek z którejkolwiek, najprostszej nawet, znanej im melodii, ale przecież nie miało takim być. Soo zamierzał jedynie (a może przede wszystkim) udowodnić mu, że niezależnie od posiadanych umiejętności, Chan nie był w stanie zniszczyć mu ani instrumentu, ani uroku tej chwili. Zaryzykowałby nawet stwierdzeniem, że jego nieporadność - czy może lepiej: niepewność - dodawały do niej czegoś, czego na próżno było im szukać w innych okolicznościach.
    — To są progi — odezwał się nadzwyczaj spokojnie i wskazał na odpowiednie miejsce na gryfie. Nie pytał, na ile Chan orientował się w budowie gitary, ale uznał, że akurat to było warte podkreślenia. — Dźwięk zmieni się, jeśli przytrzymasz strunę gdzieś tutaj. — Stuknął w strunę na wysokości trzeciego progu. — Przyduś, a potem pociągnij za strunę drugim palcem. Sam spróbuj.

    🤍Y.

    OdpowiedzUsuń
  10. Co dalej? Niewinne pytanie Chana, może takie, którego nie do końca się teraz spodziewał, zdołało rozbudzić w nim coś, co od dawna wydawało się uparcie uśpione. Może też zapomniane. Rozlało po jego ciele falę przyjemnego ciepła; kojącego równie mocno, co poczucie bezpieczeństwa, odczuwane za każdym razem, gdy Soo lądował w jego ramionach. Tym razem jednak podstawy tego uczucia ukrywały się w czymś zupełnie innym niż fizyczna bliskość, choć tej również im teraz nie brakowało. Jak mogłoby, skoro Soo zdawał się wykorzystywać każdy z tych krótkich, przypadkowych momentów, by znaleźć się tak blisko, jak tylko to możliwe? By trzymać dłoń obok tej drugiej, którą chciał ściskać już zawsze, by czuć na sobie ciepło drugiego ciała, rozbijający się na szyi oddech? Chan był jak uzależnienie. Cholernie mocne; intensywne, z którego Soo nie zamierzał dobrowolnie rezygnować, niezależnie od tego, gdzie miałoby go to zaprowadzić. Był w stanie zaryzykować wszystko, jeśli gwarantem byłoby to, że miałby gdzie (i do kogo) wracać. Raz za razem.
    Potrzebował dłuższej chwili, by zdać sobie sprawę, że pozwolił nurtowi rozkosznych myśli porwać się do tego stopnia, że wciąż nie zaszczycił przyjaciela nawet strzępkiem odpowiedzi. Naprawdę chciał to zrobić, próbował znaleźć w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, ale coś nieustannie rozpraszało jego uwagę, pozbawiając go resztek zdrowego rozsądku.
    Przez krótki moment skonfrontował się z myślą, że może oto pierwszy raz w całym swoim dotychczasowym życiu, pozwolił sobie na zaproszenie do serca dokładnie tego uczucia, przed którym niezamierzenie się wzbraniał, ale gdy ta tylko chciała wybrzmieć w jego głowie wystarczająco głośno, zepchnął ją ponownie na dalszy, bezpieczniejszy plan.
    Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.
    Skupił się więc ponownie na siedzącym pod nim blondynie i nie potrafił pohamować uśmiechu, który wkradł się na jego usta. Nie mógłby, nawet gdyby próbował, bo oto w sposób zupełnie nieplanowany znaleźli się w sytuacji, o którą chyba nigdy by ich nie posądził. Nie żeby wątpił w możliwości Chana, dotyczące nabywania nowych umiejętności. Wiedział, że w tej dziedzinie chłopak przewyższał go co najmniej trzykrotnie. Po prostu… zdążył przywyknąć do tego, że ich relacja była tą bardziej burzliwą. Nacechowaną nagłymi zwrotami akcji, nieprzewidzianymi wcześniej wybuchami, ogromem emocji, z którymi często nie do końca dawali sobie radę. Spokój, który zapanował między nimi teraz, był czymś, może nie całkowicie nowym, ale wciąż niezwykle świeżym. Czymś wywołującym ten przyjemny dreszcz ekscytacji; rodzącym pytanie o to, co miało zdarzyć się za chwilę.
    — Teraz… — zaczął enigmatycznie, pochylając się jeszcze niżej i delikatnie, dokładnie tak, że można by to było uznać za przypadek, musnął ustami skórę na szyi Yechana. A potem jeszcze raz i trzeci również, tuż za jego uchem. — Trochę ci to utrudnię.
    Nie potrafił odmówić sobie tej drobnej złośliwości, ale miał szczerą nadzieję (a może przeczucie graniczące z pewnością), że Powell nie powinien zbyt głośno narzekać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Prześlizgnął więc delikatnie opuszkami po jego dłoni, odzywając się w końcu ponownie:
    — Spróbuj przycisnąć struny tymi trzema palcami. O tak. — Pomógł mu ułożyć je w odpowiedni sposób na trzeciej, czwartej i piątej strunie, upewniając się, że przytrzymywał je na odpowiednich progach. — A potem tymi dwoma. Tutaj. — Skupił się na serdecznym i środkowym, przenosząc je tym razem na strunę drugą i trzecią. — I zagraj. Bez pośpiechu i delikatnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wraz z ostatnim słowem, sam powrócił do przerwanego wcześniej zajęcia i ponownie skupił się zasypywaniu drobnymi pocałunkami każdego, dostępnego mu kawałka ciała Chana.
      Prawdę mówiąc kwestia gry na gitarze zeszła na nieco dalszy plan, ale Yosoo nie chciał przyznawać się do tego zbyt szybko. Może nie miał ambicji, by stać się nagle najlepszym nauczycielem gry na jakimkolwiek instrumencie, ale nie był przecież pewny, czy Yechan nie myślał o tym nieco poważniej. Choć było to więc dla niego niezwykle trudne, przerwał powolną wędrówkę swoich ust i zmusił się do tego, by powrócić myślami do bardziej przyziemnych spraw.
      — Każda struna ma nazwę… — wyjaśnił spokojnie, opierając podbródek na barku Chana — …przypisaną literkę. Ułożenie palców też. — Wstał ostrożnie z miejsca i ponownie przysiadł na podłodze, tak, by bez przeszkód i cienia skrępowania móc przyglądać się twarzy chłopaka. Próbował wyczytać z niego cokolwiek, ale nie było to coś, co przyszłoby mu teraz z dużą łatwością.
      — Potem ci to narysuję i… jeśli będziesz miał ochotę, możemy to powtarzać. Tak długo, jak tylko będziesz miał ochotę.

      🤍Y.

