Czy Yechan gardził swoją młodszą o pięć lat siostrą? Czasami.
Przez to, że zaraz po swoich urodzinach, które wypadały dwa dni później od tych jego, zwróciła całą uwagę na siebie i tym samym wszyscy zapominali o prezentach i życzeniach dla środkowego dziecka Powellów.
Przez to, że nie żył teraz tylko w cieniu uzdolnionego, planującego brnąć w karierę medyczną brata, ale i słodkiej, niewinnej córki, jedynej w najbliższej rodzinie.
Nieważne, z jakimi ocenami wróciłby ze szkoły, jaki medal przyniósłby za zawody pływackie, na których tak mu zależało, oczy rodziców widziały jedynie bazgroły córki, które przyniosła z przedszkola, co najwyżej fenomenalnie zdany test najstarszego syna. Włożone starania nie miały sensu, kiedy wystarczyły słodkie oczy najmłodszego dziecka, aby skraść serce Powellów.
Tak jak kiedyś mógł robić Yechan, nim niespodziewanie odebrano mu ten przywilej, spychając na sam dół rodzinnej hierarchii.
Ale brak uwagi rodziców nie musiał być czymś złym. Nie spotykał się z tymi samymi pytaniami, co reszta rodzeństwa. Nie tłumaczył się czemu, z kim i gdzie wychodzi - nie zwracali na to uwagi. Nie zastanawiali się, czemu oceny syna podupadły, czemu stracił stypendium po kolejnym niepojawieniu się na treningu.
Bezkarnie i bez obaw mógł robić, co chciał, nie przejmować się tym, jakie może to mieć skutki, skoro i tak nikt się tym nie interesował, szczególnie po wyprowadzce do własnego mieszkania, zdobycia pracy i rozpoczęcia studiów.
A może powinien, aby powstrzymać młodego Powella, nim ryzykowne testowanie granic w końcu go dogoni.
Przez to, że zaraz po swoich urodzinach, które wypadały dwa dni później od tych jego, zwróciła całą uwagę na siebie i tym samym wszyscy zapominali o prezentach i życzeniach dla środkowego dziecka Powellów.
Przez to, że nie żył teraz tylko w cieniu uzdolnionego, planującego brnąć w karierę medyczną brata, ale i słodkiej, niewinnej córki, jedynej w najbliższej rodzinie.
Nieważne, z jakimi ocenami wróciłby ze szkoły, jaki medal przyniósłby za zawody pływackie, na których tak mu zależało, oczy rodziców widziały jedynie bazgroły córki, które przyniosła z przedszkola, co najwyżej fenomenalnie zdany test najstarszego syna. Włożone starania nie miały sensu, kiedy wystarczyły słodkie oczy najmłodszego dziecka, aby skraść serce Powellów.
Tak jak kiedyś mógł robić Yechan, nim niespodziewanie odebrano mu ten przywilej, spychając na sam dół rodzinnej hierarchii.
Ale brak uwagi rodziców nie musiał być czymś złym. Nie spotykał się z tymi samymi pytaniami, co reszta rodzeństwa. Nie tłumaczył się czemu, z kim i gdzie wychodzi - nie zwracali na to uwagi. Nie zastanawiali się, czemu oceny syna podupadły, czemu stracił stypendium po kolejnym niepojawieniu się na treningu.
Bezkarnie i bez obaw mógł robić, co chciał, nie przejmować się tym, jakie może to mieć skutki, skoro i tak nikt się tym nie interesował, szczególnie po wyprowadzce do własnego mieszkania, zdobycia pracy i rozpoczęcia studiów.
A może powinien, aby powstrzymać młodego Powella, nim ryzykowne testowanie granic w końcu go dogoni.
ODAUTORSKO
— Noooo — zaczął, przeciągając wypowiadane słowo w ten irytujący, pozbawiony sensu, sposób. Ostrożnie podniósł się z miejsca, nie spuszczając wymownego spojrzenia z zarumienionej twarzy Yechana. Wsunął czubki palców za brzeg własnych spodni i uśmiechnął się prowokująco, doskonale zdając sobie sprawę, po jak kruchym lodzie stąpał. Nie powinno go to już zaskakiwać, zdążyli na dobre oswoić się z tą karuzelą emocji już jakiś czas temu. A mimo tego, każda z chwil podobnych do tej, przypominała przechadzkę po polu minowym. Nie potrafił jednak zmusić się do pożałowania niczego, co popychało ich dotychczas właśnie w tym kierunku. Teraz był w stanie myśleć jedynie o tym, że znalazł w końcu w tym właściwym miejscu i to w dosłownie każdym znaczeniu tego słowa. — Skoro prosisz.
OdpowiedzUsuńKilka z ostatnich wydarzeń minionego poranka, pamiętał jak przez mgłę, skupiając się jedynie na tym, co czuł, a nie na tym, co uparcie próbowało przejąć kontrolę nad jego myślami. I tak wystarczająco już niewspółpracującymi. Oczywiście wtedy, kiedy życzył sobie tego najmniej. Czas przelewał mu się między palcami. Raz uciekał tak szybko, że nie orientował się w porę w upływie kolejnej minuty. Innym razem dłużył się niemiłosiernie, przypominając mu te niezliczone momenty, gdy pojawiał się w miejscach, w których z własnej woli nigdy by się nie znalazł. Gdy modlił się o rychłe nadejście momentu zakończenia zajęć, czy jednego z nudnych spotkań towarzyskich, na które zaciągali go rodzice. Czas z nim nie współpracował i było to twierdzenie tak bliskie brutalnej prawdy, że nie było z tym jakkolwiek dyskutować. Działał zupełnie odwrotnie: gdy Yosoo pragnął zatrzymać go choć na jeden moment, wydłużyć te słodkie chwile, tak obecnie rzadkie, rozpędzał się, a zwalniał wtedy, gdy robić tego absolutnie nie powinien. Czy zamierzał z tym walczyć? Nie. Czuł, że nie było sensu. Tym bardziej teraz, gdy niezależnie od pory dnia lub nocy, mógł liczyć na towarzystwo jedynej osoby, przy której chciał się właśnie ukrywać.
— Wiesz, pomyślałem o czymś — odezwał się cicho, kiedy późnym popołudniem złapał Chana, układającego coś w szafie w przedpokoju. W kilku niepewnych krokach, położył kres dzielącej ich przestrzeni i podchodząc do niego tak blisko, jak to tylko możliwe, owinął ramiona wokół jego talii. Nie mówił nic przez tych kilka sekund, w trakcie których próbował zapisać w pamięci przyjemne uczucie ciepła i bliskości. Przylgnął ciasno do jego pleców, układając mu głowę na ramieniu i mógłby przysiąc, że gdyby tylko było mu to dane, zatrzymałby się w tej pozycji już na zawsze. I choć wiedział, że było to niemożliwe, wyzbycie się tego pragnienia okazało się nad wyraz trudnym zadaniem.
— Kiedy wychodziłem z mieszkania, nie miałem za bardzo czasu i głowy do tego, żeby zabrać wszystko, czego potrzebuję. A jest tego trochę — kontynuował, przytulając go jeszcze mocniej i przymykając na moment oczy, w geście całkowitego zaufania i pewności, co do jasności intencji płynących z obu stron.
Nie chciał na razie zdradzać, że tym, co nieustannie zaprzątało jego myśli, był przede wszystkim sprzęt, bez którego nie mógł tworzyć muzyki. Nie był pewny, czy Yechan w ogóle zakładał umożliwienie mu przyciągnięcia do jego mieszkania konsoli lub jakichkolwiek instrumentów. Jeśli nie wszystkich, to choć tego jednego, na którym zależało mu najbardziej. Starej, niezawodnej gitary, która nie przydałaby mu się w trakcie tworzenia jego najnowszych tworów, ale… stanowiła coś w rodzaju największego ze skarbów. Coś, dla czego był gotów zaryzykować, schować dumę do kieszeni i wrócić z porzuconego mieszkania, licząc przy tym naiwnie, że nikogo w nim nie zastanie.
Usuń— Nie poszedłbyś może ze mną? — wyrzucił z siebie najszybciej, jak potrafił, orientując się, że zacisnął swoje ramiona znacznie mocniej niż dotychczas. Może w wyniku potrzeby upewnienia się, że Yechan nigdzie nie znika… a może przez lekkie zdenerwowanie, które nagle zawitało gdzieś między jego sercem a żołądkiem, wijąc dla siebie wygodne, choć tak irytujące i zupełnie nieproszone, gniazdko.
— Zrozumiem, jeśli nie — zapewnił niemal od razu, nie chcąc pozostawiać tak ważnej kwestii jedynie w sferze domysłów. — Po prostu byłoby mi… chyba łatwiej. Nie wiem, czy nie trafię tam na tatę.
Yosiek
— No wiesz — szepnął ostrożnie, choć w jego głosie od razu dało się wyczuć narastającą lekkość. Wyraz ulgi, która narodziła się w nim zaraz po tym, gdy usłyszał tę krótką zgodę. Coś na co czekał i czego pewnie mógł się spodziewać, a jednocześnie obawiał się, że tym razem znajdzie się to poza jego zasięgiem. Nie wiedział, dlaczego. Ale może ta drobna niepewność miała już na stałe wpisać się w ramy ich relacji? — Nie musisz zgadzać się na każdą rzecz, którą zaproponuję. Ale dziękuję, Channie. Za wszystko. Za nocleg, śniadanie, za to, że jesteś i, że poszedłeś za mną wczoraj do zoo.
OdpowiedzUsuńZmusił się do lekkiego uśmiechu, wciąż odczuwając nieprzyjemne skutki wczorajszego wybryku. Nawet jeśli - w jego przypadku - te nie były czysto fizyczne. W jego głowie wciąż kotłowało się zbyt wiele myśli i emocji dotyczących ich nieporozumienia. Wątpił, by było to odpowiednie słowo, ale chyba z braku chęci, a może ze strachu, nie chciał nadawać temu innego znaczenia. Wiedział jednak, że wypowiedziane wczoraj słowa, mogły trwale odcisnąć się na ich relacji, a było to ostatnim, do czego chciałby doprowadzić. Świadomie lub nie. Nigdy wcześniej nie posunął się do tego, by użyć z rozmysłem dokładnie tych argumentów, które mogły zranić najbardziej. Nie w jego przypadku, oczywiście; innych ranił znacznie mocniej. Dopiero teraz zaczynało go to przerażać.
— Tym bardziej, że naprawdę nie wiem, czego się spodziewać — mruknął jeszcze, nim ponownie zmniejszył ten irytujący, choć tak niewielki, dystans między ich ciałami, wtulając się w Yechana tak, jakby miała to być ostatnia rzecz, którą robił w swoim życiu. — Chociaż… z tobą boję się jakoś mniej.
____
Kiedy pokonywali kolejne stopnie, dzielące ich od niewielkiego mieszkania na jedenastym piętrze, Soo miał wrażenie, że jego ciało powoli odmawiało mu posłuszeństwa. Co ważne, nie do końca wiązało się z to z irracjonalnym pomysłem wejścia po schodach i dołożenia sobie zupełnie niepotrzebnego wysiłku. Zdążyli zaliczyć już jeden przystanek, chyba na wysokości siódmego piętra. Yosoo wymówił się wówczas bólem kolana, ale chodziło o coś zupełnie innego. Bał się. Nie tym czystym rodzajem strachu, który pojawiał się w momencie wystawienia samego siebie na coś, co wykraczało poza jego możliwości. Niewiele miało też wspólnego z tym, odczuwanym w trakcie oglądania filmów grozy, czy może w chwili stawiania czoła ukrytym lękom. Nie. Soo bał się, ale w zupełnie nieznany mu dotąd sposób. Z każdym metrem, zbliżającym go do drzwi mieszkania, które zaledwie dwa dni temu, bez skrępowania, nazywał swoim, jego nogi wydawały się coraz sztywniejsze, żołądek kurczył się, a oddech grzązł gdzieś między wargami, zapominając o tym, jak ważną rolę przecież odgrywał. O ile wcześniej pomysł poproszenia Yechana o pomoc wydawał mu się naprawdę tym właściwym, o tyle teraz… Powiedzieć, że Soo zwątpił we własne umiejętności przewidywania tego, co mogło się wydarzyć, to jak nie powiedzieć nic. Nie przeanalizował wszystkiego wystarczająco dobrze. Nie wiedział, jak zachowają się, jeśli Jongho będzie w środku. Nie wiedział, co zrobią, jeśli po wejściu do mieszkania, zastaną tam coś, czego się nie spodziewali. Nie wiedział, co stanie się, jeśli po przewiezieniu reszty jego rzeczy, znów się pokłócą.
Wszystkie te pytania powodowały jedynie to, że Soo, nawet jeśli nie do końca świadomie, sabotował własne plany. Najpierw przeciągając moment wyjścia z mieszkania Chana, potem proponując zatrzymanie się w jednym z barów szybkiej obsługi (na litość boską, nawet nie lubił tego jedzenia), w końcu nalegając na wybór schodów, zamiast windy. Byle tylko odwlec w czasie to, co i tak było przecież nieuniknione.
Choć wiedział, że nie mógł robić tego w nieskończoność. Niepewnie ruszył więc z miejsca, zmuszając ciało do podjęcia dalszego wysiłku.
Usuń— Chciałbym — odezwał się nagle, chyba głównie po to, by przypomnieć samemu sobie, po co się tu znaleźli — zabrać z mieszkania gitarę. Możemy nie zmieścić się ze wszystkim, chyba nawet nie powinniśmy wynosić stąd zbyt wiele, nie mogę ci przecież zagracić mieszkania. Ale na gitarze bardzo mi zależy. Bardziej niż na ciuchach. Nie przeżyję bez niej.
Nie było to tak dalekie od prawdy. Czuł się pusty, gdy w jego codzienności brakowało muzyki. Równie dobrze ktoś mógłby pozbawić go czegoś tak niezbędnego do życia, jak powietrza lub wody. Nie robiło to dla niego większej różnicy. Jego desperacja była tak wielka, że gdyby mógł wyciągnąć z mieszkania tylko jedną rzecz, nadal nie zmieniłby priorytetów. Był gotów nosić nudne ubrania Chana, byle tylko trzymać przy sobie tę cholerną gitarę. Do czego nie zamierzał się oczywiście przyznawać.
Kiedy stanęli przed właściwymi drzwiami, potrzebował minuty, nim zdecydował się wsunąć klucz do zamka. I kolejnej, by zrozumieć, że mimo jego starań, ten zdawał się… nie pasować.
— Cholera — warknął. — Wymienił zamki?
Y
Czy mógłby dla niego grać? Jasne, że tak. Chciałby to robić. Może nawet częściej, niż by wypadało. W innych okolicznościach poświęciłby tej myśli znacznie więcej czasu, rozkoszując się w milczeniu wizją niejednego poranka lub wieczoru, spędzonego właśnie w ten sposób. W otoczeniu wszystkiego, co od pewnego czasu stanowiło jego prywatną ostoję. Z muzyką i Chanem. Niekoniecznie w tej kolejności.
OdpowiedzUsuńNie dane było mu jednak skupić się na tej kuszącej wizji zbyt długo, ponieważ wszystkie obrazy rozmyły mu się przed oczami, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, w jak żenującym spektaklu przyszło mu właśnie brać udział.
Naprawdę wymienił zamki
I być może nie powinno go to dziwić. Znał przecież swojego ojca tak dobrze. Wiedział, jak łatwo, mimo tej ułudy wyuczonego spokoju i niewzruszenia, było zmusić go do podejmowania działań trącących przesadą. Widział na własne oczy te wszystkie, realizowane z rozmysłem, plany, które może i miały przynieść satysfakcję, ale chyba jedynie jemu. Jungho miał tę ciemną stronę własnego charakteru, której nie prezentował szerokiemu gronu otaczających go ludzi. Nie wtedy, kiedy nie było to krokiem ostatecznym, zupełnie niezbędnym czy wręcz wymaganym. Jeśli zależało mu na tym, by osiągnąć określony skutek, był w stanie podjąć się dokładnie tych działań, które na co dzień szczególnie podczas nudnych spotkań, gdy maski liczył się bardziej niż stan pokaźnego konta - tak jawnie potępiał. Sieć wykluczających się założeń, morze hipokryzji. Soo dziwił się samemu sobie, że dostrzegł to dopiero niedawno. Że odpowiedź jego ciała, ta w postaci narastających mdłości lub dłoni samoistnie zaciskających się w pięści, pojawiła się w nim tak późno.