      Usuń
  11. Dźwięki wydobywające się spod palców Yechana nie były idealnie czyste i wystarczająco pewnie odegrane, ale… nie miały takimi być. Nie dzisiaj, nie za tydzień. Dla Soo liczyło się teraz coś zupełnie innego, choć skłamałby, gdyby stwierdził, że miał tak od zawsze. Z dużym prawdopodobieństwem, gdyby sytuacja ta zadziała się dwa miesiące wcześniej, nie potrafiłby opanować irytacji i drobnych (albo i nie) złośliwości, odnoszących się do niewłaściwego wygięcia palców, zbyt dużego lub słabego nacisku na strunę czy… samego sposobu, w który Yechan trzymał w dłoniach jego ukochaną gitarę. Bo nie robił tego do końca prawidłowo, choć przecież się starał. Yosoo byłby głupcem, gdyby umykał mu tak oczywisty fakt. A jednak… pewnie uniósł by się nie jeden raz, nie dwa, machnął lekceważąco ręką i skomentował niegrzecznie każdą z niepewnie przeprowadzanych prób, kopiowania zasłyszanych wcześniej dźwięków. Kiedyś.
    Dzisiaj Soo patrzył w obraz przed sobą jak zaczarowany, nie poznając już ani własnych myśli, ani kierujących nim motywacji. Chłonął każdym zmysłem wszystko to, co znalazło się w jego zasięgu, nie dopuszczając do siebie niczego, co mogłoby zburzyć teraz ich bezpieczne mury, za którymi wspólnie zaczynali budować coś, o co nigdy by ich nie podejrzewał. Przynajmniej nie przed tamtą pamiętną nocą, gdzie tak wiele spraw potoczyło się zupełnie inaczej niż podobno powinno. Gdy nieświadomie nakreślili dla siebie zupełnie nowy scenariusz z rolami, których nigdy nie mieli odegrać. Czy narzekał. Absolutnie. Czasem tylko, szczególnie w tych przytłaczających minutach, gdy wracał do niego ogrom dziur, czekających na połatanie, ogarniał go dziwny do opisania strach. Obawa, że skoro wszystko to, co teraz uważał za najcenniejsze, znalazło swój początek w przypadku, to być może podobnie miało zdarzyć się w kwestii końca. Niezależnie od tego, kiedy ten miałby nadejść.
    Soo nie chciał tego na razie rozgryzać; wywoływać, jak zlego losu, nawiedzającego ludzi zawsze wtedy, kiedy zależało im pozostać niezauważonymi. Mimo wszelkich podejmowanych prób, nie dał rady jednak wyzbyć się tego strachu całkowicie. Być może chodziło o to, że podobne lęki towarzyszyły mu tak naprawdę od zawsze, gdy już jako dziecko, nie dawał rady wpasowywać się w dziwaczne założenia i schematy, które dla niego przygotowano? A może o to, że latami wierzył w nieuchronność straty wszystkiego, co piękne i naturalne, bo nie widział siebie w roli człowieka naprawdę wolnego?
    — Uznam to za komplement, Channie — przyznał w końcu, wyrywając się z natłoku obciążających go myśli. Uśmiechnął się szeroko, odruchowo przygryzając dolną wargę, gdy tylko lekkie muśnięcie na jego ustach zniknęło, a przyjemne ciepło zaczęło ustępować miejsca dla chłodu, którego najchętniej pozbyłby się jak najszybciej. Nie potrafił oderwać urzeczonego spojrzenia od Chana, co na pewno nie zdołało umknąć teraz jego uwadze.
    — I… — zaczął, nie mogąc odmówić sobie tego, by odrobinę teraz z nim nie pogrywać. — Skoro tak ci się podoba, rozumiem, że mogę wrócić na swoje miejsce?
    Pytał, choć chyba jedynie po to, by połechtać swoje ego jeszcze mocniej, bo założenie, jaką odpowiedź mógł zaraz usłyszeć, należała do jednych z najprostszych rzeczy do przewidzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zresztą… przekonał się o tym już sekundę później, gdy z zgodne kiwnięcie głowy Yechana jedynie utwierdziło go w tym, by przeciągać jeszcze tę chwilę tak długo, jak tylko byłoby im dane.
      Nie zwlekał więc, tylko wrócił na kanapę, zajmując swoją poprzednią pozycję i ponownie splatając razem ich dłonie, kontynuując cierpliwie prezentowanie kolejnych, podstawowych chwytów i układając palce Chana dokładnie tam, gdzie powinny się znajdować. Nie wiedział, ile czasu minęło; zresztą, czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Minuta, czy godzina… Większego sensu upatrywał aktualnie w tym, ile przyjemności czerpali z czegoś tak prostego, jak gra (czy może raczej próba) na gitarze.
      — Wiesz co, skarbie? — zaczął nagle, ponownie opierając brodę na jego barku. — Naprawdę mógłbym to polubić.
      Nie kłamał. Przynajmniej nie do końca, bo całkowitą prawdę powiedziałby wraz ze stwierdzeniem, że polubił to już teraz. Tę niewymuszoną bliskość i swobodę, którą dawali sobie w każdej sekundzie.
      — Tylko nie narzekaj potem — zaznaczył, muskając delikatnie jego policzek — że uczysz się zbyt wolno.

      🤍 Y.

      Usuń
  12. Yosoo lubił czuć się potrzeby. Lubił, gdy uwaga innych osób była skierowana właśnie na niego; gdy mógł błyszczeć i to w każdym - nawet nie do końca pozytywnym - kontekście. W trakcie najróżniejszych, podejmowanych przez niego działań, nie raz i nie dwa napotykał śmiałków, którzy próbowali doszukiwać się w jego zachowaniu jedynie przejawów chorobliwej pogodni za tym, by nie czuć się samotnym; by uciec przed czymś, co od wielu lat towarzyszyło mu niemal w każdej pojedynczej minucie jego życia, ale Soo… puszczał te komentarze mimo uszu. Ewentualnie kwitował je bagatelizującym wzruszeniem ramion lub niezbyt uprzejmą uwagą, by osoby te nie wciskały nosa tam, gdzie było to zupełnie niepotrzebne. Robił to tak często, że w pewnym momencie stało się to już jego nawykiem, z których chyba nie zamierzał nawet walczyć. Przynajmniej nie do momentu, w którym niepostrzeżenie wpuścił Yechana do swojego życia; pozwolił mu podejść zbyt blisko i rozgościć się w tym miejscu na dobre, doprowadzając do tego, że wszystkie schematy, wyjścia awaryjne i miliony reakcji obronnych przestawały się po prostu sprawdzać. Nie sprawdzało się także coś jeszcze… coś, z czego Soo na początku nie zdawał sobie sprawy, a co przygniotło go nagle, bez ostrzeżenia i ku jego ogromnemu zdziwieniu - wcale nie okazało się tak gorzkie, jak mógłby przypuszczać. Bo… wciąż zabiegał o uwagę, wciąż była dla niego czymś niemalże najważniejszym, czymś czego łaknął tak bardzo, że ciężko byłoby to określić słowami. Zmieniła się jednak motywacja. Yosoo kilkakrotnie łapał się na tym, że w walce o przychylność Chana, chodziło o coś znacznie innego niż dotychczas. Nie liczyła się sama, poświęcona mu uwaga, a to, co za sobą niosła. Podświadomie dążył do tego, by w oczach przyjaciela budować obraz takiego siebie, jakiego nie prezentował chyba nikomu innemu. By zyskać na znaczeniu, by być w stanie dać od siebie to, czego tamten akurat by potrzebował. I oczywiście, Yosoo był dopiero na początku swojej drogi, bo wciąż częściej niż mógłby sobie życzyć, sabotował własne działania sprawniej niż najbardziej zagorzały przeciwnik, ale… nie można było odmówić mu tych kilku małych, ale znaczących sukcesów.
    — A. A. A. — odezwał się z udawaną surowością w odpowiedzi na tę drobną czułość ze strony Chana i automatycznie odsunął od niego swoją nogę. — Zasada numer jeden. Ten, kto trzyma gitarę, skupia się tylko na niej. Nie przewiduję w tym temacie żadnych odstępstw, Channie.
    Posłał mu jeszcze zaczepny uśmiech, gdy podnosił się z miejsca i jak gdyby nigdy nic, kierował się w stronę sypialni.
    — I się nie przyzwyczajaj. Jeśli rzeczywiście będziesz chciał się czegoś nauczyć, weźmiemy się ostro do roboty.
    ___________


    Poniedziałek nadszedł znacznie szybciej niż Soo mógłby sobie tego życzyć. Przyniósł ze sobą nie tylko pośpiech, widoczny w szykowaniu się Chana na uczelnię, czy w sprawnym (jak na nich) poradzeniu sobie z tematem śniadania, bez którego blondyn nie ruszał się z domu. Tym, co okazało się dla Yosoo najtrudniejszym, była nienaturalna pustka. Cisza, dusząca momentami, przywołująca nieproszone myśli i przytłaczające scenariusze, na rozpamiętywanie których nie był teraz gotowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkanie, które jeszcze wczoraj wypełniało się rozmowami, brzmieniem gitary, czy słodkimi dźwiękami kolejnej, wspólnie spędzonej, nocy, teraz wydawało się przerażająco zimne i niezachęcające do przebywania w nim choćby minuty dłużej. Nie, kiedy nie kryło w sobie jedynej osoby, którą Soo chciałby teraz oglądać; mieć przy sobie. Znalezienie dla siebie odpowiednio zajmującego zajęcia, zajęło mu kilka godzin, w trakcie których krzątał się bez celu z kąta w kąt, ale gdy w końcu zdecydował się na to, by podbiec do najbliższej drogerii, przynieść stamtąd rozjaśniacz i miętową farbę do włosów, czuł się tak jak gdyby wygrał właśnie na loterii. Nigdy nie pomyślałby, że kolejna zmiana koloru pozwoli mu oderwać myśli od tematów, którymi nie chciał się teraz zajmować, ale skoro działało? Nie zamierzał zastanawiać się nad tym dłużej, niż było to konieczne.
      Niedługo później stał więc przed lustrem w łazience i podejmował próbę dokładnego zafarbowania kosmyków, nie do końca przejmując się faktem, że wychodziło mu to wyjątkowo niedbale.

      🤍 Y.

      Usuń
  13. Soo drgnął niespokojnie, gdy niespodziewane pytanie dotarło do jego uszu. Był tak zaaferowany swoją prywatną, fryzjerską katastrofą, że nie zdołał usłyszeć wcześniej niczego, co zwiastowałoby pojawienie się Yechana w mieszkaniu. Umknęło mu wszystko: dźwięk klucza przekręcanego w zamku, trzask drzwi, odgłos pospiesznie stawianych kroków. Nie było to może coś, czym warto było się teraz chwalić, bo świadczyło jedynie o tym, że ktoś bez większego problemu mógłby wynieść właśnie połowę ich cennych rzeczy, ale… Soo nie potrafił zmusić się do myślenia o konsekwencjach. Tym bardziej, że te znajdowały się jeszcze w bezpiecznej sferze co by było, gdyby.
    Obecność Chana była dla niego jak najlepszy rodzaj otrzeźwienia; przywołała go do porządku, ściągając z powrotem na ziemię. Yosoo prześlizgnął odruchowo wzrokiem po przestrzeni dookoła siebie; po zabrudzonej umywalce, po kartonikach leżących niedbale na szafce. Jego uwadze nie uszło także odbicie w lustrze, dzięki któremu mógł dostrzec, że odrobina farby zdążyła osadzić się nie tylko na jego uszach, ale też na czole i fragmencie szyi. Wyglądał naprawdę komicznie i gdyby nie fakt, że doprowadzał do ruiny łazienkę, która nie była tą jego, uznałby to za całkiem zabawne doświadczenie - jedno z rodzaju tych, które dobrze przywoływało się przy okazji spotkań ze znajomymi. Problem polegał jednak na tym, że Soo wciąż nie znajdował się we własnym mieszkaniu, a działaniami takimi jak to, jedynie komplikował ich - i tak wystarczająco już trudną - sytuację.
    Odwrócił się tyłem do umywalki, dopiero teraz posyłając Yechanowi przepraszające spojrzenie, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że ten miałby pełne prawo zalać go właśnie falą niekończących się pretensji. Znał przecież jego potrzebę porządku; tę, którą burzył samą swoją obecnością. Był więc gotów na przyjęcie zrozumiałego oburzenia, choć to - zaskakująco - wcale nie nadchodziło.
    — A mógłbyś? — zapytał, stając przed nim z bezradnie rozłożonymi, umazanymi farbą, rękoma. — Nie mam pojęcia, co mi się stało. Nic nie idzie tak, jak powinno.
    Nie mijał się z prawdą. Nie rozumiał, co poszło nie tak. Dłonie nigdy nie odmawiały mu posłuszeństwa, niezależnie od tego, czy chodziło o wygrywanie na instrumentach skomplikowanych melodii, czy o rzecz tak prozaiczną jak farbowanie włosów. A tym razem czuł się tak, jakby robił to po raz pierwszy w życiu, popełniając każdy z możliwych błędów.
    Soo nie wiedział, czy kierowało nim teraz poczucie wstydu, powodowane niepowodzeniem, czy może lęk przed tym, że do Chana dotrze jednak to, w jakim stanie znajdowała się właśnie jego łazienka, ale nie był w stanie znieść dłużej jego spojrzenia. Odwrócił się więc ponownie przodem do lustra i zajął się nakładaniem na włosy kolejnej porcji brudzącej mieszanki.
    — Wiem, że to wygląda strasznie, ale… posprzątam, okej? Obiecuję.
    I może gdyby nie był tak skupiony jedynie na tym, by odwrócić uwagę Chana od łazienkowej apokalipsy, zdołałby dostrzec na jego twarzy grymas, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy blondyn czymś się martwił. Ten niepokojąco połyskujący wzrok, błądzący po pomieszczeniu, świadczący o tym, że coś w ciągu tego dnia musiało okazać się bardziej przytłaczającym. Nie umknęłyby mu wyraźnie poździerane skórki przy paznokciach, które jak nic innego, zdradzały kryjące się w Chanie pokłady zdenerwowania, z którymi nie mógł poradzić sobie w inny sposób niż ten tak destrukcyjny. Ten, doprowadzający Yosoo do szału za każdym razem, gdy tylko był jego świadkiem. Przerywał to tak często, stanowczo, bez chwili zwłoki. A teraz… po prostu tego nie zauważał.
    To nie tak, że nie myślał o tym, w jaki sposób Chan spędził cały dzisiejszy dzień. Wręcz przeciwnie, myślał o tym zbyt wiele razy jak na standardy zwykłego popołudnia. Nie przewidział jednak, że wyjście na uczelnie, mogło stanowić to potencjalnie niebezpieczne.
    — Mam nadzieję, że z naszej dwójki to tylko ja zaliczyłem jakąś wpadkę, co?


    🤍 Y.

    OdpowiedzUsuń
  14. Yechan go nie słuchał i Soo był tego niemal stuprocentowo pewien. Najbardziej zaskakującym okazał się jednak fakt, że mimo tego odkrycia, nie poczuł zwyczajowej irytacji, która opanowałaby jego ciało w podobnych okolicznościach, jeszcze jakiś czas wcześniej. Z jakiegoś nieznanego mu jeszcze - powodu, nie potrafiłby się teraz wściekać. Wypuścić z ust choć słowa zawodu czy pretensji (i niewiele miało z tym wspólnego to, że sam odnosił właśnie wrażenie, że z ich dwójki to on miał więcej na sumieniu). Było to jednocześnie tym, co wzbudziło jego niepokój prawie od razu gdy tylko zdał sobie z tego sprawę. Chan, w trakcie ich rozmów, rzadko odpływał myślami, a jeśli już to zwykle niosło to wiązało się to jedynie z tymi negatywnymi aspektami wcześniejszych doświadczeń. A skoro tak, Soo mógł więc przypuszczać, że obecnie w głowie przyjaciela rozgrywała się jakaś bitwa, do której nie chciał go angażować. Nie do końca rozumiał, dlaczego - przy okazji ostatniej awantury, wciąż odbijającej się nieprzyjemnym uciskiem żołądka Soo - obaj obiecali przecież, że będą wobec siebie szczerzy. Może nie wprost i głównie przez wzgląd na ponaglające ich wówczas emocje, ale uczepił się tej myśli bardziej niż ostatniej drogi ucieczki, gwarantującej mu wyjście z tamtej sytuacji bez szwanku. Wolał zostać. Trwać przy Channiem, godząc się z góry na wszystkie komplikacje, które miały ich jeszcze spotkać. Bo wierzył, że warto; wierzył, że dadzą sobie radę, o ile tylko w siebie wzajemnie nie wątpią. Czy to dlatego poczuł tak silną niezgodę na to, w czym brał właśnie udział? Chan zapraszał między nich kolejne niedomówienia, a na to Soo nie chciał przyzwalać. Nie teraz, kiedy sam zdążył pokonać już tyle znaczących zakrętów i otworzyć się przed nim w takim stopniu, w jakim nie zrobił tego nigdy wcześniej.
    Yosoo wykorzystał chwilę i próbował domyć zabrudzone palce, ale domyślał się, że przez najbliższy tydzień przyjdzie mu żyć z tym niecodziennym kolorze na skórze. Zresztą, było to najmniejszym z jego zmartwień.
    Co dzisiaj robiłeś?
    Nie wiedział skąd, ale nagle w jego głowie pojawiła się potrzeba, by go przetestować. By upewnić się, że być może to znów jego umysł; tendencja do wyolbrzymiania pewnych spraw i traktowania wszystkich przez pryzmat własnych zachowań, przejęła nad nim kontrolę. Że Chan wcale nie ukrywał przed nim niczego, co - w jego opinii - powinno zostać wypowiedziane. Postanowił z niego zakpić, ale w ten znośny (przynajmniej potencjalnie) sposób.
    — Nic takiego — zaczął, upewniając się jeszcze, że myśli Yechana dalej krążą gdzieś poza niewielką łazienką, w której się właśnie znajdowali. — Najpierw prawie spaliłem ci kuchnię, bo zapomniałem ściągnąć patelni z palnika. A potem pojechałem za zakupy. Pożyczyłem twoje auto bez pytania i zaliczyłem stłuczkę. No i pozbyłem się reszty swoich pieniędzy, więc jednak nie dorzucę ci się do czynszu, ale to pewnie będzie ci na rękę, bo oznacza koniec naszych sprzeczek.
    Miał wrażenie, że każde wypowiedziane kłamstwo odbijało się od Chana, nie pozostając w jego umyśle nawet na pół sekundy i… nie potrafił się już dłużej kontrolować; przestał myśleć trzeźwo. Pozwolił zawładnąć sobą czemuś pomiędzy gniewem, a trudnym do wyjaśnienia żalem, kiedy gwałtownie odwrócił się w stronę chłopaka i wbił w niego uważne spojrzenie.
    — Channie! — wrzasnął nagle, chcąc przywołać go do porządku; na dobre zwrócić na siebie jego uwagę i gdy w końcu złapał jego spojrzenie choć na moment, nie zamierzał go już tak łatwo ponownie wypuszczać. — Coś się dzieje, widzę to przecież. Wściekasz się za tę farbę? Jeśli tak, to przepraszam, naprawdę to ogarnę. Tylko już… przestań.

    🤍 Y.