Odruchowo ruszył kluczem jeszcze jeden raz i pociągnął kilkakrotnie za nieustępującą klamkę. Ani drgnęła. Westchnął więc z rezygnacją i spojrzał na Yechana, jakby starał się odszukać w jego spojrzeniu czegoś, co mogłoby okazać się dla niego ratunkiem w tej trudnej sytuacji.
I co teraz?. Niewinne pytanie osiadło na jego barkach i nie chciało ruszyć się z nich nawet o cal. I co teraz? Nie wiedział. Nie przeszkodziło mu to jednak w zrobieniu czegoś, czego chyba sam się nie spodziewał. Bezmyślnie ruszył do przodu, uderzając nagle o drzwi z całą, zebraną w sobie mocą. Oczywiście bezskutecznie. To nie był cholerny film akcji, choć sam zaczynał się czuć jak, słabej jakości, aktor.
— Kurwa — syknął, łapiąc się za ramię — To był jednak durny pomysł.
Rozmasował rękę, chcąc pozbyć się uporczywego bólu, ale było to działanie zupełnie bezcelowe.
— Dlaczego mnie nie zatrzymałeś? — zapytał z udawanym wyrzutem, chyba jedynie po to, by odwrócić uwagę Chana od potencjalnych kłopotów, które mogli na siebie ściągnąć. Nie chciał, żeby się martwił. Na pewno nie bardziej, niż było to konieczne.
Hałas na klatce schodowej wzbudził najwyraźniej czujność jednej z sąsiadek, bo w pewnym momencie drzwi do pobliskiego mieszkania uchyliły się nieznacznie, ukazując zdezorientowaną twarz starszej pani Morris. Jeśli wierzyć słowom matki, wiedziała wszystko o wszystkich, ale Soo wątpił, by kryło się w tym choć trochę prawdy.
— Wszystko w porządku! — Nie chciał nawet wyobrażać sobie tego, jak idiotycznie musieli właśnie wyglądać. Miał tylko nadzieję, że starsza, nazbyt ciekawska, sąsiadka postanowi zostawić tę scenę dla siebie i nie ściągnie na nich za moment dodatkowego utrudnienia w postaci patrolu policji.
Ostatnie podrygi zdrowego rozsądku podpowiadały mu, że było to mało prawdopodobne.
UsuńZnała go. Od dawna. Miali się niemal codziennie, choć nie zawsze w stanie takim, jaki chciałby prezentować napotykanym przypadkowo sąsiadom.
Yosoo podszedł w końcu do Chana i zniżając głos, przybliżył usta do jego ucha.
— Dobra, wiem, do kogo napisać. Pożyczysz mi telefon? — Twarz znajomego dzieciaka z kiepskiej dzielnicy, zamajaczyła mu nagle przed oczami tak wyraźnie, że nie potrafił wyrzucić już tej myśli z głowy. Czy było to rozsądne? W ogóle. Ale Chan nie musiał o tym wiedzieć. Jeszcze nie teraz. Nie znał na pamięć numeru, który mógł okazać się teraz tym najbardziej potrzebnym, ale miał szczerą nadzieję, że uda mu się skontaktować z kim trzeba którymś z tych cholernych portali społecznościowych. Tych samych, które przeklinał, a które teraz mogły okazać się czymś absolutnie zbawiennym. — Proszę. Obiecuję, że się uda.
trąci desperacją.
Yosoo warknął ze zniecierpliwienia, gdy do jego uszu dotarło pytanie, którego absolutnie się teraz nie spodziewał. Miał ochotę nim potrząsnąć, ale ostatnie przejawy zdrowego rozsądku, nakazały mu trzymanie rąk przy sobie. Na całe szczęście.
OdpowiedzUsuń— Channie, cholera jasna. Oszaleję przez ciebie — Mógłby przysiąc, że naprawdę próbował się pohamować. Chciał panować nad sobą; nad słowami, które opuszczały jego usta i nad gestami, które nader często okazywały się katastrofalne w skutkach. Utkać dookoła siebie gęstą sieć pozorów i ukazać światu (a przede wszystkim stojącemu obok blondynowi), że wszystko było w porządku. Że życie wcale nie waliło mu się na głowę i to w momencie, w którym absolutnie się tego nie spodziewał. Ale nie potrafił. Dłużej nie mógł. Nawet ktoś tak uparty jak on, musiał w końcu dobrnąć do własnej granicy.
Zbyt długo grał tego, spod którego kontroli nic i nigdy miało się przecież nie wymknąć. Pilnował, by zawsze mieć w zanadrzu trzy plany awaryjne, na wypadek, gdyby dwa pierwsze okazały nietrafione. Teraz, gdy każdy pomysł ukrywał w sobie olbrzymią dziurę, a znane i niezawodne dotąd schematy, przestawały się sprawdzać, Soo czuł jedynie palącą potrzebę wykrzyczenia światu tego, jak bardzo go nienawidził. Czy miało to jakikolwiek sens? Był to aspekt, którym nie zamierzał się na razie przejmować.
— Potrzebuję twojego telefonu, bo mój nie działa, pamiętasz? Ktoś mi go rozwalił, bo zobaczył twoje imię na wyświetlaczu.
Wiedział, że Chan pamięta. Zaledwie dzień wcześniej uszkodzony aparat stał się niezamierzenie prawdziwym wyzwalaczem emocji, których nie potrafili już zatrzymać. I może wypominanie tego dokładnie w tym momencie, było naprawdę niepotrzebne (a już na pewno nie było w tym dobrym guście, cokolwiek miałoby to teraz dla nich oznaczać), ale Yosoo zdał sobie z tego sprawę zbyt późno, by jakkolwiek to jeszcze wykorzystać.
Bez zbędnych uprzejmości wyjął urządzenie z, wyciągniętej ku niemu, dłoni chłopaka i usiadł pod ścianą, próbując wyszukać profil osoby, która mogła mu teraz pomóc. Zajęło mu to odrobinę więcej czasu, niż mógłby przypuszczać, ale gdy po kilku minutach oczekiwania, usłyszał dźwięk powiadomienia, świadczący o nadesłanej odpowiedzi, znajome uczucie ulgi rozlało się nagle po jego klatce piersiowej. Choć może nie powinno, biorąc pod uwagę to, po jakie środki właśnie sięgał.
Zignorował drugie z pytań Yechana celowo. Nie chciał na nie odpowiadać, bo czuł, że chłopak mógłby zanegować pomysł, który Soo zamierzał wprowadzić właśnie w życie. I pewnie miałby rację. Prawie zawsze ją przecież miał.
Co miał mu jednak powiedzieć? Że ściągał tu właśnie osiemnastoletniego złodzieja, który najpewniej bez większego trudu otworzy te cholerne drzwi, rozwiązując przy tym ten dość spory problem?
Co z tego, że nie do końca legalnie? Nikt nie musiał przecież o tym wiedzieć.
Poznali się z Sunoo kilka miesięcy wcześniej, na jednej z imprez, gdy ten próbował włamać mu się do auta. Yosoo wypił wtedy o wiele za dużo i stracił orientację w czasie i przestrzeni. Pamiętał jedynie tyle, że pokłócił się z Avą, która akurat tego wieczoru, miała zadbać o ich bezpieczny powrót do domu. Ulotniła się wówczas tak szybko, że Soo nie zarejestrował nawet kierunku, w którym poszła.
Jak można się więc domyślić, został więc z niemałym problemem do rozwiązania. Robił w życiu różne głupoty, ale nigdy nie usiadł za kierownicą w stanie nietrzeźwości i tym razem również nie zamierzał. Dzieciak spadł mu z nieba i choć każdy, zdroworozsądkowy człowiek, pogoniłby go z miejsca, wezwał policję albo…dał mu twarz, Yosoo podszedł do sprawy kompletnie inaczej. Po swojemu. Jak zawsze. Zaproponował dużo korzystniejsze rozwiązanie i to dla obu stron. On dostał się do domu, a Sunoo wrócił do siebie, bez wizji odsiadki za próbę kradzieży, za to z kasą, której wtedy potrzebował.
UsuńOd tego czasu widzieli się jeszcze kilka razy.
Soo wziął trzy głębokie oddechy i kiedy miał pewność, że ton jego głosu będzie tym właściwym>/i>, spojrzał na Yechana i ponownie się do niego odezwał.
— Przepraszam, nie chciałem się unieść — zapewnił tak szczerze, na ile było go jeszcze stać. Channie obrywał od niego zbyt mocno i zbyt często i to nie tylko w ostatnim czasie. Yosoo zdawał sobie z tego sprawę za każdym razem, gdy — Nie spodziewałem się, że zrobi coś takiego. Wiedziałem, że jest dupkiem, ale wymiana zamków? Wie, ile rzeczy tam zostawiłem. Musiał liczyć na to, że będę chciał po nie przyjść.
Y.
Był dupkiem. W ostatnim czasie była to jedna z najczęściej nawiedzających go myśli i nawet gdyby chciał, nie potrafiłby wyraźnie się jej przeciwstawić. Zresztą… czy mógłby, skoro jakaś jego część, głęboko w nim do tej pory zakopana, uśpiona i pozbawiona prawa głosu, po prostu się z tym twierdzeniem zgadzała? Choć nadal nie czuł się gotowy na to, by przyznać to głośno przed kimkolwiek poza samym sobą, miał wystarczająco zdrowego rozsądku, by nie stawać w zaprzeczeniu do czegoś, co było tak boleśnie oczywiste. Przez lata nauczył się operować dostępnymi mu środkami w taki sposób, by zyskać dzięki nim dokładnie taki rezultat, na jakim mu aktualnie zależało. Ani mniej, by nie żałować żadnej z niewykorzystanych szans; ani więcej, by nie kusić losu, któremu na co dzień wykradał i tak stanowczo zbyt wiele. Wiedział - swego czasu poświęcił na pogodzenie się z tą myślą ogrom energii i zszarganych nerwów - że każda taka sytuacja przybliżała go nieuchronnie do tego, czym podobno się brzydził; czym szczerze gardził i od czego nieudolnie uciekał w ciągu tych wszystkich miesięcy śmiesznego i lekceważonego przez innych, buntu. Do tego, by z każdym upływającym dniem, przypominał swojego ojca jeszcze bardziej niż wcześniej; by powielał obserwowane latami schematy, powtarzał zasłyszane twierdzenia i nie liczył się z ludźmi, od których potrzebował jedynie tego, by byli - ale tylko wtedy, kiedy okazywali się potrzebni. Na jego zasadach.
OdpowiedzUsuńZłośliwy los pokazywał mu, że mimo rzekomych starań, trudno było odrzucić od siebie coś, w co wcześniej tak bardzo się uwierzyło.
Choć Yosoo naprawdę nie chciał krzywdzić.
Nie Chana, który - mimo wszystkich znaków ostrzegawczych i co najmniej setki sytuacji, po których powinien kopnąć Soo w tyłek - trwał przy nim niezmiennie, pomagając mu nie dlatego, że tak wypadało, tylko dlatego, że chciał. Świadomość ta okazała się dla niego kolejną kostką domina, wyzwalającą nieprzewidzianą reakcję łańcuchową.
Yosoo przyglądał się Yechanowi dłuższą chwilę, po czym bez słowa położył głowę na jego ramieniu i policzył w myślach do dziesięciu, byle tylko ułożyć sobie to, co zamierzał (a może czuł, że musiał) mu teraz powiedzieć. Im dłużej czekał, im mocniej próbował, wszystko wydawało mu się jedynie bardziej skomplikowane, ale wciąż wierzył… Łudził się, że dobrnie do tego jednego punktu, w którym poczułby wystarczająco dużo pewności, że tym razem uda mu się opanować chaos, zamiast nieprzerwanie go napędzać.
— Wiesz co? — Pewność ta jednak nie nadchodziła. Być może dlatego Soo zdecydował się w końcu otworzyć usta. — Czasami zastanawiam się, skąd ludzie tacy jak ty, mają tyle cierpliwości do ludzi takich jak ja. To nienormalne.
Zignorowanie części wypowiedzi, dotyczącej jego ojca, wydało mu się nagle najlepszym pomysłem i choć bardzo chciał wyrzuać teraz z siebie stertę obelg, postanowił uparcie utrzymać je za zębami. Chan miał rację, to nie pozostawiało żadnych wątpliwości. W swoim planie Jungho zakładał zapewne, że najdalej po dwóch dniach ujrzy twarz syna w progu do ich mieszkania i po wygłoszeniu przesadnie długiej, wzbogaconej standardowymi wypominkami, tyradzie będzie mógł zmusić go do kolejnych lat wypełniania, stworzonej w głowie, wizji. Idealne życie, idealne małżeństwo, idealna praca, idealny dom. Brakowało przecież tylko jednego. Idealnego syna, którym Yosoo nigdy nie chciał być.
Ostrożnie odwrócił dłoń w taki sposób, by pochwycić tę należącą do Chana i przeniósł obie spomiędzy ich ciał, na swoje kolana. Czy zrobił to odruchowo? Nie, skłamałby, twierdząc, że nie było w tym udziału jego woli. Nagle, z zupełnie niewytłumaczalnych powodów, poczuł, że skrywanie ich było… niewłaściwe. Klatka schodowa nie była może jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc, ale Soo nie chciał dłużej chować przed światem tego, co czuł i tego, czego prawdziwie potrzebował. A chciał przecież tylko jednego. Chana - obok siebie, cały czas, bez niedomówień i fasady fałszywości.
Usuń— Wolałbym, żebyś się wściekał. Tak byłoby łatwiej — kontynuował zerkając na chłopaka z dołu, wciąż nie odsuwając się od niego nawet o cal. — Nie wierzę, że nigdy nie pomyślałeś o tym, żeby po prostu mi przywalić.
Y. 🤍
— To, że czegoś nie widziałem, nie znaczy, że tego nie ma — wypalił w szybkiej odpowiedzi, teatralnie machając prz tym wolną dłonią, jak gdyby wygłaszał właśnie przemówienie najwyższej wagi. — To trochę jak z Yeti. Albo tym potworem ze Szkocji. Bo to była Szkocja, nie?
OdpowiedzUsuńA potem zrobił coś, czego nie robił od tak dawna, że wydawało mu się to już zupełnie niemożliwe. Pochylił się do przodu i pozwolił na to, by z jego ust wydostał się… śmiech. Czysty, szczery, ten z rodzaju tych, na które warto czekać. Nie ten napędzany rozbawionym towarzystwem czy wymuszony poprzez kolejny, opowiedziany pospiesznie, żart. Ten naturalny, ukazujący to, że po prostu czuł się dobrze i to mimo zastanych okoliczności czy wszystkiego, co przez ostatnie tygodnie zbierało się nad jego głową, by w końcu uderzyć w niego w tym najmniej oczekiwanym momencie. Miał wrażenie, że utracił bezpowrotnie jedną z tych podstawowych umiejętności; że nie będzie potrafił odnaleźć w sobie siły ani powodu do tego, by znów poczuć tę, tak typową dla niego, lekkość. Tymczasem ta zawitała do jego drzwi bez żadnej zapowiedzi; zjawiła się nieoczekiwanie, ale Soo pierwszy raz w życiu nie miał nic przeciwko temu, by zostać zaskoczonym. Wręcz przeciwnie, zamierzał czerpać z tej chwili tyle, ile tylko było mu dane. Wszystkie minione wydarzenia, mimo tego, ile bólu mu przyniosły, nauczyły go czegoś bardzo ważnego. Tego, by cieszyć się tym, co miał. Teraz, natychmiast. Nawet jeśli, była to wykradziona przypadkowo chwila, spędzona z nim na zimnych kafelkach, pod drzwiami do mieszkania.
— Przepraszam, chyba mi odbija — przyznał w końcu, odwracając się tak, że siedział teraz przodem do Yechana i bez przeszkód ani cienia skrępowania, sunął spojrzeniem po całej jego twarzy. To nie tak, że prowokował Chana specjalnie. Nie do końca chodziło również o czerpanie z tego tej dziwnej, trudnej do wyjaśnienia, przyjemności. Soo chyba nie zdążył przywyknąć jeszcze do faktu, że w jego życiu pojawiła się osoba, która akceptowała go w całości. Która brała go takim, jaki był naprawdę; bez zbędnych dekoracji ani żadnej z przybieranych przez niego masek.