    OdpowiedzUsuń
  15. Tych kilka słów dotarło do niego z pewnym opóźnieniem, choć przecież wypowiedzenie i zrozumienie ich nie powinno być zadaniem wyjątkowo trudnym. W tej jednej sekundzie poczuł się tak, jakby niewidzialna siła zatrzymała go nagle w miejscu, odbierając mu możliwość zrobienia teraz czegokolwiek. Nie pozwalała oderwać nóg od podłogi, ani wyciągnąć przed siebie dłoni, choć tak bardzo chciał złapać teraz za sweter Chana i po prostu go do siebie przyciągnąć. Schować w swoich ramionach, zapewniając, że wszystko będzie dobrze; że wypowiadane, wrogie słowa tak naprawdę wcale się nie liczyły, bo nie niosły ze sobą niczego, co mogło być dla nich jakkolwiek ważne. Nie, dopóki mieli siebie, zawsze obok, tak blisko, jak blisko dało się mieć przy sobie drugą osobę.
    — Pieprzyć to — wyrzucił z siebie bezmyślnie, jak gdyby była to nie tylko najbardziej oczywista reakcja na świecie, ale także ta najprostsza do natychmiastowego wprowadzenia w życie. Yosoo zapomniał jednak o niezwykle ważnej rzeczy. Znowu, kolejny już raz, patrzył na Chana przez pryzmat samego siebie. Widział w nim to, co sam zrobiłby na jego miejscu; co sam uważał za najlepsze z możliwych rozwiązań, pomijając to, że Channie reagował na podobne rzeczy zupełnie inaczej niż on. — Zawsze będą gadać. Nie warto poświęcać im nawet minuty naszego czasu, na tym im właśnie zależy. Nie będę dawał im tej satysfakcji. Nigdy tego nie robiłem i teraz też nie zamierzam.
    W tym tkwił właśnie jego największy problem. Przez własne rozpędzenie, Soo nie wziął pod uwagę jednego z najbardziej oczywistych faktów: że być może ten jeden raz, to nie on znalazł się w centrum czyjejś uwagi, a przynajmniej nie samodzielnie. Że tym razem oczy ciekawskich osób, wędrowały za kimś, kogo zwykle sprawnie pomijały; że niepochlebne komentarze lądowały na barkach tej osoby, która mogła zwyczajnie tego nie znieść. Yosoo nie dopuszczał (a może po prostu nie chciał tego zrobić) do siebie myśli, że przez własną nieuwagę ściągnął na Chana coś, z czym ten mógł sobie nie poradzić; nie zbyt szybko. Przez kilka lat znajomości, Soo tak bardzo przywykł do tego, że Chan umiejętnie umykał temu, co nieprzyjemne, że teraz, gdy nie miał jak się przed tym ukryć, opcja ta nie zamajaczyła mu w umyśle choćby przez sekundę.
    Zwykle podchodził do tych spraw na chłodno, a gdy coś zaczynało go przerastać, próbował wmawiać samemu sobie, że kłopoty były tylko stanem przejściowym - chwilową komplikacją, której waga nie była tak wielka, jak mogło się to na początku wydawać. Gdy chodziło o uczelnie, sprawa wydawała się jeszcze prostsza. Nie mieli spędzać w jej murach reszty całego życia. Przygoda ze studiami miała się niebawem spokojnie zakończyć. Zgodnie z planem dla Yechana, dla Soo już teraz, bowiem zdawał się być już zupełnie pogodzony z natychmiastową decyzją o rezygnacji z kierunku, na którym nigdy nie powinien się tak naprawdę znaleźć. Zamierzał mu o tym właśnie przypomnieć, ale nagle coś uderzyło w niego tak mocno, że niemal stracił panowanie nad nogami. Nie był do końca pewny, czy chodziło o ukryte znaczenie tych kilku słów, o ton głosu, który dotarł do niego po fakcie. A może o zdradliwie błyszczące oczy, wpatrujące się w niego z bólem, któremu nie dano jeszcze możliwości pełnego wydostania się na zewnątrz. I nagle wszystko stało się jasne, choć Soo jeszcze kilkanaście pozwalał sobie na trwanie w kłamliwej ułudzie, uparcie nie zadając pytania, które mogłoby ją definitywnie rozwiać.
    Jak mógł być taki głupi? Jak mógł się domyślić się wcześniej?
    Jego ramiona opadły z rezygnacją, a gardło zacisnęło się nagle, niemal niezdolne do wypowiedzenia tego, co powinno paść z jego ust na samym początku tej rozmowy.
    — Czekaj — odezwał się w końcu, zmuszając samego siebie do względnie spokojnego tonu i tego, by wytrzymać ciężar bolesnego spojrzenia Yechana. — O czym mówią? O kim, Channie?

    🤍 Y.

    OdpowiedzUsuń
  16. — Co to za idiotyzm — warknął odruchowo, nie bardzo przejmując się tym, że jego ton mógłby dodatkowo zestresować Chana. Tak naprawdę, choć pewnie mogłoby to brzmieć jako coś zupełnie niewłaściwego, była to kwestia, która w ogóle nie zaprzątała mu teraz głowy. Wszystko poszło nie tak. Dokładnie to zdanie wybrzmiewało w jego głowie w kółko, nieprzerwanie, choć przecież nie istniał żaden plan, który zamierzali wcielić w życie, a który miałby zagwarantować im pełną kontrolę nad sytuacją. Soo nawet tego nie przewidział; nie dopuścił do świadomości tego, że dzisiejsza wizyta na uczelni będzie wiązała się dla Chana z koniecznością stoczenia jednej z najtrudniejszych, przeprowadzonych dotychczas, bitew. Umknęło mu to; Umiejętność przewidywania miliona najróżniejszych scenariuszy, na której polegał zwykle bardziej niż na najbardziej zaufanych osobach, tym razem go zawiodła. I chyba właśnie to okazało się teraz tym, co irytowało go najbardziej. Jak mógł być tak głupi i ślepy? Jak mógł przypuszczać, że Ava (bo tego, że maczała w tym palce był akurat bardziej niż pewien), postanowi w końcu odpuścić i nie utrudnić im życia tak bardzo, jak tylko było to możliwe? Jak mógł pozwolić, by Chan był tam dziś sam? I to tylko dlatego, że egoistycznie postanowił rzucić te cholerne studia w diabły? Powinien był z nim tam pójść, dla spokoju i bezpieczeństwa, chociaż ten ostatni raz.
    — To była moja decyzja, nie miałeś żadnego na nią wpływu, jak można sądzić, że było inaczej? — Ponowne otwarcie ust i zmuszenie samego siebie do zapewnienia Chana w tej bolesnej oczywistości, nie było tak łatwe, jak mogło mu się wcześniej wydawać. Tak naprawdę Chan był głównym powodem, dla którego Soo odważył się w końcu dokonać tego ostatecznego kroku; uświadomił mu, jak wiele tracił, jak wiele go omijało, ale… nie mógł mu teraz tego powiedzieć. Nie chciał dokładać choćby niewielkiej cegiełki do tego, jak podle się teraz czuł. Tym bardziej, że Yosoo nawet przez sekundę nie miał mu za złe żadnego z wydarzeń, które miało miejsce w jego życiu, gdy postanowił w końcu samodzielnie nad nim zapanować. Wręcz przeciwnie, był mu cholernie wdzięczny.
    — Channie — Soo szepnął, już dużo spokojniej. Oderwał dłonie od umywalki, o którą wciąż się zapierał i zbliżył się do Chana o te dwa kroki, byle tylko zniwelować odległość, która ich dotychczas dzieliła. Nie chciał jej, najchętniej przyciągnąłby go teraz do siebie, schował w ramionach i zapewniał po stokroć, że żadne ze słów, które dziś usłyszał, nie było warte jego uwagi. To była akurat prawda, ale znał chłopaka wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten nie uwierzyłby mu teraz za żadne skarby. Jeśli chciał go uspokoić, musiał złapać się innych, tych mniej typowych dla niego, rozwiązań. — Zerwanie tych zaręczyn nie było łatwe — kontynuował więc, starając się nie odrywać spojrzenia od pary ciemnych oczu nawet na sekundę. — Ale wiesz co? Cholera… Zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.
    Ostrożnie położył obie dłonie na jego policzkach, jak gdyby chciał upewnić się, że Chan nie tylko słuchał go teraz uważnie, ale także w tym, że był jednym, na co teraz patrzył. A potem, z niecodzienną delikatnością. jakby obchodził się właśnie z czymś, co mogło się w każdej chwili tak po prostu rozsypać, złożył na jego ustach krótki pocałunek. Jeden z rodzaju tych ulotnych, ale mówiących tak wiele.
    — Milion razy, gdyby trzeba było. — Milion jeden. Był tego pewny i na niczym nie zależało mu teraz równie mocno, jak na tym, by przekonać do tego również Yechana. — Jeśli miałbym pewność, że za każdym z tych razów, wyląduję tutaj. — Pocałował go ponownie. — Z tobą.

    yosiek

    OdpowiedzUsuń
  17. Yosoo chciał mu pomóc. Chciał ściągnąć z barków Yechana ten nieproszony, a stanowczo zbyt duży, jak na jego możliwości, ciężar i zapewnić, że od teraz będzie go dźwigał za niego. Była to główna myśl, która zaprzątała jego głowę przez kilka ostatnich dni i nie znikała nawet wtedy, gdy blondyn zamykał za sobą rano drzwi. Wręcz przeciwnie, nabierała wówczas jedynie na sile, zupełnie tak, jakby za nic w świecie nie chciała zezwolić, by Soo miałby choć chwilę wytchnienia; by odnalazł w przejmującej, oplatającej go, ciszy odrobinę spokoju, tak mu teraz potrzebnego. Tak rozpaczliwie przez niego poszukiwanego. Mimo tych szczerych chęci, żadne racjonalne rozwiązanie nie przychodziło mu na razie do głowy i choć wzbraniał się przed tym długo i gorączkowo, musiał w końcu przyznać, że sytuacja zaczynała go powoli przerastać. Mógłby udawać, że pozostawał poza wszelkimi informacjami, Chan skąpił mu ich przecież na tyle, na ile tylko był w stanie. Soo dostrzegał jednak wiele, pozornie nic nieznaczących sygnałów, które mówiły mu o stanie przyjaciela więcej niż najbardziej dobitne słowa. Wystarczyło ukradkowe zerkanie w jego ciemne, zdradliwie błyszczące oczy, uśmiech niesięgający spojrzenia, wsłuchanie się w dziwnie przygaszony (nawet jak na standardy Chana) ton głosu, czy przyłapanie go na ponownym odpływaniu myślami gdzieś, gdzie Soo nie miał niestety dostępu. Sama jego postawa zdradzała wszystko to, co Chan starał się zatuszować, a mimo tego nie był w stanie zrobić niczego, by jakkolwiek to wykorzystać. Każdy z rodzących się w jego głowie pomysłów, wydawał mu się nagle gorszy od poprzedniego i Soo nie był już pewny, czy lepiej było łapać się czegoś, co do skuteczności czego miał tak wyraźne wątpliwości, czy może raczej nie robić nic. Mógłby zadzwonić do Avy. Poprosić o spotkanie i postarać się ją jakoś udobruchać. Znał ją jednak zbyt dobrze, by wierzyć, że skończyłoby się zbyt łatwo; na pewno nie po pierwszym spotkaniu, a na kolejne mógłby nie znaleźć już w sobie siły. Spoglądając na drugi kraniec możliwości, rozważał złożenie jej niezapowiedzianej wizyty i wykrzyczenie jej prosto w twarz wszystkiego, co tłumił w sobie tak długo, a co teraz wręcz boleśnie cisnęło mu się na język. Ostatki zdrowego rozsądku trzymały go jednak bezpiecznie w miejscu, przywodząc na myśl co najmniej setkę katastrofalnych w skutkach scenariuszy, które zaistniałyby w jego (ich) życiu, gdyby zdecydował się na ten nieracjonalny krok. Przez lata relacji z Avą, mógł przyglądać się temu, do czego była zdolna. Mógł ją prowokować, jeśli na szali leżałby jedynie jego los. Yechanem ryzykować nie zamierzał. Pozostawała również opcja wybrania się na uczelnię, ten ostatni raz, i jasne przekazanie wspólnym znajomym to, co naprawdę miało miejsce, ale… nie wiedział, czy to też przypadkiem nie pogorszyłoby jedynie sytuacji Chana.
    Chan. Niezależnie od tego, co Yosoo planował, nad czym się zastanawiał… to właśnie jego twarz wybijała się na pierwszy plan. Zawsze, raz za razem. Ale chyba tak było dobrze, prawda? Nie miał porównania, tak naprawdę… nigdy wcześniej nie zależało mu na nikim w stopniu choćby porównywalnym do tego, co czuł teraz. I pewnie poddawałby się tej myśli jeszcze przez wiele kolejnych godzin, gdyby nie to proste zdanie, niosące za sobą nieznośny ucisk w dole brzucha. To, po którym nie był już w stanie na nowo przywołać się do porządku.
    — Ojciec? — powtórzył, szukając zapewnienia, choć przecież usłyszał go idealnie już za pierwszym razem. — Twój tata? Ale dlaczego? Po co? Coś się stało?
    Zalewał go pytaniami, choć prawdę mówiąc… nie był chyba gotowy, by usłyszeć choć jedną, krótką odpowiedź. Zamilkł więc na nowo i wsuwając dłonie do kieszeni spodni zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu teraz na myśl. Wycofał się.
    — Posiedzę wtedy sypialni.


    Y. trochę skołowany

    OdpowiedzUsuń
  18. — Hej, spokojnie — szepnął jedynie, zmuszając samego siebie do zachowania względnej stabilności głosu. Nie potrzebowali dodatkowej dawki paniki; nie kiedy ta zaczynała powoli wylewać się z Chana tą trudną do zatrzymania falą. — Czegokolwiek by nie chciał, damy sobie radę. Będę tutaj, nigdzie się nie ruszam.
    Czy wierzył we własne słowa? Pewnie byłoby to niemożliwe do stwierdzenia z całą stanowczością, ale coś, czego był pewny to fakt, że nie zamierzał się teraz wycofywać. Nie kiedy zabrnęli tak daleko i nie teraz, gdy w końcu, po tak długich poszukiwaniach i wielu stoczonych walkach, odnaleźli w sobie wzajemnie to, czego brakowało im tak długo. Spokój, zaufanie… ciepło drugiego ciała, tak słodko kojące niezależnie od tego, z czym przyszło im się wcześniej mierzyć. Soo nie zrezygnowałby z tego; z niego; nawet wtedy, gdyby ktoś stał nad nim z wycelowaną ku niemu, odbezpieczoną bronią. Parłby do przodu, bez zastanowienia, licząc się z ryzykiem. I chciał, by Chan był tego świadom.
    Wiedział, że nie mógł zagwarantować mu szczęśliwego rozwiązania każdej, z napotykanych przez nich przeszkód, ale jeśli sama jego obecność mogła w tym jakkolwiek pomóc, to Yosoo nie zamierzał ruszać się teraz z miejsca choćby o cal. Nie, dopóki nie zostałby o to wyraźnie poproszony.
    — Damy sobie radę ze wszystkim — powtórzył więc jeszcze raz, gdy jego dłoń odruchowo powędrowała w kierunku jasnych kosmyków, szybko odnajdując w nich odpowiednie dla siebie miejsce — razem. To jest coś, co umiemy robić dobrze, skarbie. A jeśli będzie bardzo źle, pomyśl o czymś innym. O gitarze na przykład. Jeśli będziesz chciał, możemy później znowu wspólnie zagrać.
    Bezwiednie błądził dłonią po głowie Chana, wciąż opartej na swoim ramieniu, mając cichą nadzieję na to, że pomoże to mu się choć trochę uspokoić. A może im obu?
    Pamiętał doskonale, jak sam czuł się wtedy, w tej pamiętnej godzinie, gdy Ava zdradziła jego sekret, wyrzucając na stół wszystkie, dostępne jej karty; dosłownie i w przenośni. Pamiętał niekontrolowane drżenie palców, bolesny ścisk żołądka, falę gorąca gromadzącą się na jego karku. Pamiętał obrzydliwe mdłości, które powstrzymał chyba tylko cudem. Doskonale zdawał więc sobie sprawę, jak Chan musiał czuć się właśnie teraz, gdy do całości komplikacji dochodziła jeszcze niewiedza. Brak świadomości co do tego, czego konkretnie mogła dotyczyć niezapowiedziana wizyta Marcusa. Chyba najgorsza z możliwych kar.
    Nie wiedział, ile czasu minęło, nim Chan poderwał się z miejsca, wybudzony z letargu przez przeszywający dźwięk dzwonka przy drzwiach. Zdążył jedynie mruknąć w jego kierunku krótkie pamiętaj, jestem tu, nim drzwi do sypialni zamknęły się za blondynem, pozostawiając Soo samego. Wytrzymał minutę. Dokładnie po takim czasie poderwał się z miejsca i ostrożnie uchylił drzwi. Nie chciał podsłuchiwać, ale wolał być w gotowości, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. Przecież obiecał, prawda? Obiecał, że będzie wsparciem. Jak mógł nim być, jeśli nie wiedziałby, co działo się w salonie?
    O tym, że była to dobra decyzja, przekonał się już niedługo później, gdy fala niewygodnych pytań dotarła także do jego uszu. Skrzywił się odruchowo na dźwięk słów o reputacji i był naprawdę bliski, by otworzyć drzwi szerzej, wyjść na zewnątrz i kazać Marcusowi się uspokoić. Był gotów stanąć obok Chana, objąć jego dłoń własną i kolejny raz wyraźnie o nich zawalczyć. I dokładnie w sekundzie, w której położył dłoń na klamce, poczuł, jak jego serce zatrzymuje się bez ostrzeżenia.
    Tak naprawdę nie jesteśmy razem... Co? Zaparł dłonie na ścianie, bo miał wrażenie, że wszystko zaczęło właśnie niebezpiecznie wirować. Sens tych słów wdzierał mu się do głowy, ale Soo chyba nie chciał go w pełni pojąć. Nie teraz, kiedy zalała go nagle fala niewygodnych myśli. Chan zaprzeczył. Wyparł się łączącej ich relacji, choć wiedział, ile walka o nią, kosztowała samego Yosoo. Chłopak poczuł, jak łzy napływają mu do oczu, ale tym razem był to już chyba jedynie przejaw niepohamowanej złości i zawodu, a nie smutku, o który posądził by się jeszcze chwilę wcześniej.


    this is the end.