I nadal cholernie go to przerażało.
— Może obaj jesteśmy nienormalni — podsumował, ostrożnie przysuwając się nieco bliżej. — Może obaj zwariowaliśmy przez siebie nawzajem — kontynuował, zniżając głos do szeptu, tylko po to, by po krótkiej chwili wahania, które mogłoby pozostać zupełnie niezauważone, pochylić się w kierunku Yechana i złożyć delikatny pocałunek w kąciku jego ust. — Może nie ma dla nas ratunku.
Ryzykował, tak. Ale tym razem świadomie.
— Ale nie czuję, żeby ci to jakoś przeszkadzało, kochanie.
Upadek nie wydawał się tak straszny, gdy miało się obok kogoś, kto był gotów nie na to, by cię złapać, a… skoczyć razem tobą.
Bo czy obaj nie ryzykowali w równym stopniu? Nie rozmawiali o tym wcześniej, ta myśl nigdy nie wybrzmiała między nimi wystarczająco zrozumiale, ale przecież nie tylko Soo borykał się z trudem funkcjonowania w rodzinie, dla której pewne założenia miały pozostać niezmienne. Cudze oczekiwania, niespełnione ambicje. Nie tylko on był ofiarą koszmaru, ubranego w strój najpiękniejszej z bajek. Może Jongho wykonał już kilka, niezbędnych dla niego, telefonów i Marcus wiedział już o całym tym cholernym cyrku, w który zostali wciągnięci? Może Yechan nie mówił Yosoo całej prawdy, w obawie, że ten miał na swoich barkach już wystarczająco wiele?
Obiecał sobie w myślach, że go o to zapyta, gdy tylko ponownie znajdą się w bardziej sprzyjających warunkach. Może wieczorem, w salonie, z tą przeklętą, tak upragnioną, gitarą w ich rękach? Albo jutro, gdy Yechan wróci już z uczelni, której pewnie nie zamierzał odpuszczać? Soo dostrzegał wiele możliwości i ku jego zadowoleniu, dosłownie każda zakładała tylko ten pozytywny scenariusz. Niezależnie od odpowiedzi, którą miałby usłyszeć.
Y. 🤍
Kiedy dwie godziny później, siedząc bezpiecznie na kanapie w salonie Yechana, Soo zrozumiał, czego właściwie się dopuścili, nie mógł opanować uśmiechu, który mimowolnie pchał się na jego usta. Odruchowo powędrował myślami do każdego momentu, w którym namawiał Chana do przekraczania granic; wychodzenia z komfortowych ram tego, co znane i niegroźne, zdając sobie sprawę, że lista wybryków zdawała się rosnąć przy okazji każdorazowego opuszczenia przez nich mieszkania. To nie tak, że obrał sobie za cel angażowanie przyjaciela w możliwie jak najwięcej ryzykownych przedsięwzięć, ale musiał przyznać, że ostatnie tygodnie były pod tym względem czasem niezwykle… owocnym. Yosoo nie zamierzał narzekać, przynajmniej nie wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z planem (choćby po części). Bo chociaż znali się długo, to jedynie w sytuacjach wymykających się spod kontroli, dostrzegał w Yechanie coś, co mimo swej niewątpliwej niepoprawności, całkowicie go ujmowało. Nie był do końca pewny, czy chodziło o to charakterystyczne zniecierpliwienie w głosie, rozbiegane spojrzenie, urocze rozedrganie, gdy na horyzoncie majaczyło rychłe spotkanie z konsekwencjami ich kolejnych wyskoków… A może to ten spokój, który ogarniał ich zawsze, gdy mimo początkowych trudności i nerwów, doprowadzali sprawy do końca i - niezależnie od wszystkich przeżyć czy towarzyszących im wcześniej emocji - lądowali tuż przy sobie, w błogiej pewności i poczuciu dobrze wykonanego obowiązku. Jak w bezpiecznym gnieździe, zapewniającym im schronienie przed przyszykowanymi dla nich przeciwnościami; przed każdą z osób, spoglądającą na nich nieprzychylnie. Yosoo nie potrzebował niczego więcej. Nikogo. Miał przecież wszystko, czego pragnął. Skrycie i jawnie. Ciepło, spokój, akceptację i… Yechana. Yechana przede wszystkim. Teraz i jutro; całego, w pakiecie z każdym z niepokonanych nawyków, które nadal wywoływały w nim czystą irytację. Niezmienionego w choćby najmniejszym procencie, choć wcześniej wielokrotnie dawał mu odczuć, że było zupełnie odwrotnie. Gdyby miał w sobie wystarczająco dużo odwagi, cofnąłby każdą z tych słabych zaczepek, przepraszając za nie tyle razy, ile tylko by musiał. Pozostawało mu jednak tylko kąpanie się w nadziei, że Yechan znał go lepiej, niż Soo sam siebie i wiedział, że za tymi pospiesznie rzucanymi opiniami, nie kryło się nic więcej poza potrzebą rozpaczliwego zwracania na siebie uwagi i łapania resztek kontroli, która i tak wymykała mu się nieustannie z rąk.
OdpowiedzUsuńW jego sercu przestawało wystarczać miejsca dla kogokolwiek innego i choć Soo nie był gotowy, by choćby pomyśleć o wypowiedzeniu tej myśli na głos, zdążył się z nią już całkiem dobrze zaprzyjaźnić.
Zajmował właśnie jedną ze swoich ulubionych pozycji (jednocześnie tę, która doprowadzała Chana do szału). Siedział na podłodze, opierając się plecami o kanapę i ślizgał palcami po strunach swojej ukochanej gitary. Robił to niespiesznie i ostrożnie, z niespotykaną dotąd delikatnością, jak gdyby nie był pewny, czy rzeczywiście trzymał ją teraz w dłoniach, czy był to może jedynie kolejny wytwór zbolałej wyobraźni, próbującej nadać jego życiu trochę więcej koloru i smaku. Nie potrafił żyć bez muzyki, tak jak inni nie potrafiliby robić tego bez powietrza. I choć w ostatnim czasie jego przygoda na tym polu zaczynała wyglądać nieco inaczej, lubił wrócić… do korzeni. Do samych podstaw - pierwszego instrumentu, który pozwolił mu pokochać coś prawdziwie i bez reszty tą czystą, niewymuszoną miłością.
— Zdążyłem zapomnieć, jakie to przyjemne — szepnął nagle, zupełnie nie kontrolując tego, co opuściło jego usta. Zwrócił się w kierunku Chana, który zjawił się w końcu w salonie i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się badawczo, zastanawiając się nad tym, co mógłby mu właściwie powiedzieć. To, ku jego wyraźnemu zaskoczeniu, okazało się nagle dużo prostsze, niż mógłby wcześniej przypuszczać. — Dziękuję, że tam ze mną poszedłeś. Że nie pozwoliłeś mi odpuścić ani, że mnie tam nie zostawiłeś. Robisz dla mnie ostatnio więcej niż ktokolwiek inny, Channie.
UsuńNie kokietował. Dzielił się z nim chyba najbardziej szczerą rzeczą, która wyszła z niego w trakcie ostatniego roku. O ile nie całego życia.
— Wiem, że już o tym rozmawialiśmy i jasno powiedziałeś, co o tym myślisz, ale… — zawahał się na krótki moment, nerwowo poprawiając się na podłodze. — Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, to mi powiedz.
Y. 🤍
Wracali do tej rozmowy już wielokrotnie i Yosoo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pewnie jej rezultat pozostanie niezmieniony tak długo, jak długo któryś z nich postanowi nie odpuścić tego raz obranego stanowiska. Czasem miał wrażenie, że Yechan wcale nie ustępował mu uporem, a jedynie sprawnie go na co dzień maskował; przysłaniał innymi, bardziej typowymi dla siebie, zachowaniami. Czy mu to przeszkadzało? Chyba nie, choć były oczywiście takie momenty, jak teraz właśnie, gdzie oddałby wiele, by Chan przystał na jego propozycję tak, jak godził się z nimi w innych, mniej wymagających tego, okolicznościach. Nie zamierzał tak łatwo zaprzestać podejmowania kolejnych prób, by w końcu przekonać go do tego, że pomysł składania się na rachunki - lub ten na jakąkolwiek inną formę rekompensaty - nie był czymś nienaturalnym, choć wiedział, że czeka go na tym polu jeszcze sporo pracy. Zamierzał więc łapać się wszystkiego: najdrobniejszych wskazówek, pootwieranych furtek, przez które mógłby niepostrzeżenie przejść. Każdy krok przybliżał go w końcu do celu, z którego nie zamierzał tak łatwo rezygnować.
OdpowiedzUsuńDlatego propozycja Chana, choć tak niespodziewana, w głębi serca naprawdę ucieszyła Soo. W pierwszej chwili przynajmniej, bo już kilka sekund później, w jego ciele narodziło się uczucie, którego nie potrafił jeszcze dobrze określić. Coś między tym nieznośnym uciskiem żołądka, pojawiającym się zawsze w stresujących chwilach, a poczuciem całkowitej ekscytacji, ogarniającej go, w ostatnim czasie, tak rzadko.
...zagraj coś dla mnie, Soo.
To zabawne; dzielili już ze sobą znacznie bardziej intymne chwile, a mimo to, Soo nie mógł wyzbyć się wrażenia, że wkraczali właśnie na zupełnie obce; nieznane wody. Czuł się tak, jakby otwierał się przed nim w nowy sposób; bardziej odsłaniający i mocniej… ich. Uśmiechnął się pod nosem, na widok dłoni Yechana, dotykającej delikatnie gryfu.
— Nigdy tego nie robiłem — szepnął jedynie w szybkiej odpowiedzi, zawieszając na moment spojrzenie na stoliku przed sobą. — To znaczy… Nie w ten sposób.
Występy na scenie, nawet przed tłumem zgromadzonych w klubach ludzi, nie mogły równać się z tym, co miał zamiar zrobić teraz. Nigdy nie kierował muzyki lub słów do konkretnej osoby; nie miał tego w zwyczaju. Tym razem miało być zupełnie odwrotnie, bo jedynym odbiorcą tego, co tworzył, miał być Chan.
Kiedy występował, pozwalał porwać się chwili, oddawał kontrolę nad ciałem wciąż narastającej adrenalinie; zdrowej ekscytacji. Natłok silnych emocji był spójny z obrazem sytuacji, w której się wówczas znajdował, nie było w tym niczego, co mogłoby go zaskoczyć. Teraz też czuł bardzo dużo. Może nawet zbyt wiele. A przecież nie stał na scenie, pod ostrzałem ostrych świateł i spojrzeń obcych ludzi. Był tylko on i Yechan, kanapa za plecami i gitara na kolanach. Był spokój, a nie wrzawa… i ciepło wynikające z czegoś zupełnie innego niż duchota pomieszczenia i mnogość ciał znajdujących się tuż obok.
Przez chwilę naprawdę obawiał się, że nie da rady. Że oto, choć nigdy by tego nie podejrzewał, dotarł do punktu, w którym musiał ogłosić własną kapitulację. Że przygniotły go emocje i to te w swojej najczystszej postaci, pozbawione fałszywości czy wymuszenia. I to przy czymś, co zwykle okazywało się dla niego najbardziej sprawdzoną, niezawodną drogą do ukrycia siebie i wszystkiego, z czym sobie nie radził. Wyrazem tego, co chciał przekazać, choć często nie potrafił. Muzyka była wszystkim, przynajmniej do tej pory. A właśnie teraz, w tym kawałku zwyczajnej codzienności, uświadomił sobie, że powoli oddawała zaszczytne miejsce komuś zupełnie innemu.
— No… dobra — przyznał w końcu, dusząc w sobie potrzebę szybkiej ucieczki. Przeliczył w myślach do dziesięciu, pociągnął za strunę pierwszy raz… a potem kolejny, dziesiąty i setny pewnie również, bo sam stracił poczucie czasu, gdy dźwięki zaczęły wypełniać pomieszczenie, rozbijając się między ścianami i ich dwojgiem również. Nie potrzebował wiele, by zupełnie odpłynąć, nie kiedy oddawał się czemukolwiek w tak głęboki sposób. Grał, nie zastanawiając się nawet, co dokładnie, nim odważył się w końcu spojrzeć na siedzącego obok chłopaka i - zniżając głos do szeptu - zadać pytanie, które wydało mu się nagle najwłaściwszym ze wszystkich, które mogłoby teraz paść.
Usuń— Próbowałeś kiedyś? — Odruchowo wyciągnął gitarę w jego stronę, uśmiechając się zachęcająco. — Jeśli nie, to może mógłbym… czegoś cię nauczyć?
🤍Y.
— To dobrze — pocieszył go, z szerokim uśmiechem, który rozgościł się nagle na jego ustach. Nie był tego nawet świadomy, ale w tej krótkiej chwili całej jego ciało zdawało się idealnie oddawać to, w jakim stanie się właśnie znajdował. Jak bardzo szczęśliwy był i jak wiele był w stanie czerpać z tak prostych chwil, jak ta. — To będzie nasz kolejny pierwszy raz.
OdpowiedzUsuńJeden z miliona innych, które na nich jeszcze czekały. Wierzył w to. Chciał tego. I zamierzał zrobić wszystko, by tych pierwszych razów było między nimi jak najwięcej. Nie było więc dla niego dużym problemem to, że Chan nigdy nie grał jeszcze na żadnym instrumencie. Jakaś drobna cząstka jego samego, została tym faktem mile połechtana, bo oto ponownie dostał szansę, by pokazać mu coś nowego; coś, czego nigdy wcześniej nie miał okazji doświadczyć. Yosoo chciał, by Chan kojarzył takie momenty jedynie z nim; z nikim więcej; i choć potrzeba ta pozostawała na razie tylko w sferze życzeń, nie potrafił już wyrzucić jej z głowy. Nie widział ku temu zresztą żadnych powodów, gdy każda, wspólnie spędzona chwila, upewniała go w tym, że było to dokładnie to miejsce i dokładnie ta osoba, przy której chciał się teraz znajdować.
Yosoo przeniósł się niespiesznie tak, by kucnąć tuż przed chłopakiem i krótką chwilę zastanawiał się od czego powinien w ogóle zacząć. I choć trudno było mu pohamować zapędy, by nie zrobić z tego momentu typowej lekcji nauki gry na gitarze (wiedział przecież, że do tego potrzeba czegoś więcej - czasu i konkretnie opracowanego planu), ostatecznie obiecał samemu sobie, że wyciągną z tego coś znacznie różnego od tego, co mogło wydawać się rozwiązaniem najbardziej oczywistym. Objął jego dłonie własnymi, by bez większych przeszkód skontrolować ich prawidłowe ułożenie.
Czy rzeczywiście chciał nauczyć Chana grać? Tak, ale może nie dzisiaj. Dzisiaj chciał skupić się na tym, by być jak najbliżej i tworzyć razem kolejną z nietypowości ich dziwacznej relacji.
— Złap tutaj. — Przesunął nieznacznie jego prawą dłoń — A tę… — dodał po chwili, łapiąc za lewą i ostrożnie umieszczając ją nieco wyżej na gryfie. — położymy tu.
Przez chwilę popatrywał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakby próbował zapamiętać ten widok na zawsze. I może rzeczywiście było coś prawdziwego w tym wrażeniu, bowiem rzadko miał okazję obserwować blondyna w sytuacjach, które nie wpisywałyby się w sztywny schemat typowych dla niego sytuacji.
W końcu podniósł się z ziemi i bez słowa usiadł w szerokim rozkroku na kanapie, tuż nad Chanem.
— Tak będzie mi łatwiej — wyjaśnił, pochylając się nad nim i ponownie układając ostrożnie swoje dłonie na tych jego. Było coś wyjątkowego w tym rodzaju fizyczności, która mimo dużej intensywności, wciąż pozostawała zupełnie niewinną. Przynajmniej w założeniu. — Rozluźnij się, tu nie ma czego schrzanić, Channie. Zobacz tylko.
Na potwierdzenie własnych słów, poruszył dłonią tak, że palce Chana prześlizgnęły po strunach, wydobywając z nich dźwięk, choć w ruchu tym nie kryła się nawet odrobina przemyślanego działania. Nie przypominało to też niczego, co można było uznać za początek z którejkolwiek, najprostszej nawet, znanej im melodii, ale przecież nie miało takim być. Soo zamierzał jedynie (a może przede wszystkim) udowodnić mu, że niezależnie od posiadanych umiejętności, Chan nie był w stanie zniszczyć mu ani instrumentu, ani uroku tej chwili. Zaryzykowałby nawet stwierdzeniem, że jego nieporadność - czy może lepiej: niepewność - dodawały do niej czegoś, czego na próżno było im szukać w innych okolicznościach.
— To są progi — odezwał się nadzwyczaj spokojnie i wskazał na odpowiednie miejsce na gryfie. Nie pytał, na ile Chan orientował się w budowie gitary, ale uznał, że akurat to było warte podkreślenia. — Dźwięk zmieni się, jeśli przytrzymasz strunę gdzieś tutaj. — Stuknął w strunę na wysokości trzeciego progu. — Przyduś, a potem pociągnij za strunę drugim palcem. Sam spróbuj.
🤍Y.
Co dalej? Niewinne pytanie Chana, może takie, którego nie do końca się teraz spodziewał, zdołało rozbudzić w nim coś, co od dawna wydawało się uparcie uśpione. Może też zapomniane. Rozlało po jego ciele falę przyjemnego ciepła; kojącego równie mocno, co poczucie bezpieczeństwa, odczuwane za każdym razem, gdy Soo lądował w jego ramionach. Tym razem jednak podstawy tego uczucia ukrywały się w czymś zupełnie innym niż fizyczna bliskość, choć tej również im teraz nie brakowało. Jak mogłoby, skoro Soo zdawał się wykorzystywać każdy z tych krótkich, przypadkowych momentów, by znaleźć się tak blisko, jak tylko to możliwe? By trzymać dłoń obok tej drugiej, którą chciał ściskać już zawsze, by czuć na sobie ciepło drugiego ciała, rozbijający się na szyi oddech? Chan był jak uzależnienie. Cholernie mocne; intensywne, z którego Soo nie zamierzał dobrowolnie rezygnować, niezależnie od tego, gdzie miałoby go to zaprowadzić. Był w stanie zaryzykować wszystko, jeśli gwarantem byłoby to, że miałby gdzie (i do kogo) wracać. Raz za razem.
OdpowiedzUsuńPotrzebował dłuższej chwili, by zdać sobie sprawę, że pozwolił nurtowi rozkosznych myśli porwać się do tego stopnia, że wciąż nie zaszczycił przyjaciela nawet strzępkiem odpowiedzi. Naprawdę chciał to zrobić, próbował znaleźć w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, ale coś nieustannie rozpraszało jego uwagę, pozbawiając go resztek zdrowego rozsądku.
Przez krótki moment skonfrontował się z myślą, że może oto pierwszy raz w całym swoim dotychczasowym życiu, pozwolił sobie na zaproszenie do serca dokładnie tego uczucia, przed którym niezamierzenie się wzbraniał, ale gdy ta tylko chciała wybrzmieć w jego głowie wystarczająco głośno, zepchnął ją ponownie na dalszy, bezpieczniejszy plan.
Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.
Skupił się więc ponownie na siedzącym pod nim blondynie i nie potrafił pohamować uśmiechu, który wkradł się na jego usta. Nie mógłby, nawet gdyby próbował, bo oto w sposób zupełnie nieplanowany znaleźli się w sytuacji, o którą chyba nigdy by ich nie posądził. Nie żeby wątpił w możliwości Chana, dotyczące nabywania nowych umiejętności. Wiedział, że w tej dziedzinie chłopak przewyższał go co najmniej trzykrotnie. Po prostu… zdążył przywyknąć do tego, że ich relacja była tą bardziej burzliwą. Nacechowaną nagłymi zwrotami akcji, nieprzewidzianymi wcześniej wybuchami, ogromem emocji, z którymi często nie do końca dawali sobie radę. Spokój, który zapanował między nimi teraz, był czymś, może nie całkowicie nowym, ale wciąż niezwykle świeżym. Czymś wywołującym ten przyjemny dreszcz ekscytacji; rodzącym pytanie o to, co miało zdarzyć się za chwilę.
— Teraz… — zaczął enigmatycznie, pochylając się jeszcze niżej i delikatnie, dokładnie tak, że można by to było uznać za przypadek, musnął ustami skórę na szyi Yechana. A potem jeszcze raz i trzeci również, tuż za jego uchem. — Trochę ci to utrudnię.
Nie potrafił odmówić sobie tej drobnej złośliwości, ale miał szczerą nadzieję (a może przeczucie graniczące z pewnością), że Powell nie powinien zbyt głośno narzekać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Prześlizgnął więc delikatnie opuszkami po jego dłoni, odzywając się w końcu ponownie:
— Spróbuj przycisnąć struny tymi trzema palcami. O tak. — Pomógł mu ułożyć je w odpowiedni sposób na trzeciej, czwartej i piątej strunie, upewniając się, że przytrzymywał je na odpowiednich progach. — A potem tymi dwoma. Tutaj. — Skupił się na serdecznym i środkowym, przenosząc je tym razem na strunę drugą i trzecią. — I zagraj. Bez pośpiechu i delikatnie.
Wraz z ostatnim słowem, sam powrócił do przerwanego wcześniej zajęcia i ponownie skupił się zasypywaniu drobnymi pocałunkami każdego, dostępnego mu kawałka ciała Chana.
UsuńPrawdę mówiąc kwestia gry na gitarze zeszła na nieco dalszy plan, ale Yosoo nie chciał przyznawać się do tego zbyt szybko. Może nie miał ambicji, by stać się nagle najlepszym nauczycielem gry na jakimkolwiek instrumencie, ale nie był przecież pewny, czy Yechan nie myślał o tym nieco poważniej. Choć było to więc dla niego niezwykle trudne, przerwał powolną wędrówkę swoich ust i zmusił się do tego, by powrócić myślami do bardziej przyziemnych spraw.
— Każda struna ma nazwę… — wyjaśnił spokojnie, opierając podbródek na barku Chana — …przypisaną literkę. Ułożenie palców też. — Wstał ostrożnie z miejsca i ponownie przysiadł na podłodze, tak, by bez przeszkód i cienia skrępowania móc przyglądać się twarzy chłopaka. Próbował wyczytać z niego cokolwiek, ale nie było to coś, co przyszłoby mu teraz z dużą łatwością.
— Potem ci to narysuję i… jeśli będziesz miał ochotę, możemy to powtarzać. Tak długo, jak tylko będziesz miał ochotę.
🤍Y.
Dźwięki wydobywające się spod palców Yechana nie były idealnie czyste i wystarczająco pewnie odegrane, ale… nie miały takimi być. Nie dzisiaj, nie za tydzień. Dla Soo liczyło się teraz coś zupełnie innego, choć skłamałby, gdyby stwierdził, że miał tak od zawsze. Z dużym prawdopodobieństwem, gdyby sytuacja ta zadziała się dwa miesiące wcześniej, nie potrafiłby opanować irytacji i drobnych (albo i nie) złośliwości, odnoszących się do niewłaściwego wygięcia palców, zbyt dużego lub słabego nacisku na strunę czy… samego sposobu, w który Yechan trzymał w dłoniach jego ukochaną gitarę. Bo nie robił tego do końca prawidłowo, choć przecież się starał. Yosoo byłby głupcem, gdyby umykał mu tak oczywisty fakt. A jednak… pewnie uniósł by się nie jeden raz, nie dwa, machnął lekceważąco ręką i skomentował niegrzecznie każdą z niepewnie przeprowadzanych prób, kopiowania zasłyszanych wcześniej dźwięków. Kiedyś.
OdpowiedzUsuńDzisiaj Soo patrzył w obraz przed sobą jak zaczarowany, nie poznając już ani własnych myśli, ani kierujących nim motywacji. Chłonął każdym zmysłem wszystko to, co znalazło się w jego zasięgu, nie dopuszczając do siebie niczego, co mogłoby zburzyć teraz ich bezpieczne mury, za którymi wspólnie zaczynali budować coś, o co nigdy by ich nie podejrzewał. Przynajmniej nie przed tamtą pamiętną nocą, gdzie tak wiele spraw potoczyło się zupełnie inaczej niż podobno powinno. Gdy nieświadomie nakreślili dla siebie zupełnie nowy scenariusz z rolami, których nigdy nie mieli odegrać. Czy narzekał. Absolutnie. Czasem tylko, szczególnie w tych przytłaczających minutach, gdy wracał do niego ogrom dziur, czekających na połatanie, ogarniał go dziwny do opisania strach. Obawa, że skoro wszystko to, co teraz uważał za najcenniejsze, znalazło swój początek w przypadku, to być może podobnie miało zdarzyć się w kwestii końca. Niezależnie od tego, kiedy ten miałby nadejść.
Soo nie chciał tego na razie rozgryzać; wywoływać, jak zlego losu, nawiedzającego ludzi zawsze wtedy, kiedy zależało im pozostać niezauważonymi. Mimo wszelkich podejmowanych prób, nie dał rady jednak wyzbyć się tego strachu całkowicie. Być może chodziło o to, że podobne lęki towarzyszyły mu tak naprawdę od zawsze, gdy już jako dziecko, nie dawał rady wpasowywać się w dziwaczne założenia i schematy, które dla niego przygotowano? A może o to, że latami wierzył w nieuchronność straty wszystkiego, co piękne i naturalne, bo nie widział siebie w roli człowieka naprawdę wolnego?
— Uznam to za komplement, Channie — przyznał w końcu, wyrywając się z natłoku obciążających go myśli. Uśmiechnął się szeroko, odruchowo przygryzając dolną wargę, gdy tylko lekkie muśnięcie na jego ustach zniknęło, a przyjemne ciepło zaczęło ustępować miejsca dla chłodu, którego najchętniej pozbyłby się jak najszybciej. Nie potrafił oderwać urzeczonego spojrzenia od Chana, co na pewno nie zdołało umknąć teraz jego uwadze.
— I… — zaczął, nie mogąc odmówić sobie tego, by odrobinę teraz z nim nie pogrywać. — Skoro tak ci się podoba, rozumiem, że mogę wrócić na swoje miejsce?
Pytał, choć chyba jedynie po to, by połechtać swoje ego jeszcze mocniej, bo założenie, jaką odpowiedź mógł zaraz usłyszeć, należała do jednych z najprostszych rzeczy do przewidzenia.
Zresztą… przekonał się o tym już sekundę później, gdy z zgodne kiwnięcie głowy Yechana jedynie utwierdziło go w tym, by przeciągać jeszcze tę chwilę tak długo, jak tylko byłoby im dane.
UsuńNie zwlekał więc, tylko wrócił na kanapę, zajmując swoją poprzednią pozycję i ponownie splatając razem ich dłonie, kontynuując cierpliwie prezentowanie kolejnych, podstawowych chwytów i układając palce Chana dokładnie tam, gdzie powinny się znajdować. Nie wiedział, ile czasu minęło; zresztą, czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Minuta, czy godzina… Większego sensu upatrywał aktualnie w tym, ile przyjemności czerpali z czegoś tak prostego, jak gra (czy może raczej próba) na gitarze.
— Wiesz co, skarbie? — zaczął nagle, ponownie opierając brodę na jego barku. — Naprawdę mógłbym to polubić.
Nie kłamał. Przynajmniej nie do końca, bo całkowitą prawdę powiedziałby wraz ze stwierdzeniem, że polubił to już teraz. Tę niewymuszoną bliskość i swobodę, którą dawali sobie w każdej sekundzie.
— Tylko nie narzekaj potem — zaznaczył, muskając delikatnie jego policzek — że uczysz się zbyt wolno.
🤍 Y.
Yosoo lubił czuć się potrzeby. Lubił, gdy uwaga innych osób była skierowana właśnie na niego; gdy mógł błyszczeć i to w każdym - nawet nie do końca pozytywnym - kontekście. W trakcie najróżniejszych, podejmowanych przez niego działań, nie raz i nie dwa napotykał śmiałków, którzy próbowali doszukiwać się w jego zachowaniu jedynie przejawów chorobliwej pogodni za tym, by nie czuć się samotnym; by uciec przed czymś, co od wielu lat towarzyszyło mu niemal w każdej pojedynczej minucie jego życia, ale Soo… puszczał te komentarze mimo uszu. Ewentualnie kwitował je bagatelizującym wzruszeniem ramion lub niezbyt uprzejmą uwagą, by osoby te nie wciskały nosa tam, gdzie było to zupełnie niepotrzebne. Robił to tak często, że w pewnym momencie stało się to już jego nawykiem, z których chyba nie zamierzał nawet walczyć. Przynajmniej nie do momentu, w którym niepostrzeżenie wpuścił Yechana do swojego życia; pozwolił mu podejść zbyt blisko i rozgościć się w tym miejscu na dobre, doprowadzając do tego, że wszystkie schematy, wyjścia awaryjne i miliony reakcji obronnych przestawały się po prostu sprawdzać. Nie sprawdzało się także coś jeszcze… coś, z czego Soo na początku nie zdawał sobie sprawy, a co przygniotło go nagle, bez ostrzeżenia i ku jego ogromnemu zdziwieniu - wcale nie okazało się tak gorzkie, jak mógłby przypuszczać. Bo… wciąż zabiegał o uwagę, wciąż była dla niego czymś niemalże najważniejszym, czymś czego łaknął tak bardzo, że ciężko byłoby to określić słowami. Zmieniła się jednak motywacja. Yosoo kilkakrotnie łapał się na tym, że w walce o przychylność Chana, chodziło o coś znacznie innego niż dotychczas. Nie liczyła się sama, poświęcona mu uwaga, a to, co za sobą niosła. Podświadomie dążył do tego, by w oczach przyjaciela budować obraz takiego siebie, jakiego nie prezentował chyba nikomu innemu. By zyskać na znaczeniu, by być w stanie dać od siebie to, czego tamten akurat by potrzebował. I oczywiście, Yosoo był dopiero na początku swojej drogi, bo wciąż częściej niż mógłby sobie życzyć, sabotował własne działania sprawniej niż najbardziej zagorzały przeciwnik, ale… nie można było odmówić mu tych kilku małych, ale znaczących sukcesów.
OdpowiedzUsuń— A. A. A. — odezwał się z udawaną surowością w odpowiedzi na tę drobną czułość ze strony Chana i automatycznie odsunął od niego swoją nogę. — Zasada numer jeden. Ten, kto trzyma gitarę, skupia się tylko na niej. Nie przewiduję w tym temacie żadnych odstępstw, Channie.
Posłał mu jeszcze zaczepny uśmiech, gdy podnosił się z miejsca i jak gdyby nigdy nic, kierował się w stronę sypialni.
— I się nie przyzwyczajaj. Jeśli rzeczywiście będziesz chciał się czegoś nauczyć, weźmiemy się ostro do roboty.
___________
Poniedziałek nadszedł znacznie szybciej niż Soo mógłby sobie tego życzyć. Przyniósł ze sobą nie tylko pośpiech, widoczny w szykowaniu się Chana na uczelnię, czy w sprawnym (jak na nich) poradzeniu sobie z tematem śniadania, bez którego blondyn nie ruszał się z domu. Tym, co okazało się dla Yosoo najtrudniejszym, była nienaturalna pustka. Cisza, dusząca momentami, przywołująca nieproszone myśli i przytłaczające scenariusze, na rozpamiętywanie których nie był teraz gotowy.
Mieszkanie, które jeszcze wczoraj wypełniało się rozmowami, brzmieniem gitary, czy słodkimi dźwiękami kolejnej, wspólnie spędzonej, nocy, teraz wydawało się przerażająco zimne i niezachęcające do przebywania w nim choćby minuty dłużej. Nie, kiedy nie kryło w sobie jedynej osoby, którą Soo chciałby teraz oglądać; mieć przy sobie. Znalezienie dla siebie odpowiednio zajmującego zajęcia, zajęło mu kilka godzin, w trakcie których krzątał się bez celu z kąta w kąt, ale gdy w końcu zdecydował się na to, by podbiec do najbliższej drogerii, przynieść stamtąd rozjaśniacz i miętową farbę do włosów, czuł się tak jak gdyby wygrał właśnie na loterii. Nigdy nie pomyślałby, że kolejna zmiana koloru pozwoli mu oderwać myśli od tematów, którymi nie chciał się teraz zajmować, ale skoro działało? Nie zamierzał zastanawiać się nad tym dłużej, niż było to konieczne.