    OdpowiedzUsuń
  19. Nie wiedział… nie rozumiał, dlaczego bolało tak bardzo. Nie potrafił wyjaśnić, z jakiego powodu każde ze słów Chana wbijało się teraz w jego ciało, pozostawiając w nim przerażająco mocne uczucie gorąca. Takie, które dało się przyrównać do przypalania skóry żywym ogniem. Miał wrażenie, że znów stanął przed ścianą. Że dotarł do tego punktu, w którym obiecał sobie nie wylądować już nigdy więcej - gdzie zdrowy rozsądek przestawał mieć znaczenie, a każda z potencjalnych dróg ucieczki, została mu raz na zawsze odebrana. Znów czuł się jak dzikie zwierze, zapędzone do zbyt ciasnej klatki. Miał ochotę wierzgać, krzyczeć, byle tylko dać upust temu, co rozrywało jego głowę od środka. Kolejne słowa, padające raz z ust Marcusa, raz z Chana, osiadały na ramionach Soo z jeszcze większym ciężarem, aż nogi zadrżały mu w końcu żałośnie i na dobre odmówiły posłuszeństwa. Osunął się na ziemię, zapierając plecami o ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Cała ta sytuacja wymykała mu się spod kontroli, choć prawdę mówiąc, zaczynał wątpić, że kiedykolwiek w ogóle ją posiadał. Bo czy… wypowiedziane przed momentem zdanie, miało prawo okazać się aż tak bolesnym? Czy kiedykolwiek wcześniej, choćby raz, zdecydowali się na to, by spróbować nazwać to, co zdążyło się między nimi narodzić? Nie i Soo wiedział o tym doskonale, ale mimo tego nie potrafił opanować fal złości, smutku, żalu… wszystkiego, co znał, ale też tego, co okazywało się teraz zupełnie nowe.
    I przez krótki moment przeszło mu przez myśl, że właśnie tak bolało serce, gdy raniła je osoba, której chciało się je wcześniej podarować. Tej, której zaufało się bezgranicznie, otwierając przed nią tak bardzo, jak było to tylko możliwe. Nie wiedział, czy bolałoby mniej, gdyby sam, jakiś czas wcześniej, nie zrezygnowałby praktycznie z całego dotychczasowego życia, byle tylko wykraść dla siebie i Chana jeszcze trochę czasu, wspólnie spędzonych chwil, dzielonych wspomnień. Nie wiedział, czy byłoby łatwiej, gdyby między nimi nie narodziło się uczucie, którego wciąż panicznie bał się nazwać. Nie wiedział nic, a mimo to rościł sobie prawo do tego, by wierzyć, że Chan w sytuacji bliźniaczej do tej, która spotkała Soo, będzie w stanie zachować się tak samo. Ufał mu. I spotkał się z zawodem. Znowu.
    Chwilę zajęło mu zorientowanie się, że głosy w salonie umilkły, a słodka i bezpieczna samotność w sypialni, została zastąpiona czyjąś obecnością. Tą samą, której pragnął jeszcze pół godziny wcześniej, a teraz… najchętniej pozbyłby się jej bez mrugnięcia okiem.
    — Jak mogłeś powiedzieć mu coś takiego? — zapytał słabo, cudem znajdując w sobie siłę, by oderwać czoło od, opartych na kolanach, ramion i spojrzeć na Chana spod półprzymkniętych powiek. — Myślałem, że…
    Że co? Szukał odpowiednich słów, by dokończyć to pospiesznie wyrzucone z siebie zdanie, ale nie potrafił ich teraz przywołać. Na co tak właściwie liczył? Że Chan postawi się ojcu, powie, jak wązny był dla niego Yosoo, że łączyło ich coś więcej niż potrzeba realizacji chwilowego kaprysu? Gdy właśnie takie pytania nawiedzały go jedno po drugim, poczuł jedynie narastające poczucie zażenowania. Jak mógł być aż tak naiwny, by wierzyć, że taki scenariusz miał prawo w ogóle zostać wzięty pod rozwagę? Znał Chana. Powinien był się tego spodziewać.
    Soo zamrugał kilkakrotnie, w żałosnej próbie wyostrzenia obrazu, który rozmywał mu się teraz przed oczami, ale zbierające się na rzęsach łzy, skutecznie mu to uniemożliwiały. Nie chciał mu się takim pokazywać. Nie chciał, by Chan oglądał go wtedy, kiedy sam najchętniej ukryłby się w najgłębszej z szaf. Przed nim, przed Marcusem, przed własnym ojcem, Avą, ludźmi na uczelni. Przed samym sobą również.
    — Dlaczego, Channie?

    Y.

    OdpowiedzUsuń
  20. Strącił z twarzy jego ręce w tej samej sekundzie, w której poczuł na policzkach znajome ciepło jednych dłoni, które chciał na sobie czuć. Wczoraj, jutro. Dzisiaj - teraz dokładnie - również, ale z jakiegoś powodu nie potrafił pozwolić sobie na to, by po prostu tkwić teraz w bezruchu, przyjmując tłumaczenie i gesty Yechana jako coś, co mogłoby mieć przecież sens. Nie był do końca pewny, czy chodziło o dumę czy może o coś zupełnie innego, ale ponownie popadł w sieć własnych pułapek, z przerażeniem uświadamiając sobie, że tym razem mógł nie mieć obok siebie nikogo, kto pomógłby mu się z nich wydostać.
    — Nie chcę, żebyś mnie teraz dotykał, jasne? — wyjaśnił, choć pewnie nieco zbyt szorstko, niż wypadało. Nie dbał o coś tak nieistotnego jak ton jego głosu. Nie teraz, kiedy cały jego środek płonął, a dłonie zaczynały mu irytująco drżeć. — Masz trzymać ręce przy sobie.
    Działał bezmyślnie, dokładnie tak, jak podpowiadały mu, wypracowane latami, standardy. Mimowolnie zawędrował do powtarzanej niegdyś codziennie mantry, wmawiając sobie, że jeśli nie chciał być zranionym, musiał ranić pierwszy. Kłamliwe przekonanie, które nie raz i nie dwa zwiodło go w rejony, z których nie potrafił już zawrócić; które zabrało mu ogrom relacji, kilka słodkich szans na szczęście. Które pozwoliło mu obudować samego siebie grubymi murami, za które nie wpuszczał niemal nikogo. Niemal. Wyjątkiem był Chan. Niepozorny, totalnie różny od niego, chłopak, który zjawił się w jego życiu tak zwykłego popołudnia, że nawet nie potrafił przywołać go teraz w pamięci. Chan, dla którego był w stanie zaryzykować wszystkim, a który… tchórzył w tym - być może - najważniejszym momencie. Może pierwszym, a może ostatnim, w którym miał jeszcze coś do powiedzenia.
    Słowa Yechana nie chciały przestać wybrzmiewać w głowie Soo.
    To był przypadek.
    Kiedy? Pierwszy raz? Drugi? A może tej z wczoraj, kiedy w międzyczasie raczyli się setką słodkich słów i jednym zapewnieniem, że żaden z nich nie chciał już nikogo na miejscu tego drugiego?
    Byliśmy pijani, tylko dlatego do tego doszło.
    Nieprawda. Nieprawda. Gdyby nie chcieli, nic by między nimi nie zaistniało. Soo potrzebował kilku tygodni, by to zrozumieć; by dopuścić do siebie właśnie tę jedną myśl, tak trudną do oswojenia, a jednocześnie tak bardzo oczywistą - że Chan był jedynym, na czym mu tak naprawdę zależało. Od dawna.
    — Wiem jaki jest — warknął, mocniej wbijając plecy w ścianę za sobą. Miał ochotę się w nią wtopić, byle tylko zwiększyć dystans między sobą a blondynem. Byle tylko nie pozwolić mu na ponowną bliskość, która mogła okazać się teraz tym, co pozbawiłoby go resztek samozaparcia. Nie chciał mu odpuszczać. Stary Soo, który miał zniknąć już jakiś czas temu, ponownie przejmował właśnie stery. I nie było chyba niczego, co mogłoby go już powstrzymać. — A ty wiesz, jaki jest Jongho. Więc może teraz o tym pogadamy, co?
    Pospiesznie przetarł załzawione oczy i próbował uspokoić oddech, który przyspieszył mu nagle niebezpiecznie, nie zwiastując absolutnie niczego dobrego.
    — Czy twój ojciec wymieniłby ci zamki w twoim mieszkaniu? — zaczął, podnosząc się w końcu z miejsca i ostro spoglądając na Chana z góry. — Czy kazał nie pokazywać mu się na oczy? Czy ośmieszył przed matką i rodzicami byłej narzeczonej? Czy wypychał cię w związek, którego nigdy nie chciałeś? Czy kiedykolwiek cię uderzył, Channie? — Wyliczanka zdawała się nie mieć miejsca i choć Soo, w głębi serca, wiedział, że nie miało to większego sensu… że nie był to krok do końca sprawiedliwy, nie potrafił tego już zatrzymać. — O czym ja w ogóle próbuję z tobą teraz rozmawiać? Skoro nadal boisz się powiedzieć po prostu tę cholerną prawdę?!

    idiota.