UsuńNiedługo później stał więc przed lustrem w łazience i podejmował próbę dokładnego zafarbowania kosmyków, nie do końca przejmując się faktem, że wychodziło mu to wyjątkowo niedbale.
🤍 Y.
Soo drgnął niespokojnie, gdy niespodziewane pytanie dotarło do jego uszu. Był tak zaaferowany swoją prywatną, fryzjerską katastrofą, że nie zdołał usłyszeć wcześniej niczego, co zwiastowałoby pojawienie się Yechana w mieszkaniu. Umknęło mu wszystko: dźwięk klucza przekręcanego w zamku, trzask drzwi, odgłos pospiesznie stawianych kroków. Nie było to może coś, czym warto było się teraz chwalić, bo świadczyło jedynie o tym, że ktoś bez większego problemu mógłby wynieść właśnie połowę ich cennych rzeczy, ale… Soo nie potrafił zmusić się do myślenia o konsekwencjach. Tym bardziej, że te znajdowały się jeszcze w bezpiecznej sferze co by było, gdyby.
OdpowiedzUsuńObecność Chana była dla niego jak najlepszy rodzaj otrzeźwienia; przywołała go do porządku, ściągając z powrotem na ziemię. Yosoo prześlizgnął odruchowo wzrokiem po przestrzeni dookoła siebie; po zabrudzonej umywalce, po kartonikach leżących niedbale na szafce. Jego uwadze nie uszło także odbicie w lustrze, dzięki któremu mógł dostrzec, że odrobina farby zdążyła osadzić się nie tylko na jego uszach, ale też na czole i fragmencie szyi. Wyglądał naprawdę komicznie i gdyby nie fakt, że doprowadzał do ruiny łazienkę, która nie była tą jego, uznałby to za całkiem zabawne doświadczenie - jedno z rodzaju tych, które dobrze przywoływało się przy okazji spotkań ze znajomymi. Problem polegał jednak na tym, że Soo wciąż nie znajdował się we własnym mieszkaniu, a działaniami takimi jak to, jedynie komplikował ich - i tak wystarczająco już trudną - sytuację.
Odwrócił się tyłem do umywalki, dopiero teraz posyłając Yechanowi przepraszające spojrzenie, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że ten miałby pełne prawo zalać go właśnie falą niekończących się pretensji. Znał przecież jego potrzebę porządku; tę, którą burzył samą swoją obecnością. Był więc gotów na przyjęcie zrozumiałego oburzenia, choć to - zaskakująco - wcale nie nadchodziło.
— A mógłbyś? — zapytał, stając przed nim z bezradnie rozłożonymi, umazanymi farbą, rękoma. — Nie mam pojęcia, co mi się stało. Nic nie idzie tak, jak powinno.
Nie mijał się z prawdą. Nie rozumiał, co poszło nie tak. Dłonie nigdy nie odmawiały mu posłuszeństwa, niezależnie od tego, czy chodziło o wygrywanie na instrumentach skomplikowanych melodii, czy o rzecz tak prozaiczną jak farbowanie włosów. A tym razem czuł się tak, jakby robił to po raz pierwszy w życiu, popełniając każdy z możliwych błędów.
Soo nie wiedział, czy kierowało nim teraz poczucie wstydu, powodowane niepowodzeniem, czy może lęk przed tym, że do Chana dotrze jednak to, w jakim stanie znajdowała się właśnie jego łazienka, ale nie był w stanie znieść dłużej jego spojrzenia. Odwrócił się więc ponownie przodem do lustra i zajął się nakładaniem na włosy kolejnej porcji brudzącej mieszanki.
— Wiem, że to wygląda strasznie, ale… posprzątam, okej? Obiecuję.
I może gdyby nie był tak skupiony jedynie na tym, by odwrócić uwagę Chana od łazienkowej apokalipsy, zdołałby dostrzec na jego twarzy grymas, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy blondyn czymś się martwił. Ten niepokojąco połyskujący wzrok, błądzący po pomieszczeniu, świadczący o tym, że coś w ciągu tego dnia musiało okazać się bardziej przytłaczającym. Nie umknęłyby mu wyraźnie poździerane skórki przy paznokciach, które jak nic innego, zdradzały kryjące się w Chanie pokłady zdenerwowania, z którymi nie mógł poradzić sobie w inny sposób niż ten tak destrukcyjny. Ten, doprowadzający Yosoo do szału za każdym razem, gdy tylko był jego świadkiem. Przerywał to tak często, stanowczo, bez chwili zwłoki. A teraz… po prostu tego nie zauważał.
To nie tak, że nie myślał o tym, w jaki sposób Chan spędził cały dzisiejszy dzień. Wręcz przeciwnie, myślał o tym zbyt wiele razy jak na standardy zwykłego popołudnia. Nie przewidział jednak, że wyjście na uczelnie, mogło stanowić to potencjalnie niebezpieczne.
— Mam nadzieję, że z naszej dwójki to tylko ja zaliczyłem jakąś wpadkę, co?
🤍 Y.
Yechan go nie słuchał i Soo był tego niemal stuprocentowo pewien. Najbardziej zaskakującym okazał się jednak fakt, że mimo tego odkrycia, nie poczuł zwyczajowej irytacji, która opanowałaby jego ciało w podobnych okolicznościach, jeszcze jakiś czas wcześniej. Z jakiegoś nieznanego mu jeszcze - powodu, nie potrafiłby się teraz wściekać. Wypuścić z ust choć słowa zawodu czy pretensji (i niewiele miało z tym wspólnego to, że sam odnosił właśnie wrażenie, że z ich dwójki to on miał więcej na sumieniu). Było to jednocześnie tym, co wzbudziło jego niepokój prawie od razu gdy tylko zdał sobie z tego sprawę. Chan, w trakcie ich rozmów, rzadko odpływał myślami, a jeśli już to zwykle niosło to wiązało się to jedynie z tymi negatywnymi aspektami wcześniejszych doświadczeń. A skoro tak, Soo mógł więc przypuszczać, że obecnie w głowie przyjaciela rozgrywała się jakaś bitwa, do której nie chciał go angażować. Nie do końca rozumiał, dlaczego - przy okazji ostatniej awantury, wciąż odbijającej się nieprzyjemnym uciskiem żołądka Soo - obaj obiecali przecież, że będą wobec siebie szczerzy. Może nie wprost i głównie przez wzgląd na ponaglające ich wówczas emocje, ale uczepił się tej myśli bardziej niż ostatniej drogi ucieczki, gwarantującej mu wyjście z tamtej sytuacji bez szwanku. Wolał zostać. Trwać przy Channiem, godząc się z góry na wszystkie komplikacje, które miały ich jeszcze spotkać. Bo wierzył, że warto; wierzył, że dadzą sobie radę, o ile tylko w siebie wzajemnie nie wątpią. Czy to dlatego poczuł tak silną niezgodę na to, w czym brał właśnie udział? Chan zapraszał między nich kolejne niedomówienia, a na to Soo nie chciał przyzwalać. Nie teraz, kiedy sam zdążył pokonać już tyle znaczących zakrętów i otworzyć się przed nim w takim stopniu, w jakim nie zrobił tego nigdy wcześniej.
OdpowiedzUsuńYosoo wykorzystał chwilę i próbował domyć zabrudzone palce, ale domyślał się, że przez najbliższy tydzień przyjdzie mu żyć z tym niecodziennym kolorze na skórze. Zresztą, było to najmniejszym z jego zmartwień.
Co dzisiaj robiłeś?
Nie wiedział skąd, ale nagle w jego głowie pojawiła się potrzeba, by go przetestować. By upewnić się, że być może to znów jego umysł; tendencja do wyolbrzymiania pewnych spraw i traktowania wszystkich przez pryzmat własnych zachowań, przejęła nad nim kontrolę. Że Chan wcale nie ukrywał przed nim niczego, co - w jego opinii - powinno zostać wypowiedziane. Postanowił z niego zakpić, ale w ten znośny (przynajmniej potencjalnie) sposób.
— Nic takiego — zaczął, upewniając się jeszcze, że myśli Yechana dalej krążą gdzieś poza niewielką łazienką, w której się właśnie znajdowali. — Najpierw prawie spaliłem ci kuchnię, bo zapomniałem ściągnąć patelni z palnika. A potem pojechałem za zakupy. Pożyczyłem twoje auto bez pytania i zaliczyłem stłuczkę. No i pozbyłem się reszty swoich pieniędzy, więc jednak nie dorzucę ci się do czynszu, ale to pewnie będzie ci na rękę, bo oznacza koniec naszych sprzeczek.
Miał wrażenie, że każde wypowiedziane kłamstwo odbijało się od Chana, nie pozostając w jego umyśle nawet na pół sekundy i… nie potrafił się już dłużej kontrolować; przestał myśleć trzeźwo. Pozwolił zawładnąć sobą czemuś pomiędzy gniewem, a trudnym do wyjaśnienia żalem, kiedy gwałtownie odwrócił się w stronę chłopaka i wbił w niego uważne spojrzenie.
— Channie! — wrzasnął nagle, chcąc przywołać go do porządku; na dobre zwrócić na siebie jego uwagę i gdy w końcu złapał jego spojrzenie choć na moment, nie zamierzał go już tak łatwo ponownie wypuszczać. — Coś się dzieje, widzę to przecież. Wściekasz się za tę farbę? Jeśli tak, to przepraszam, naprawdę to ogarnę. Tylko już… przestań.
🤍 Y.
Tych kilka słów dotarło do niego z pewnym opóźnieniem, choć przecież wypowiedzenie i zrozumienie ich nie powinno być zadaniem wyjątkowo trudnym. W tej jednej sekundzie poczuł się tak, jakby niewidzialna siła zatrzymała go nagle w miejscu, odbierając mu możliwość zrobienia teraz czegokolwiek. Nie pozwalała oderwać nóg od podłogi, ani wyciągnąć przed siebie dłoni, choć tak bardzo chciał złapać teraz za sweter Chana i po prostu go do siebie przyciągnąć. Schować w swoich ramionach, zapewniając, że wszystko będzie dobrze; że wypowiadane, wrogie słowa tak naprawdę wcale się nie liczyły, bo nie niosły ze sobą niczego, co mogło być dla nich jakkolwiek ważne. Nie, dopóki mieli siebie, zawsze obok, tak blisko, jak blisko dało się mieć przy sobie drugą osobę.
OdpowiedzUsuń— Pieprzyć to — wyrzucił z siebie bezmyślnie, jak gdyby była to nie tylko najbardziej oczywista reakcja na świecie, ale także ta najprostsza do natychmiastowego wprowadzenia w życie. Yosoo zapomniał jednak o niezwykle ważnej rzeczy. Znowu, kolejny już raz, patrzył na Chana przez pryzmat samego siebie. Widział w nim to, co sam zrobiłby na jego miejscu; co sam uważał za najlepsze z możliwych rozwiązań, pomijając to, że Channie reagował na podobne rzeczy zupełnie inaczej niż on. — Zawsze będą gadać. Nie warto poświęcać im nawet minuty naszego czasu, na tym im właśnie zależy. Nie będę dawał im tej satysfakcji. Nigdy tego nie robiłem i teraz też nie zamierzam.
W tym tkwił właśnie jego największy problem. Przez własne rozpędzenie, Soo nie wziął pod uwagę jednego z najbardziej oczywistych faktów: że być może ten jeden raz, to nie on znalazł się w centrum czyjejś uwagi, a przynajmniej nie samodzielnie. Że tym razem oczy ciekawskich osób, wędrowały za kimś, kogo zwykle sprawnie pomijały; że niepochlebne komentarze lądowały na barkach tej osoby, która mogła zwyczajnie tego nie znieść. Yosoo nie dopuszczał (a może po prostu nie chciał tego zrobić) do siebie myśli, że przez własną nieuwagę ściągnął na Chana coś, z czym ten mógł sobie nie poradzić; nie zbyt szybko. Przez kilka lat znajomości, Soo tak bardzo przywykł do tego, że Chan umiejętnie umykał temu, co nieprzyjemne, że teraz, gdy nie miał jak się przed tym ukryć, opcja ta nie zamajaczyła mu w umyśle choćby przez sekundę.
Zwykle podchodził do tych spraw na chłodno, a gdy coś zaczynało go przerastać, próbował wmawiać samemu sobie, że kłopoty były tylko stanem przejściowym - chwilową komplikacją, której waga nie była tak wielka, jak mogło się to na początku wydawać. Gdy chodziło o uczelnie, sprawa wydawała się jeszcze prostsza. Nie mieli spędzać w jej murach reszty całego życia. Przygoda ze studiami miała się niebawem spokojnie zakończyć. Zgodnie z planem dla Yechana, dla Soo już teraz, bowiem zdawał się być już zupełnie pogodzony z natychmiastową decyzją o rezygnacji z kierunku, na którym nigdy nie powinien się tak naprawdę znaleźć. Zamierzał mu o tym właśnie przypomnieć, ale nagle coś uderzyło w niego tak mocno, że niemal stracił panowanie nad nogami. Nie był do końca pewny, czy chodziło o ukryte znaczenie tych kilku słów, o ton głosu, który dotarł do niego po fakcie. A może o zdradliwie błyszczące oczy, wpatrujące się w niego z bólem, któremu nie dano jeszcze możliwości pełnego wydostania się na zewnątrz. I nagle wszystko stało się jasne, choć Soo jeszcze kilkanaście pozwalał sobie na trwanie w kłamliwej ułudzie, uparcie nie zadając pytania, które mogłoby ją definitywnie rozwiać.
Jak mógł być taki głupi? Jak mógł się domyślić się wcześniej?
Jego ramiona opadły z rezygnacją, a gardło zacisnęło się nagle, niemal niezdolne do wypowiedzenia tego, co powinno paść z jego ust na samym początku tej rozmowy.
— Czekaj — odezwał się w końcu, zmuszając samego siebie do względnie spokojnego tonu i tego, by wytrzymać ciężar bolesnego spojrzenia Yechana. — O czym mówią? O kim, Channie?
🤍 Y.
— Co to za idiotyzm — warknął odruchowo, nie bardzo przejmując się tym, że jego ton mógłby dodatkowo zestresować Chana. Tak naprawdę, choć pewnie mogłoby to brzmieć jako coś zupełnie niewłaściwego, była to kwestia, która w ogóle nie zaprzątała mu teraz głowy. Wszystko poszło nie tak. Dokładnie to zdanie wybrzmiewało w jego głowie w kółko, nieprzerwanie, choć przecież nie istniał żaden plan, który zamierzali wcielić w życie, a który miałby zagwarantować im pełną kontrolę nad sytuacją. Soo nawet tego nie przewidział; nie dopuścił do świadomości tego, że dzisiejsza wizyta na uczelni będzie wiązała się dla Chana z koniecznością stoczenia jednej z najtrudniejszych, przeprowadzonych dotychczas, bitew. Umknęło mu to; Umiejętność przewidywania miliona najróżniejszych scenariuszy, na której polegał zwykle bardziej niż na najbardziej zaufanych osobach, tym razem go zawiodła. I chyba właśnie to okazało się teraz tym, co irytowało go najbardziej. Jak mógł być tak głupi i ślepy? Jak mógł przypuszczać, że Ava (bo tego, że maczała w tym palce był akurat bardziej niż pewien), postanowi w końcu odpuścić i nie utrudnić im życia tak bardzo, jak tylko było to możliwe? Jak mógł pozwolić, by Chan był tam dziś sam? I to tylko dlatego, że egoistycznie postanowił rzucić te cholerne studia w diabły? Powinien był z nim tam pójść, dla spokoju i bezpieczeństwa, chociaż ten ostatni raz.
OdpowiedzUsuń— To była moja decyzja, nie miałeś żadnego na nią wpływu, jak można sądzić, że było inaczej? — Ponowne otwarcie ust i zmuszenie samego siebie do zapewnienia Chana w tej bolesnej oczywistości, nie było tak łatwe, jak mogło mu się wcześniej wydawać. Tak naprawdę Chan był głównym powodem, dla którego Soo odważył się w końcu dokonać tego ostatecznego kroku; uświadomił mu, jak wiele tracił, jak wiele go omijało, ale… nie mógł mu teraz tego powiedzieć. Nie chciał dokładać choćby niewielkiej cegiełki do tego, jak podle się teraz czuł. Tym bardziej, że Yosoo nawet przez sekundę nie miał mu za złe żadnego z wydarzeń, które miało miejsce w jego życiu, gdy postanowił w końcu samodzielnie nad nim zapanować. Wręcz przeciwnie, był mu cholernie wdzięczny.
— Channie — Soo szepnął, już dużo spokojniej. Oderwał dłonie od umywalki, o którą wciąż się zapierał i zbliżył się do Chana o te dwa kroki, byle tylko zniwelować odległość, która ich dotychczas dzieliła. Nie chciał jej, najchętniej przyciągnąłby go teraz do siebie, schował w ramionach i zapewniał po stokroć, że żadne ze słów, które dziś usłyszał, nie było warte jego uwagi. To była akurat prawda, ale znał chłopaka wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten nie uwierzyłby mu teraz za żadne skarby. Jeśli chciał go uspokoić, musiał złapać się innych, tych mniej typowych dla niego, rozwiązań. — Zerwanie tych zaręczyn nie było łatwe — kontynuował więc, starając się nie odrywać spojrzenia od pary ciemnych oczu nawet na sekundę. — Ale wiesz co? Cholera… Zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.
Ostrożnie położył obie dłonie na jego policzkach, jak gdyby chciał upewnić się, że Chan nie tylko słuchał go teraz uważnie, ale także w tym, że był jednym, na co teraz patrzył. A potem, z niecodzienną delikatnością. jakby obchodził się właśnie z czymś, co mogło się w każdej chwili tak po prostu rozsypać, złożył na jego ustach krótki pocałunek. Jeden z rodzaju tych ulotnych, ale mówiących tak wiele.
— Milion razy, gdyby trzeba było. — Milion jeden. Był tego pewny i na niczym nie zależało mu teraz równie mocno, jak na tym, by przekonać do tego również Yechana. — Jeśli miałbym pewność, że za każdym z tych razów, wyląduję tutaj. — Pocałował go ponownie. — Z tobą.
yosiek
Yosoo chciał mu pomóc. Chciał ściągnąć z barków Yechana ten nieproszony, a stanowczo zbyt duży, jak na jego możliwości, ciężar i zapewnić, że od teraz będzie go dźwigał za niego. Była to główna myśl, która zaprzątała jego głowę przez kilka ostatnich dni i nie znikała nawet wtedy, gdy blondyn zamykał za sobą rano drzwi. Wręcz przeciwnie, nabierała wówczas jedynie na sile, zupełnie tak, jakby za nic w świecie nie chciała zezwolić, by Soo miałby choć chwilę wytchnienia; by odnalazł w przejmującej, oplatającej go, ciszy odrobinę spokoju, tak mu teraz potrzebnego. Tak rozpaczliwie przez niego poszukiwanego. Mimo tych szczerych chęci, żadne racjonalne rozwiązanie nie przychodziło mu na razie do głowy i choć wzbraniał się przed tym długo i gorączkowo, musiał w końcu przyznać, że sytuacja zaczynała go powoli przerastać. Mógłby udawać, że pozostawał poza wszelkimi informacjami, Chan skąpił mu ich przecież na tyle, na ile tylko był w stanie. Soo dostrzegał jednak wiele, pozornie nic nieznaczących sygnałów, które mówiły mu o stanie przyjaciela więcej niż najbardziej dobitne słowa. Wystarczyło ukradkowe zerkanie w jego ciemne, zdradliwie błyszczące oczy, uśmiech niesięgający spojrzenia, wsłuchanie się w dziwnie przygaszony (nawet jak na standardy Chana) ton głosu, czy przyłapanie go na ponownym odpływaniu myślami gdzieś, gdzie Soo nie miał niestety dostępu. Sama jego postawa zdradzała wszystko to, co Chan starał się zatuszować, a mimo tego nie był w stanie zrobić niczego, by jakkolwiek to wykorzystać. Każdy z rodzących się w jego głowie pomysłów, wydawał mu się nagle gorszy od poprzedniego i Soo nie był już pewny, czy lepiej było łapać się czegoś, co do skuteczności czego miał tak wyraźne wątpliwości, czy może raczej nie robić nic. Mógłby zadzwonić do Avy. Poprosić o spotkanie i postarać się ją jakoś udobruchać. Znał ją jednak zbyt dobrze, by wierzyć, że skończyłoby się zbyt łatwo; na pewno nie po pierwszym spotkaniu, a na kolejne mógłby nie znaleźć już w sobie siły. Spoglądając na drugi kraniec możliwości, rozważał złożenie jej niezapowiedzianej wizyty i wykrzyczenie jej prosto w twarz wszystkiego, co tłumił w sobie tak długo, a co teraz wręcz boleśnie cisnęło mu się na język. Ostatki zdrowego rozsądku trzymały go jednak bezpiecznie w miejscu, przywodząc na myśl co najmniej setkę katastrofalnych w skutkach scenariuszy, które zaistniałyby w jego (ich) życiu, gdyby zdecydował się na ten nieracjonalny krok. Przez lata relacji z Avą, mógł przyglądać się temu, do czego była zdolna. Mógł ją prowokować, jeśli na szali leżałby jedynie jego los. Yechanem ryzykować nie zamierzał. Pozostawała również opcja wybrania się na uczelnię, ten ostatni raz, i jasne przekazanie wspólnym znajomym to, co naprawdę miało miejsce, ale… nie wiedział, czy to też przypadkiem nie pogorszyłoby jedynie sytuacji Chana.
OdpowiedzUsuńChan. Niezależnie od tego, co Yosoo planował, nad czym się zastanawiał… to właśnie jego twarz wybijała się na pierwszy plan. Zawsze, raz za razem. Ale chyba tak było dobrze, prawda? Nie miał porównania, tak naprawdę… nigdy wcześniej nie zależało mu na nikim w stopniu choćby porównywalnym do tego, co czuł teraz. I pewnie poddawałby się tej myśli jeszcze przez wiele kolejnych godzin, gdyby nie to proste zdanie, niosące za sobą nieznośny ucisk w dole brzucha. To, po którym nie był już w stanie na nowo przywołać się do porządku.
— Ojciec? — powtórzył, szukając zapewnienia, choć przecież usłyszał go idealnie już za pierwszym razem. — Twój tata? Ale dlaczego? Po co? Coś się stało?
Zalewał go pytaniami, choć prawdę mówiąc… nie był chyba gotowy, by usłyszeć choć jedną, krótką odpowiedź. Zamilkł więc na nowo i wsuwając dłonie do kieszeni spodni zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu teraz na myśl. Wycofał się.
— Posiedzę wtedy sypialni.
Y. trochę skołowany
— Hej, spokojnie — szepnął jedynie, zmuszając samego siebie do zachowania względnej stabilności głosu. Nie potrzebowali dodatkowej dawki paniki; nie kiedy ta zaczynała powoli wylewać się z Chana tą trudną do zatrzymania falą. — Czegokolwiek by nie chciał, damy sobie radę. Będę tutaj, nigdzie się nie ruszam.
OdpowiedzUsuńCzy wierzył we własne słowa? Pewnie byłoby to niemożliwe do stwierdzenia z całą stanowczością, ale coś, czego był pewny to fakt, że nie zamierzał się teraz wycofywać. Nie kiedy zabrnęli tak daleko i nie teraz, gdy w końcu, po tak długich poszukiwaniach i wielu stoczonych walkach, odnaleźli w sobie wzajemnie to, czego brakowało im tak długo. Spokój, zaufanie… ciepło drugiego ciała, tak słodko kojące niezależnie od tego, z czym przyszło im się wcześniej mierzyć. Soo nie zrezygnowałby z tego; z niego; nawet wtedy, gdyby ktoś stał nad nim z wycelowaną ku niemu, odbezpieczoną bronią. Parłby do przodu, bez zastanowienia, licząc się z ryzykiem. I chciał, by Chan był tego świadom.
Wiedział, że nie mógł zagwarantować mu szczęśliwego rozwiązania każdej, z napotykanych przez nich przeszkód, ale jeśli sama jego obecność mogła w tym jakkolwiek pomóc, to Yosoo nie zamierzał ruszać się teraz z miejsca choćby o cal. Nie, dopóki nie zostałby o to wyraźnie poproszony.
— Damy sobie radę ze wszystkim — powtórzył więc jeszcze raz, gdy jego dłoń odruchowo powędrowała w kierunku jasnych kosmyków, szybko odnajdując w nich odpowiednie dla siebie miejsce — razem. To jest coś, co umiemy robić dobrze, skarbie. A jeśli będzie bardzo źle, pomyśl o czymś innym. O gitarze na przykład. Jeśli będziesz chciał, możemy później znowu wspólnie zagrać.
Bezwiednie błądził dłonią po głowie Chana, wciąż opartej na swoim ramieniu, mając cichą nadzieję na to, że pomoże to mu się choć trochę uspokoić. A może im obu?
Pamiętał doskonale, jak sam czuł się wtedy, w tej pamiętnej godzinie, gdy Ava zdradziła jego sekret, wyrzucając na stół wszystkie, dostępne jej karty; dosłownie i w przenośni. Pamiętał niekontrolowane drżenie palców, bolesny ścisk żołądka, falę gorąca gromadzącą się na jego karku. Pamiętał obrzydliwe mdłości, które powstrzymał chyba tylko cudem. Doskonale zdawał więc sobie sprawę, jak Chan musiał czuć się właśnie teraz, gdy do całości komplikacji dochodziła jeszcze niewiedza. Brak świadomości co do tego, czego konkretnie mogła dotyczyć niezapowiedziana wizyta Marcusa. Chyba najgorsza z możliwych kar.
Nie wiedział, ile czasu minęło, nim Chan poderwał się z miejsca, wybudzony z letargu przez przeszywający dźwięk dzwonka przy drzwiach. Zdążył jedynie mruknąć w jego kierunku krótkie pamiętaj, jestem tu, nim drzwi do sypialni zamknęły się za blondynem, pozostawiając Soo samego. Wytrzymał minutę. Dokładnie po takim czasie poderwał się z miejsca i ostrożnie uchylił drzwi. Nie chciał podsłuchiwać, ale wolał być w gotowości, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. Przecież obiecał, prawda? Obiecał, że będzie wsparciem. Jak mógł nim być, jeśli nie wiedziałby, co działo się w salonie?
O tym, że była to dobra decyzja, przekonał się już niedługo później, gdy fala niewygodnych pytań dotarła także do jego uszu. Skrzywił się odruchowo na dźwięk słów o reputacji i był naprawdę bliski, by otworzyć drzwi szerzej, wyjść na zewnątrz i kazać Marcusowi się uspokoić. Był gotów stanąć obok Chana, objąć jego dłoń własną i kolejny raz wyraźnie o nich zawalczyć. I dokładnie w sekundzie, w której położył dłoń na klamce, poczuł, jak jego serce zatrzymuje się bez ostrzeżenia.
Tak naprawdę nie jesteśmy razem... Co? Zaparł dłonie na ścianie, bo miał wrażenie, że wszystko zaczęło właśnie niebezpiecznie wirować. Sens tych słów wdzierał mu się do głowy, ale Soo chyba nie chciał go w pełni pojąć. Nie teraz, kiedy zalała go nagle fala niewygodnych myśli. Chan zaprzeczył. Wyparł się łączącej ich relacji, choć wiedział, ile walka o nią, kosztowała samego Yosoo. Chłopak poczuł, jak łzy napływają mu do oczu, ale tym razem był to już chyba jedynie przejaw niepohamowanej złości i zawodu, a nie smutku, o który posądził by się jeszcze chwilę wcześniej.
this is the end.
Nie wiedział… nie rozumiał, dlaczego bolało tak bardzo. Nie potrafił wyjaśnić, z jakiego powodu każde ze słów Chana wbijało się teraz w jego ciało, pozostawiając w nim przerażająco mocne uczucie gorąca. Takie, które dało się przyrównać do przypalania skóry żywym ogniem. Miał wrażenie, że znów stanął przed ścianą. Że dotarł do tego punktu, w którym obiecał sobie nie wylądować już nigdy więcej - gdzie zdrowy rozsądek przestawał mieć znaczenie, a każda z potencjalnych dróg ucieczki, została mu raz na zawsze odebrana. Znów czuł się jak dzikie zwierze, zapędzone do zbyt ciasnej klatki. Miał ochotę wierzgać, krzyczeć, byle tylko dać upust temu, co rozrywało jego głowę od środka. Kolejne słowa, padające raz z ust Marcusa, raz z Chana, osiadały na ramionach Soo z jeszcze większym ciężarem, aż nogi zadrżały mu w końcu żałośnie i na dobre odmówiły posłuszeństwa. Osunął się na ziemię, zapierając plecami o ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Cała ta sytuacja wymykała mu się spod kontroli, choć prawdę mówiąc, zaczynał wątpić, że kiedykolwiek w ogóle ją posiadał. Bo czy… wypowiedziane przed momentem zdanie, miało prawo okazać się aż tak bolesnym? Czy kiedykolwiek wcześniej, choćby raz, zdecydowali się na to, by spróbować nazwać to, co zdążyło się między nimi narodzić? Nie i Soo wiedział o tym doskonale, ale mimo tego nie potrafił opanować fal złości, smutku, żalu… wszystkiego, co znał, ale też tego, co okazywało się teraz zupełnie nowe.
OdpowiedzUsuńI przez krótki moment przeszło mu przez myśl, że właśnie tak bolało serce, gdy raniła je osoba, której chciało się je wcześniej podarować. Tej, której zaufało się bezgranicznie, otwierając przed nią tak bardzo, jak było to tylko możliwe. Nie wiedział, czy bolałoby mniej, gdyby sam, jakiś czas wcześniej, nie zrezygnowałby praktycznie z całego dotychczasowego życia, byle tylko wykraść dla siebie i Chana jeszcze trochę czasu, wspólnie spędzonych chwil, dzielonych wspomnień. Nie wiedział, czy byłoby łatwiej, gdyby między nimi nie narodziło się uczucie, którego wciąż panicznie bał się nazwać. Nie wiedział nic, a mimo to rościł sobie prawo do tego, by wierzyć, że Chan w sytuacji bliźniaczej do tej, która spotkała Soo, będzie w stanie zachować się tak samo. Ufał mu. I spotkał się z zawodem. Znowu.
Chwilę zajęło mu zorientowanie się, że głosy w salonie umilkły, a słodka i bezpieczna samotność w sypialni, została zastąpiona czyjąś obecnością. Tą samą, której pragnął jeszcze pół godziny wcześniej, a teraz… najchętniej pozbyłby się jej bez mrugnięcia okiem.
— Jak mogłeś powiedzieć mu coś takiego? — zapytał słabo, cudem znajdując w sobie siłę, by oderwać czoło od, opartych na kolanach, ramion i spojrzeć na Chana spod półprzymkniętych powiek. — Myślałem, że…
Że co? Szukał odpowiednich słów, by dokończyć to pospiesznie wyrzucone z siebie zdanie, ale nie potrafił ich teraz przywołać. Na co tak właściwie liczył? Że Chan postawi się ojcu, powie, jak wązny był dla niego Yosoo, że łączyło ich coś więcej niż potrzeba realizacji chwilowego kaprysu? Gdy właśnie takie pytania nawiedzały go jedno po drugim, poczuł jedynie narastające poczucie zażenowania. Jak mógł być aż tak naiwny, by wierzyć, że taki scenariusz miał prawo w ogóle zostać wzięty pod rozwagę? Znał Chana. Powinien był się tego spodziewać.
Soo zamrugał kilkakrotnie, w żałosnej próbie wyostrzenia obrazu, który rozmywał mu się teraz przed oczami, ale zbierające się na rzęsach łzy, skutecznie mu to uniemożliwiały. Nie chciał mu się takim pokazywać. Nie chciał, by Chan oglądał go wtedy, kiedy sam najchętniej ukryłby się w najgłębszej z szaf. Przed nim, przed Marcusem, przed własnym ojcem, Avą, ludźmi na uczelni. Przed samym sobą również.