    OdpowiedzUsuń
  21. — Och. Oczywiście, że nie jesteś mną, Channie — zaczął niepokojąco spokojnie. Zdrobnienie, używane przez niego na co dzień, teraz przywodziło na myśl jedynie podszytą jadem obrazę. Gdyby Chan go nie znał (albo przynajmniej nie w takim stopniu, jak miało to miejsce obecnie), mógłby się zapewne nabrać na tę fasadę chwilowego opanowania. Mógłby uwierzyć, że delikatny uśmiech, goszczący teraz na ustach Soo, miał cokolwiek wspólnego ze szczerością; że zwiastował rychłe pojednanie; stanowił dowód na to, że Yosoo go jednak zrozumiał. Każdą z kierujących nim motywacji. Gdyby. Yechan znał jednak przyjaciela wystarczająco dobrze, by nie popaść w błędny odbiór sytuacji, która przypadała mu właśnie w udziale, a której podobne wersje mógł oglądać niejednokrotnie w przeszłości. Nigdy jednak nie skierowane bezpośrednio na niego. Nie tak nasilone. Soo doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Być może dlatego, nie ciągnął tej szopki zbyt długo, pewnie w ostatnim z ludzkich odruchów. — Jesteś pieprzonym tchórzem, dla którego prawda ma mniejsze znaczenie niż wygoda i spokój. Nawet ci się nie dziwię. Przez całe życie nie zrobiłeś niczego, żeby to zmienić, jak mogłem myśleć, że teraz będzie inaczej? Pewnie łatwiej się tak żyje, co?
    Cudem zacisnął w końcu usta, powstrzymując ten nieprzerwany potok nienawistnych słów. Spływających z jego warg jedynie po to, by ranić. By wdzierać się wszędzie tam, gdzie mogłyby zasiać prawdziwe spustoszenie, zniszczyć wszystko, co udało się wznieść przez ostatnie tygodnie, miesiące, kiedy wspólnie próbowali tworzyć dla siebie nową codzienność.
    Czy to, co wydarzyło się przed momentem w mieszkaniu Yechana, było warte podjęcia takiego ryzyka? Postawienia na szali najcenniejszego, co mieli, jedynie dlatego, że duma Soo została właśnie naruszona w ten najbardziej prymitywny, choć tak nieoczekiwany sposób? Zapewne znaleźliby się tacy, którzy zaprzeczyliby temu z zawziętością godną pochwały. Próbowali przekonać ich dwoje - a zwłaszcza Soo - że żadne z napotykanych przez nich przeciwności, nie były godne, by poświęcać dla nich jedyne, co jeszcze mieli. Siebie. Relację, o którą w dzisiejszym świecie - napędzanym jedynie przez to, co nietrwałe, szybkie, ale intensywne - było przecież tak trudno.
    I może w innych okolicznościach, Yosoo zawierzający zdrowemu rozsądkowi, posłuchałby tych wskazówek. Dałby radę powstrzymać ten katastroficzny bieg wydarzeń, a zwłaszcza siebie samego, porzuciłby to szaleństwo i kucając ponownie tuż obok Chana, przyznał, że… po prostu poczuł się zraniony. Że bolało tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. I przeszliby przez to wspólnie. Znowu, wygraliby, jak wiele poprzednich bitew. Ale Soo zgubił się we własnych emocjach za bardzo, zawędrował za głęboko, by bez przeszkód powrócić teraz na powierzchnię. Nie samodzielnie, a jedyna osoba, która mogła mu w tym teraz pomóc, zostawała przez niego właśnie nieodwracalnie krzywdzona.
    — Zresztą, nie odpowiadaj, mam to w dupie. Śpię dziś na kanapie — wyrzucił z siebie pospiesznie, przechodząc obok Yechana, nie poświęcając mu już nawet krótkiego spojrzenia. Gwałtownie zebrał w dłonie poduszkę i, leżący na łóżku, koc, co jedynie bardziej podkreślało podjętą przez niego decyzję. — I nawet nie próbuj odstawiać cyrku z ostatniego razu, kiedy też chciałem to zrobić. Nie wkurwiaj mnie jeszcze bardziej, bo naprawdę nie chcę cię teraz widzieć.
    Nie powiedział już niczego więcej, nie widział takiej potrzeby. Wyszedł tylko z sypialni, zamykając za sobą drzwi z głuchym trzaskiem i opadł na kanapę w salonie. Dokładnie tam, gdzie wybrzmiewało coś, czego nie spodziewał się nigdy usłyszeć.

    yosoo

    OdpowiedzUsuń
  22. Nie wiedział, ile czasu zmarnował na bezmyślne siedzenie na kanapie i uparte wpatrywanie się w jeden, zupełnie nieistotny punkt na przeciwległej ścianie. Minęły sekundy, minuty a może godzina? W tym momencie było to dla niego zupełnie nieistotne. Mógłby spędzić w ten sposób dwa kolejne dni, a przeraźliwie mocny ucisk w dole brzucha wcale nie straciłby na swojej sile. Nie zniknęłaby dusząca kula w gardle, uniemożliwiająca wydanie najcichszego nawet dźwięku, ani trudna do powstrzymania ochota, by po prostu stamtąd wyjść. Coś, co jeszcze przed paroma dniami wydawało się jego największym przekleństwem, dziś doprowadziło jedynie do tego, że… nie uciekał. Że nie ruszył tchórzliwie przed siebie, pozostawiając niezałatwione sprawy na niesprecyzowane później, które równie dobrze mogłoby nigdy nie nadejść. Gdyby Yosoo miał, gdzie wracać, najpewniej już sekundę po opuszczeniu sypialni, zakładałby na siebie kurtkę i zatrzaskiwał drzwi wejściowej, byle tylko oddalić się stamtąd jak najszybciej; byle nie dać Chanowi szansy na jakąkolwiek reakcję. Zaszyłby się w bezpiecznym miejscu, zablokował wszelkie drogi kontaktu i pozwolił na to, by to czas załatwił za niego coś, co leżało jedynie w jego obowiązku. Przeczekałby najgorsze, dotarłby do punktu, w którym emocje nie przytłaczałyby już tak bardzo, gdy nie rządziłyby każdym jego słowem i reakcją. Gdy ból nie odbierałby trzeźwości myślenia i nie sprowadzał na niego ryzyka, że odsłoni się zbyt mocno. Choć Soo zaczynał obawiać się, że i tak przekroczył tę granicę już dawno temu. Bezpowrotnie. Nie miał jednak, gdzie się schować. Szukał w myślach gotowego rozwiązania, ale to wcale nie nadchodziło. Poszedłby do zoo, ale Chan już raz przejrzał jego plan i nieproszony zjawił się tam, gdzie Yosoo absolutnie go wtedy nie chciał (choć - paradoksalnie - potrzebował bardziej niż kiedykolwiek wcześniej). Poszedłby do mieszkania, ale to nie było już jego ostoją.
    Do rodziców wrócić nie mógł. Nie upadł jeszcze aż tak nisko.
    Siedział więc na tej pieprzonej kanapie, kojarzącej mu się z całą gamą wrażeń i okoliczności tak skrajnie różnych, że robiło mu się od tego niedobrze. To na niej zdążyli się pokłócić, wyznać jedne z najszczerszych słów, które padły między nimi do tej pory, spędzić dziesiątki nudnych wieczorów i kilka chwil, na wspomnienie których nadal zalewała go fala gorąca. Wszystko to uderzyło w niego teraz z podwójną mocą, właśnie w tej minucie, gdzie spodziewałby się tego najmniej. Gdy nie mógł liczyć na słowo wsparcia ani ciepło dłoni, która ścisnęłaby jego własną i zapewniła, że wszystko będzie w porządku. Że to tylko kolejna z wielu kłótni - taka, która nie zmieniała nic; która zniknie nim obaj zdążą za sobą zatęsknić. I Soo naprawdę chciał w to wierzyć, ale coś, jakiś uparty głosik zakorzeniony głęboko w jego głowie, szeptał uparcie, że wcale tak nie było. Że waga zawodu, który osiadł na jego barkach, była zbyt ciężka, by ot tak puścić to w niepamięć.
    Bo przecież… Zaryzykował wszystko. Postawił na szali całe swoje dotychczasowe, wygodne życie - to, do którego zdążył przywyknąć. Zaryzykował i stracił tak wiele, w nadziei, że wygrywał coś znacznie cenniejszego. Okazało się, że nie miał jednak nic.
    Miał ochotę wrzeszczeć, pokazać całemu światu, jak bardzo nie zgadzał się z tym, co miało właśnie miejsce. Kopnąć coś, szarpnąć… zniszczyć kilka rzeczy, przed czym powstrzymywało go tym razem jedynie to, że nie był otoczony tymi, należącymi do niego.
    Z natłoku myśli wyrwał go dopiero dźwięk otwieranych, sypialnianych drzwi. Soo odruchowo powędrował wzrokiem w tamtą stronę, ale zatrzymał się na twarzy Chana jedynie na dwie sekundy. I tak zbyt długo, by uznać to za bezpieczne.
    Nie był gotowy na konfrontację. Nie chciał jej. Bał się, że powie o słowo za dużo.
    Jęknął więc jedynie głośno, teatralnie opadając plecami na kanapę i zakrywając twarz przyniesionym tu wcześniej kocem.

    y.