— Dlaczego, Channie?
Y.
Strącił z twarzy jego ręce w tej samej sekundzie, w której poczuł na policzkach znajome ciepło jednych dłoni, które chciał na sobie czuć. Wczoraj, jutro. Dzisiaj - teraz dokładnie - również, ale z jakiegoś powodu nie potrafił pozwolić sobie na to, by po prostu tkwić teraz w bezruchu, przyjmując tłumaczenie i gesty Yechana jako coś, co mogłoby mieć przecież sens. Nie był do końca pewny, czy chodziło o dumę czy może o coś zupełnie innego, ale ponownie popadł w sieć własnych pułapek, z przerażeniem uświadamiając sobie, że tym razem mógł nie mieć obok siebie nikogo, kto pomógłby mu się z nich wydostać.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę, żebyś mnie teraz dotykał, jasne? — wyjaśnił, choć pewnie nieco zbyt szorstko, niż wypadało. Nie dbał o coś tak nieistotnego jak ton jego głosu. Nie teraz, kiedy cały jego środek płonął, a dłonie zaczynały mu irytująco drżeć. — Masz trzymać ręce przy sobie.
Działał bezmyślnie, dokładnie tak, jak podpowiadały mu, wypracowane latami, standardy. Mimowolnie zawędrował do powtarzanej niegdyś codziennie mantry, wmawiając sobie, że jeśli nie chciał być zranionym, musiał ranić pierwszy. Kłamliwe przekonanie, które nie raz i nie dwa zwiodło go w rejony, z których nie potrafił już zawrócić; które zabrało mu ogrom relacji, kilka słodkich szans na szczęście. Które pozwoliło mu obudować samego siebie grubymi murami, za które nie wpuszczał niemal nikogo. Niemal. Wyjątkiem był Chan. Niepozorny, totalnie różny od niego, chłopak, który zjawił się w jego życiu tak zwykłego popołudnia, że nawet nie potrafił przywołać go teraz w pamięci. Chan, dla którego był w stanie zaryzykować wszystkim, a który… tchórzył w tym - być może - najważniejszym momencie. Może pierwszym, a może ostatnim, w którym miał jeszcze coś do powiedzenia.
Słowa Yechana nie chciały przestać wybrzmiewać w głowie Soo.
To był przypadek.
Kiedy? Pierwszy raz? Drugi? A może tej z wczoraj, kiedy w międzyczasie raczyli się setką słodkich słów i jednym zapewnieniem, że żaden z nich nie chciał już nikogo na miejscu tego drugiego?
Byliśmy pijani, tylko dlatego do tego doszło.
Nieprawda. Nieprawda. Gdyby nie chcieli, nic by między nimi nie zaistniało. Soo potrzebował kilku tygodni, by to zrozumieć; by dopuścić do siebie właśnie tę jedną myśl, tak trudną do oswojenia, a jednocześnie tak bardzo oczywistą - że Chan był jedynym, na czym mu tak naprawdę zależało. Od dawna.
— Wiem jaki jest — warknął, mocniej wbijając plecy w ścianę za sobą. Miał ochotę się w nią wtopić, byle tylko zwiększyć dystans między sobą a blondynem. Byle tylko nie pozwolić mu na ponowną bliskość, która mogła okazać się teraz tym, co pozbawiłoby go resztek samozaparcia. Nie chciał mu odpuszczać. Stary Soo, który miał zniknąć już jakiś czas temu, ponownie przejmował właśnie stery. I nie było chyba niczego, co mogłoby go już powstrzymać. — A ty wiesz, jaki jest Jongho. Więc może teraz o tym pogadamy, co?
Pospiesznie przetarł załzawione oczy i próbował uspokoić oddech, który przyspieszył mu nagle niebezpiecznie, nie zwiastując absolutnie niczego dobrego.
— Czy twój ojciec wymieniłby ci zamki w twoim mieszkaniu? — zaczął, podnosząc się w końcu z miejsca i ostro spoglądając na Chana z góry. — Czy kazał nie pokazywać mu się na oczy? Czy ośmieszył przed matką i rodzicami byłej narzeczonej? Czy wypychał cię w związek, którego nigdy nie chciałeś? Czy kiedykolwiek cię uderzył, Channie? — Wyliczanka zdawała się nie mieć miejsca i choć Soo, w głębi serca, wiedział, że nie miało to większego sensu… że nie był to krok do końca sprawiedliwy, nie potrafił tego już zatrzymać. — O czym ja w ogóle próbuję z tobą teraz rozmawiać? Skoro nadal boisz się powiedzieć po prostu tę cholerną prawdę?!
idiota.
— Och. Oczywiście, że nie jesteś mną, Channie — zaczął niepokojąco spokojnie. Zdrobnienie, używane przez niego na co dzień, teraz przywodziło na myśl jedynie podszytą jadem obrazę. Gdyby Chan go nie znał (albo przynajmniej nie w takim stopniu, jak miało to miejsce obecnie), mógłby się zapewne nabrać na tę fasadę chwilowego opanowania. Mógłby uwierzyć, że delikatny uśmiech, goszczący teraz na ustach Soo, miał cokolwiek wspólnego ze szczerością; że zwiastował rychłe pojednanie; stanowił dowód na to, że Yosoo go jednak zrozumiał. Każdą z kierujących nim motywacji. Gdyby. Yechan znał jednak przyjaciela wystarczająco dobrze, by nie popaść w błędny odbiór sytuacji, która przypadała mu właśnie w udziale, a której podobne wersje mógł oglądać niejednokrotnie w przeszłości. Nigdy jednak nie skierowane bezpośrednio na niego. Nie tak nasilone. Soo doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Być może dlatego, nie ciągnął tej szopki zbyt długo, pewnie w ostatnim z ludzkich odruchów. — Jesteś pieprzonym tchórzem, dla którego prawda ma mniejsze znaczenie niż wygoda i spokój. Nawet ci się nie dziwię. Przez całe życie nie zrobiłeś niczego, żeby to zmienić, jak mogłem myśleć, że teraz będzie inaczej? Pewnie łatwiej się tak żyje, co?
OdpowiedzUsuńCudem zacisnął w końcu usta, powstrzymując ten nieprzerwany potok nienawistnych słów. Spływających z jego warg jedynie po to, by ranić. By wdzierać się wszędzie tam, gdzie mogłyby zasiać prawdziwe spustoszenie, zniszczyć wszystko, co udało się wznieść przez ostatnie tygodnie, miesiące, kiedy wspólnie próbowali tworzyć dla siebie nową codzienność.
Czy to, co wydarzyło się przed momentem w mieszkaniu Yechana, było warte podjęcia takiego ryzyka? Postawienia na szali najcenniejszego, co mieli, jedynie dlatego, że duma Soo została właśnie naruszona w ten najbardziej prymitywny, choć tak nieoczekiwany sposób? Zapewne znaleźliby się tacy, którzy zaprzeczyliby temu z zawziętością godną pochwały. Próbowali przekonać ich dwoje - a zwłaszcza Soo - że żadne z napotykanych przez nich przeciwności, nie były godne, by poświęcać dla nich jedyne, co jeszcze mieli. Siebie. Relację, o którą w dzisiejszym świecie - napędzanym jedynie przez to, co nietrwałe, szybkie, ale intensywne - było przecież tak trudno.
I może w innych okolicznościach, Yosoo zawierzający zdrowemu rozsądkowi, posłuchałby tych wskazówek. Dałby radę powstrzymać ten katastroficzny bieg wydarzeń, a zwłaszcza siebie samego, porzuciłby to szaleństwo i kucając ponownie tuż obok Chana, przyznał, że… po prostu poczuł się zraniony. Że bolało tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. I przeszliby przez to wspólnie. Znowu, wygraliby, jak wiele poprzednich bitew. Ale Soo zgubił się we własnych emocjach za bardzo, zawędrował za głęboko, by bez przeszkód powrócić teraz na powierzchnię. Nie samodzielnie, a jedyna osoba, która mogła mu w tym teraz pomóc, zostawała przez niego właśnie nieodwracalnie krzywdzona.
— Zresztą, nie odpowiadaj, mam to w dupie. Śpię dziś na kanapie — wyrzucił z siebie pospiesznie, przechodząc obok Yechana, nie poświęcając mu już nawet krótkiego spojrzenia. Gwałtownie zebrał w dłonie poduszkę i, leżący na łóżku, koc, co jedynie bardziej podkreślało podjętą przez niego decyzję. — I nawet nie próbuj odstawiać cyrku z ostatniego razu, kiedy też chciałem to zrobić. Nie wkurwiaj mnie jeszcze bardziej, bo naprawdę nie chcę cię teraz widzieć.
Nie powiedział już niczego więcej, nie widział takiej potrzeby. Wyszedł tylko z sypialni, zamykając za sobą drzwi z głuchym trzaskiem i opadł na kanapę w salonie. Dokładnie tam, gdzie wybrzmiewało coś, czego nie spodziewał się nigdy usłyszeć.
yosoo
Nie wiedział, ile czasu zmarnował na bezmyślne siedzenie na kanapie i uparte wpatrywanie się w jeden, zupełnie nieistotny punkt na przeciwległej ścianie. Minęły sekundy, minuty a może godzina? W tym momencie było to dla niego zupełnie nieistotne. Mógłby spędzić w ten sposób dwa kolejne dni, a przeraźliwie mocny ucisk w dole brzucha wcale nie straciłby na swojej sile. Nie zniknęłaby dusząca kula w gardle, uniemożliwiająca wydanie najcichszego nawet dźwięku, ani trudna do powstrzymania ochota, by po prostu stamtąd wyjść. Coś, co jeszcze przed paroma dniami wydawało się jego największym przekleństwem, dziś doprowadziło jedynie do tego, że… nie uciekał. Że nie ruszył tchórzliwie przed siebie, pozostawiając niezałatwione sprawy na niesprecyzowane później, które równie dobrze mogłoby nigdy nie nadejść. Gdyby Yosoo miał, gdzie wracać, najpewniej już sekundę po opuszczeniu sypialni, zakładałby na siebie kurtkę i zatrzaskiwał drzwi wejściowej, byle tylko oddalić się stamtąd jak najszybciej; byle nie dać Chanowi szansy na jakąkolwiek reakcję. Zaszyłby się w bezpiecznym miejscu, zablokował wszelkie drogi kontaktu i pozwolił na to, by to czas załatwił za niego coś, co leżało jedynie w jego obowiązku. Przeczekałby najgorsze, dotarłby do punktu, w którym emocje nie przytłaczałyby już tak bardzo, gdy nie rządziłyby każdym jego słowem i reakcją. Gdy ból nie odbierałby trzeźwości myślenia i nie sprowadzał na niego ryzyka, że odsłoni się zbyt mocno. Choć Soo zaczynał obawiać się, że i tak przekroczył tę granicę już dawno temu. Bezpowrotnie. Nie miał jednak, gdzie się schować. Szukał w myślach gotowego rozwiązania, ale to wcale nie nadchodziło. Poszedłby do zoo, ale Chan już raz przejrzał jego plan i nieproszony zjawił się tam, gdzie Yosoo absolutnie go wtedy nie chciał (choć - paradoksalnie - potrzebował bardziej niż kiedykolwiek wcześniej). Poszedłby do mieszkania, ale to nie było już jego ostoją.
OdpowiedzUsuńDo rodziców wrócić nie mógł. Nie upadł jeszcze aż tak nisko.
Siedział więc na tej pieprzonej kanapie, kojarzącej mu się z całą gamą wrażeń i okoliczności tak skrajnie różnych, że robiło mu się od tego niedobrze. To na niej zdążyli się pokłócić, wyznać jedne z najszczerszych słów, które padły między nimi do tej pory, spędzić dziesiątki nudnych wieczorów i kilka chwil, na wspomnienie których nadal zalewała go fala gorąca. Wszystko to uderzyło w niego teraz z podwójną mocą, właśnie w tej minucie, gdzie spodziewałby się tego najmniej. Gdy nie mógł liczyć na słowo wsparcia ani ciepło dłoni, która ścisnęłaby jego własną i zapewniła, że wszystko będzie w porządku. Że to tylko kolejna z wielu kłótni - taka, która nie zmieniała nic; która zniknie nim obaj zdążą za sobą zatęsknić. I Soo naprawdę chciał w to wierzyć, ale coś, jakiś uparty głosik zakorzeniony głęboko w jego głowie, szeptał uparcie, że wcale tak nie było. Że waga zawodu, który osiadł na jego barkach, była zbyt ciężka, by ot tak puścić to w niepamięć.
Bo przecież… Zaryzykował wszystko. Postawił na szali całe swoje dotychczasowe, wygodne życie - to, do którego zdążył przywyknąć. Zaryzykował i stracił tak wiele, w nadziei, że wygrywał coś znacznie cenniejszego. Okazało się, że nie miał jednak nic.
Miał ochotę wrzeszczeć, pokazać całemu światu, jak bardzo nie zgadzał się z tym, co miało właśnie miejsce. Kopnąć coś, szarpnąć… zniszczyć kilka rzeczy, przed czym powstrzymywało go tym razem jedynie to, że nie był otoczony tymi, należącymi do niego.
Z natłoku myśli wyrwał go dopiero dźwięk otwieranych, sypialnianych drzwi. Soo odruchowo powędrował wzrokiem w tamtą stronę, ale zatrzymał się na twarzy Chana jedynie na dwie sekundy. I tak zbyt długo, by uznać to za bezpieczne.
Nie był gotowy na konfrontację. Nie chciał jej. Bał się, że powie o słowo za dużo.
Jęknął więc jedynie głośno, teatralnie opadając plecami na kanapę i zakrywając twarz przyniesionym tu wcześniej kocem.
y.
Czuł przy sobie jego obecność i to na długo nim Chan zdecydował się otworzyć usta. Nie musiał nawet patrzeć w tym kierunku, by zyskać wiarę graniczącą z pewnością, że ten stał teraz niedaleko i wyczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Na początku pilnował się, by nie wydać z siebie najcichszego choćby dźwięku; by nie dać po sobie poznać, że wciąż był wyczulony na jego bliskość, działanie, słowo, w tak ogromnym stopniu. Że nie musiał ponosić powiek, by wiedzieć… po prostu wiedzieć, gdzie stał i jak teraz wyglądał. Znał go zbyt dobrze - tak dokładnie i całościowo, jak tylko można było poznać drugą osobę. Chan wpuścił go nie tylko do swojego mieszkania i sypialni, ale przede wszystkim do najskrytszych zakamarków swojego życia, pokazując wszystko to, co tak uparcie skrywał przed spojrzeniem innych osób. Zupełnie tak, jakby wyczekiwał właśnie jego pojawienia się; jakby szykował to jedno, konkretne miejsce, od zawsze - choć nieświadomie - przeznaczone właśnie dla niego. Pod tym kątem byli do siebie irytująco wręcz podobni.
OdpowiedzUsuń— A o czym niby chcesz jeszcze rozmawiać, Channie? — zapytał po dłuższej chwili milczenia, gdy zdecydował się ściągnąć z twarzy, wciąż zalegający na niej, koc. I choć nadal był wściekły; choć nadal walczył z ogromną potrzebą rozbicia wszystkiego w strzępy, czuł, że jakaś jego drobna cząstka, naprawdę chciała to wszystko zakończyć. Wyrzucić z siebie zalegający w sercu ciężar, usłyszeć wytłumaczenie i kolejny raz wspólnie znaleźć rozwiązanie czegoś, co wydawało się teraz przeszkodą nie do pokonania. Chciał znów, nieprzerwanie, dostrzegać w Chanie to, czego nie potrafił widzieć w nikim innym; mieć to już za sobą i znowu wcisnąć mu się w ramiona, by spędzić tam kilka najbliższych godzin. Pozwolić sobie na moment słabości, zatopić się w cieple i znajomym zapachu; zasnąć spokojnie i powitać wspólnie nowy dzień. Chciał, ale nie mógł, bo powstrzymywała go własna, poraniona duma. Coś, nad czym nie potrafił jeszcze panować. — Wszystko już powiedziałeś, naprawdę. I to tak jasno, że zrozumiałem każde słowo.