    OdpowiedzUsuń
  23. Czuł przy sobie jego obecność i to na długo nim Chan zdecydował się otworzyć usta. Nie musiał nawet patrzeć w tym kierunku, by zyskać wiarę graniczącą z pewnością, że ten stał teraz niedaleko i wyczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Na początku pilnował się, by nie wydać z siebie najcichszego choćby dźwięku; by nie dać po sobie poznać, że wciąż był wyczulony na jego bliskość, działanie, słowo, w tak ogromnym stopniu. Że nie musiał ponosić powiek, by wiedzieć… po prostu wiedzieć, gdzie stał i jak teraz wyglądał. Znał go zbyt dobrze - tak dokładnie i całościowo, jak tylko można było poznać drugą osobę. Chan wpuścił go nie tylko do swojego mieszkania i sypialni, ale przede wszystkim do najskrytszych zakamarków swojego życia, pokazując wszystko to, co tak uparcie skrywał przed spojrzeniem innych osób. Zupełnie tak, jakby wyczekiwał właśnie jego pojawienia się; jakby szykował to jedno, konkretne miejsce, od zawsze - choć nieświadomie - przeznaczone właśnie dla niego. Pod tym kątem byli do siebie irytująco wręcz podobni.
    — A o czym niby chcesz jeszcze rozmawiać, Channie? — zapytał po dłuższej chwili milczenia, gdy zdecydował się ściągnąć z twarzy, wciąż zalegający na niej, koc. I choć nadal był wściekły; choć nadal walczył z ogromną potrzebą rozbicia wszystkiego w strzępy, czuł, że jakaś jego drobna cząstka, naprawdę chciała to wszystko zakończyć. Wyrzucić z siebie zalegający w sercu ciężar, usłyszeć wytłumaczenie i kolejny raz wspólnie znaleźć rozwiązanie czegoś, co wydawało się teraz przeszkodą nie do pokonania. Chciał znów, nieprzerwanie, dostrzegać w Chanie to, czego nie potrafił widzieć w nikim innym; mieć to już za sobą i znowu wcisnąć mu się w ramiona, by spędzić tam kilka najbliższych godzin. Pozwolić sobie na moment słabości, zatopić się w cieple i znajomym zapachu; zasnąć spokojnie i powitać wspólnie nowy dzień. Chciał, ale nie mógł, bo powstrzymywała go własna, poraniona duma. Coś, nad czym nie potrafił jeszcze panować. — Wszystko już powiedziałeś, naprawdę. I to tak jasno, że zrozumiałem każde słowo.
    Uświadomił sobie, że w jego głowie pojawiła się nagle wyjątkowo niekomfortowa myśl, że choć do tej pory utożsamiał niewiedzę z najgorszym złem, to tym razem z ogromną chęcią skorzystałby z jej komfortu. Gdyby choć przez ułamek sekundy wyczuł, jak mogła zakończyć się dzisiejsza wizyta Marcusa, wyszedłby wcześniej z domu. Błądził między nowojorskimi uliczkami nawet i przez kilka godzin; zaszył się w zoo, w swoim ukochanym miejscu, tuż obok klatek z ptakami, odwiedziłby bar szybkiej obsługi, zjadł coś wątpliwej jakości i wrócił do mieszkania, gdzie zastałby Yechana, pewnie ogarniętego smutkiem. Objąłby go ramionami i nie pytając o szczegóły, zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Że dadzą sobie radę, jak zawsze do tej pory.
    I byłoby normalnie, nawet jeśli stworzyłby ten obraz na kłamliwych fundamentach. Chciał w to wierzyć. Jeśli szczęście u boku Yechana oznaczało pozostawienie pewnych kwestii za sobą; pogodzenie się z tym, że miałby nie wiedzieć i nie kontrolować wszystkiego, był gotowy się na to zgodzić. Tak twierdził nowy Soo. Stary nie pozwalał dojść mu jednak do głosu.
    — Zastanów się. — Nie potrafił odwrócić od niego wzroku. Spojrzenia pełnego bólu, zawodu i co najmniej setki niewypowiedzianych pytań. Tych, które nigdy miały nie wybrzmieć w jego ust, bo choć byłby gotów na to, by je zadać, to nie chciał usłyszeć odpowiedzi. — Czy naprawdę sądzisz, że jest coś, co możesz teraz powiedzieć, a co da radę zmienić to, co się między nami stało?

    💔Y.

    OdpowiedzUsuń
  24. Oddech Soo przyspieszył nienaturalnie, zwiastując jedynie wszystko to, co zwykle doprowadzało do początków wszelkich mniejszych i większych katastrof, które bezmyślnie zapraszał do swojego życia. Niezmiennie, za każdym razem, gdy coś nie szło po jego myśli; gdy wymykało się ramom stworzonym wiele lat temu, a tak uparcie utrzymywanych przy sobie - zupełnie tak, jak gdyby były ostatnim, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od tego, na co napotykał. I może rzeczywiście tak było. Może stanowiły jedyny, pewny element tej niestabilnej konstrukcji, po której kroczył każdego dnia. To nie pierwszy raz przecież, gdy zaufał… gdy zmuszał się do stopniowego pokonywania własnych ograniczeń, gdy był gotowy zrezygnować z każdej słodkiej wygody, każdego przyzwyczajenia, byle tylko zyskać coś, co nieoczekiwanie okazało się najprawdziwszą rzeczą, jakiej doświadczył w całym swoim życiu. Dla uczucia, którego bał się nazwać, a które wypełniało każdy skrawek jego ciała, pozwalając na to, by jego codzienność nabrała smaku i koloru. I znów się zawiódł.
    — Ja… — odezwał się, choć naprawdę tego nie planował. Nie chciał. Wzbraniał się przed tym resztką mizernych sił, ale kolejny raz przekonywał się, jak słaby był w obliczu czegoś, czego nie zdążył zbyt dobrze poznać wcześniej. Co było w stanie pokonać go już na starcie, przygnieść ogromem emocji, na które nie był gotowy. Zabrać wszystko… — Channie, ja nie mogę. Nie mam, kurwa, siły.
    Zacisnął dłonie w pięści i wsunął je pod koc z nadzieją, że to pomoże mu ukryć ten przejaw oczywistej słabości. Nie chciał, by Chan widział teraz, jak bardzo go zranił, nie chciał pokazywać mu tego, jak duże znaczenie miały wypowiedziane przez niego słowa. A jednocześnie pragnął zrobić coś zupełnie odwrotnego. Posłać w jego stronę pewne spojrzenie, wyjaśnić wszystko to, co kotłowało się teraz w jego głowie, sprawiając mu niemal fizyczny ból. Błagać, by zignorował każde z ponurych słów i po prostu go teraz przytulił. By Chan przedarł się przez ten cholerny mur, który ponownie się między nimi pojawił. Który Yosoo odbudowywał właśnie cegła po cegle, choć tak naprawdę wcale tego przecież nie chciał. Jedyne, na czym mu zależało to to, by położyć kres tej bezsensownej wymianie zdań, by usłyszeć od Chana wyjaśnienia, nawet jeśli te miałyby okazać się tymi najbardziej idiotycznymi, które do tej pory słyszał. Wystarczył jeden ruch, dwa słowa, albo chociaż milczenie - czasem zgubne, a niekiedy otwierające tak wiele drzwi, przez które można było przejść, jeśli tylko znalazłoby się w sobie wystarczająco wiele odwagi.
    Ale Soo nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Nie zdołał zmusić się do zaproszenia między nich zbawiennej ciszy, ani do wypowiedzenia cichej prośby, która przyniosłaby ze sobą to, czego obaj teraz potrzebowali. Bliskość, zrozumienie i wybaczenie. Jeśli nie dziś, to może kolejnego poranka, który znowu powitaliby, leżąc obok siebie. Podzieleni jedynie cieniutką warstwą powietrza, a nie ścianą i chłodem każdego z osobnych pokoi. Zamiast tego zebrał się w sobie i dał początek jednym z najboleśniejszych słów, na które mógłby się teraz zdobyć.
    — Nie wiem, dlaczego tak mnie to ruszyło — chciał się jeszcze zatrzymać. Zagaryźć wargi, wygasić wszystko, co cisnęło mu się właśnie na usta. Ale pozwolił temu płynąć. Szybciej i pewniej niż kiedykolwiek wcześniej. — Przecież niczego tak naprawdę nie ustalaliśmy, ty nie obiecałeś niczego mi, a ja tobie. Po prostu przez chwilę o tym zapomniałem. — Pospiesznie przetarł dłonią oczy, czując zbierającą się w nich, zdradliwą wilgoć. Jedno słowo, jedno określenie, które każdy z nich usłyszał od swojego ojca, a któremu tylko jeden zaprzeczył. — Zapomniałem o tym, że to był tylko kaprys, Channie.

    💔Y.
    [Weź mnie już odblokuj, znudziło mi się ^^]

    OdpowiedzUsuń