Uświadomił sobie, że w jego głowie pojawiła się nagle wyjątkowo niekomfortowa myśl, że choć do tej pory utożsamiał niewiedzę z najgorszym złem, to tym razem z ogromną chęcią skorzystałby z jej komfortu. Gdyby choć przez ułamek sekundy wyczuł, jak mogła zakończyć się dzisiejsza wizyta Marcusa, wyszedłby wcześniej z domu. Błądził między nowojorskimi uliczkami nawet i przez kilka godzin; zaszył się w zoo, w swoim ukochanym miejscu, tuż obok klatek z ptakami, odwiedziłby bar szybkiej obsługi, zjadł coś wątpliwej jakości i wrócił do mieszkania, gdzie zastałby Yechana, pewnie ogarniętego smutkiem. Objąłby go ramionami i nie pytając o szczegóły, zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Że dadzą sobie radę, jak zawsze do tej pory.
I byłoby normalnie, nawet jeśli stworzyłby ten obraz na kłamliwych fundamentach. Chciał w to wierzyć. Jeśli szczęście u boku Yechana oznaczało pozostawienie pewnych kwestii za sobą; pogodzenie się z tym, że miałby nie wiedzieć i nie kontrolować wszystkiego, był gotowy się na to zgodzić. Tak twierdził nowy Soo. Stary nie pozwalał dojść mu jednak do głosu.
— Zastanów się. — Nie potrafił odwrócić od niego wzroku. Spojrzenia pełnego bólu, zawodu i co najmniej setki niewypowiedzianych pytań. Tych, które nigdy miały nie wybrzmieć w jego ust, bo choć byłby gotów na to, by je zadać, to nie chciał usłyszeć odpowiedzi. — Czy naprawdę sądzisz, że jest coś, co możesz teraz powiedzieć, a co da radę zmienić to, co się między nami stało?
💔Y.
Oddech Soo przyspieszył nienaturalnie, zwiastując jedynie wszystko to, co zwykle doprowadzało do początków wszelkich mniejszych i większych katastrof, które bezmyślnie zapraszał do swojego życia. Niezmiennie, za każdym razem, gdy coś nie szło po jego myśli; gdy wymykało się ramom stworzonym wiele lat temu, a tak uparcie utrzymywanych przy sobie - zupełnie tak, jak gdyby były ostatnim, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od tego, na co napotykał. I może rzeczywiście tak było. Może stanowiły jedyny, pewny element tej niestabilnej konstrukcji, po której kroczył każdego dnia. To nie pierwszy raz przecież, gdy zaufał… gdy zmuszał się do stopniowego pokonywania własnych ograniczeń, gdy był gotowy zrezygnować z każdej słodkiej wygody, każdego przyzwyczajenia, byle tylko zyskać coś, co nieoczekiwanie okazało się najprawdziwszą rzeczą, jakiej doświadczył w całym swoim życiu. Dla uczucia, którego bał się nazwać, a które wypełniało każdy skrawek jego ciała, pozwalając na to, by jego codzienność nabrała smaku i koloru. I znów się zawiódł.
OdpowiedzUsuń— Ja… — odezwał się, choć naprawdę tego nie planował. Nie chciał. Wzbraniał się przed tym resztką mizernych sił, ale kolejny raz przekonywał się, jak słaby był w obliczu czegoś, czego nie zdążył zbyt dobrze poznać wcześniej. Co było w stanie pokonać go już na starcie, przygnieść ogromem emocji, na które nie był gotowy. Zabrać wszystko… — Channie, ja nie mogę. Nie mam, kurwa, siły.
Zacisnął dłonie w pięści i wsunął je pod koc z nadzieją, że to pomoże mu ukryć ten przejaw oczywistej słabości. Nie chciał, by Chan widział teraz, jak bardzo go zranił, nie chciał pokazywać mu tego, jak duże znaczenie miały wypowiedziane przez niego słowa. A jednocześnie pragnął zrobić coś zupełnie odwrotnego. Posłać w jego stronę pewne spojrzenie, wyjaśnić wszystko to, co kotłowało się teraz w jego głowie, sprawiając mu niemal fizyczny ból. Błagać, by zignorował każde z ponurych słów i po prostu go teraz przytulił. By Chan przedarł się przez ten cholerny mur, który ponownie się między nimi pojawił. Który Yosoo odbudowywał właśnie cegła po cegle, choć tak naprawdę wcale tego przecież nie chciał. Jedyne, na czym mu zależało to to, by położyć kres tej bezsensownej wymianie zdań, by usłyszeć od Chana wyjaśnienia, nawet jeśli te miałyby okazać się tymi najbardziej idiotycznymi, które do tej pory słyszał. Wystarczył jeden ruch, dwa słowa, albo chociaż milczenie - czasem zgubne, a niekiedy otwierające tak wiele drzwi, przez które można było przejść, jeśli tylko znalazłoby się w sobie wystarczająco wiele odwagi.
Ale Soo nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Nie zdołał zmusić się do zaproszenia między nich zbawiennej ciszy, ani do wypowiedzenia cichej prośby, która przyniosłaby ze sobą to, czego obaj teraz potrzebowali. Bliskość, zrozumienie i wybaczenie. Jeśli nie dziś, to może kolejnego poranka, który znowu powitaliby, leżąc obok siebie. Podzieleni jedynie cieniutką warstwą powietrza, a nie ścianą i chłodem każdego z osobnych pokoi. Zamiast tego zebrał się w sobie i dał początek jednym z najboleśniejszych słów, na które mógłby się teraz zdobyć.
— Nie wiem, dlaczego tak mnie to ruszyło — chciał się jeszcze zatrzymać. Zagaryźć wargi, wygasić wszystko, co cisnęło mu się właśnie na usta. Ale pozwolił temu płynąć. Szybciej i pewniej niż kiedykolwiek wcześniej. — Przecież niczego tak naprawdę nie ustalaliśmy, ty nie obiecałeś niczego mi, a ja tobie. Po prostu przez chwilę o tym zapomniałem. — Pospiesznie przetarł dłonią oczy, czując zbierającą się w nich, zdradliwą wilgoć. Jedno słowo, jedno określenie, które każdy z nich usłyszał od swojego ojca, a któremu tylko jeden zaprzeczył. — Zapomniałem o tym, że to był tylko kaprys, Channie.
💔Y.
[Weź mnie już odblokuj, znudziło mi się ^^]
Mijający powoli wieczór okazał się jednym z najtrudniejszych i to wcale nie dlatego, że jego większość przyszło mu spędzać samotnie. Co więcej, nie potrafił oprzeć się tej uporczywej myśli, że gdyby wytrwał przy stoliku odrobinę dłużej lub gdyby zamiast baru, udał się wówczas do domu, wszystko stałoby się o wiele łatwiejsze. Przynajmniej pozornie. Trwałby przecież w niewiedzy. Słodkiej i niezmiennie kuszącej - pozwalającej mu na zatapianie się z bezpiecznej i znajomej codzienności. We wszystkim tym, co wspólnie budowali wytrwale od kilku miesięcy, a co dawało im coś, czego nie znaleźli nigdzie indziej. W nikim poza sobą wzajemnie.
OdpowiedzUsuńI Yosoo łapał się teraz na tym, że gdyby tylko dano mu wybór… zgodziłby się właśnie na to. Wybrałby nieświadomość. Pozwoliłby ograbić się z wiedzy na temat tego, co działo się poza zasięgiem jego wzroku, jeśli dokładnie to pozwoliłoby mu grać w tym przeklętym przedstawieniu choćby jeden dzień dłużej. Jeśli nie musiałby rezygnować z przypisanej mu roli; ze wszystkiego, co mu oferowała. Z budzenia się w ciepłym łóżku, porannego krzątania w kuchni i idiotycznych kłótni na temat trzeciego haczyka. Ze wspólnej gry na gitarze i niezadowolonego grymasu, który dostrzegałby na twarzy Yechana za każdym razem, gdy sam znów - mimo jego wyraźnych próśb - kładłby nogi na niewielkim stoliku w salonie. Te drobne elementy, pomijane w natłoku wielu innych, niby tak nieistotne; w rzeczywistości były dokładnie tym, za co Yosoo był gotów zapłacić chyba każdą cenę. Ku jego rozpaczy okazało się jednak, że… to i tak nie wystarczało.
Czuł zbyt wiele. Złość i rozpacz; taką rozdzierającą serce na pół. Miotał się między najróżniejszymi emocjami i chyba sam nie wiedział, której poddawał się teraz z większą łatwością. A może każdej z nich? Kiedy zatrzaskiwał za sobą drzwi od mieszkania Yechana i w pośpiechu, nie dbając nawet o włączenie światła, kierował się do sypialni, miał wrażenie, że dokładnie sekunda dzieliła go od tego, by nie wybuchnąć. Rozsadzić przy okazji wszystko, co znalazłoby się w jego zasięgu.
Oparł się plecami o jedną ze ścian i chwilę później zorientował się, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a on sam zsunął się na dół, omiatając nieprzytomnym, wyraźnie zaszklonym wzrokiem ciemną przestrzeń przed sobą. Każdy zakamarek, który kojarzył mu się z Yechanem; z kimś, kogo nie chciał teraz widzieć, o kim nie chciał myśleć, kogo bardzo starał się wyrzucić teraz z głowy. Ale nie mógł, nie potrafił. Nie wtedy, kiedy wciąż topił się we wszystkim, co mu o nim przypominało. Łóżko, biurko, koc. .
Poderwał się ostro z miejsca.
Zdążył wrzucić do torby kilka zwiniętych koszulek, nim oddech, który łapał coraz szybciej i szybciej, nie zaczął wypalać mu całej drogi do płuc.
Okno, gablota… gitara.
I wtedy wszystko nagle przyspieszyło.
Jeden oddech i pierwszy ruch nogi. Silne kopnięcie, które posłało torbę przez niemal całą szerokość sypialni. I wrzask. Tak głośny i dziki, że gdyby sam Yosoo usłyszał go przypadkiem każdego innego dnia, uznałby, że miał do czynienia z kimś, kto pożegnał dawno całą racjonalność. Nie panował już nad ruchami ani myślami, które podsunęły mu do głowy obrazy tak przytłaczające, że niemal niemożliwe do udźwignięcia. Zrobił więc coś, co wychodziło mu do tej pory bezbłędnie; co pozwalało pozbyć się czegoś, czego nie chciał dłużej znosić. Coś, czego nie mógł spierzyć.
Chwycił za pierwszą rzecz, która znalazła się w zasięgu jego dłoni, zacisnął je najmocniej jak tylko potrafił i… zamachnął się. Szybko, z całą zgromadzoną w sobie siłą. Roztrzaskując gitarę o brzeg komody, nim zdążył się zorientować, co właściwie robił.
Bo przecież nic nie miało już znaczenia.
Y. 💔
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDźwięk rozstrzaskiwanego drewna był tym, który rozbrzmiewał w uszach Yosoo na długo po pierwszy uderzeniu. Jedynym, który tak naprawdę słyszał. Okazał się nienaturalnie kojący. Maskował idealnie wszystkie złośliwe podszepty, które starały się przebić do jego świadomości. Ciche chichoty i zapewnienia, że ciężar obecnych wydarzeń spoczywał tak naprawdę jedynie na jego barkach; zarzuty, że gdyby tylko postarał się bardziej, żaden z koszmarnych punktów wieczoru, nie miałby prawa w ogóle zaistnieć. Że wystarczyło tak niewiele: poświęcenie odrobiny czasu, schowanie urażonej dumy do kieszeni, przyjęcie słów Yechana, które tak długo i skutecznie od siebie odtrącał. Bez powodu.
OdpowiedzUsuńMiał wrażenie, że każde kolejne uderzenie, każde machnięcie pozwalające na spotkanie się cedrowego drewna z czymś, co akurat znalazło się na jego drodze, pozwalało mu blokować to, na przyjęcie czego nie był jeszcze gotowy. Żal, ogrom palącej złości… I te najgorsze obawy, sugerujące, że może Seojun rzeczywiście miał rację; że może Soo… naprawdę był niewystarczający.
Nie zdawał sobie sprawy, że ta krótka, ulotna i pewnie nie bardzo osadzona w rzeczywistości, myśl, miała zalać go kolejną falą wściekłości, rozpędzić ponownie ręce, które powoli traciły zapał, by niszczyć wszystko na swojej drodze. I to dokładnie wtedy, kiedy stanął przed na wprost przed szklanym punktem, który do końca życia miał kojarzyć mu się jedynie z Yechanem - z parą ciemnych oczu, wlepionych tylko w niego i tym cholernym uśmiechem, który był tym, czego Soo potrzebował teraz najbardziej. Przed tą przeklętą gablotą, skrywającą w sobie niezliczoną ilość modeli, na złożenie których poświęcono pewnie tak wiele czasu i pokładów cierpliwości, że Yosoo nie zdawał sobie z tego sprawy. Te same, które tak długo pozostawały dla niego jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic. Stał i patrzył, nieświadomie zaciskając dłonie na spękanym gryfie jeszcze mocniej niż do tej pory. Przez ten krótki moment, sekundę zbyt ulotną, by przypisać jej jakiekolwiek głębsze znaczenie, naprawdę pomyślał, że chciałby je teraz zniszczyć. Wyładować resztki złości, rozbić wszystko w drobne kawałki, dokładnie tak samo, jak godzinę wcześniej Yechan rozbijał to, co wspólnie zbudowali. Wszystko, co między nimi było.
I pewnie gdyby tylko poświęcił tej potrzebie więcej czasu, gdyby pozwolił porwać się jej na trzy oddechy dłużej, zrobiłby to, czego żałowałby później każdego dnia. Posłałby miłostki Yechana w diabły, przekonując samego siebie, że czerpałby z tego jakąkolwiek satysfakcję. Tak zrobiłby Jeong Yosoo, którego pożegnał dawno temu. Te kilka miesięcy wcześniej, gdy wraz z przyznaniem się do porażki, pozwalał sobie na podzielenie się zaufaniem tak wielkim, że trudno to sobie było dziś już nawet wyobrazić. W tej jednej chwili znów zrobiło mu się niedobrze. Nogi ledwo spełniały jeszcze swoje zadanie, a żołądek zwinął się w ciasny supeł, powodując przy tym niewyobrażalny ból. Skupił się na tych wrażeniach tak bardzo, że nie usłyszał; nie zdążył zorientować się w porę, że nie był już sam.
— Prosiłem cię — odezwał się słabo, nie znajdując w sobie siły, by się teraz odwrócić. By spojrzeć w oczy, które bardzo chciał teraz zobaczyć, a których nienawidził mocniej, niż czegokolwiek innego. — Nie mów.
Rozluźnił dłonie. Pozwolił zniszczonej gitarze (czy też temu, co z niej jeszcze zostało) opaść na podłogę z głośnym trzaskiem, chyba dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, co dokładnie zrobił. Wpatrywał się w zniszczony sprzęt, najdroższy jego sercu, bez słowa, z niezdrowo przyspieszonym oddechem. W każdy z drobnych śladów, który zdołał przetrwać, a który znalazł się na gitarze w określonym celu, w odpowiednim momencie. Który czynił z niej tę wyjątkową…
— Nic do mnie, kurwa, nie mów.
Y. 💔
Miał nadzieję, że zdąży. Że czas zadziała na jego korzyść ten jeden raz. Jedyny. Nie chciał przecież zbyt wiele. Naiwnie liczył na to, że zbierze pospiesznie wszystkie drobne rzeczy, które był w stanie unieść o własnych siłach i zatrzaśnie za sobą drzwi mieszkania, w którym nie chciał spędzić choćby minuty dłużej, niż było to absolutnie konieczne. Chciał zamknąć ten rozdział tak szybko, jak tylko potrafił. Zostawić to za sobą dokładnie wtedy, kiedy przekroczyłby znajomy próg ten ostatni raz. Bo przecież wiedział, że właśnie tak powinno to wyglądać. Prosto, choć dotkliwie. Cholernie boleśnie.
OdpowiedzUsuńZnikanie… uciekanie przed trudem codzienności było czymś, z czym przyjaźnił się mocniej niż ktokolwiek inny. Czymś, z czego uczynił swój niezawodny sposób na życie i czego łapał się za każdym razem, gdy coś zaczynało wymykać się spod jego kontroli. Tak było do czasu, w którym nie zaprosił do swojego życia Yechana. Gdy nie zaczął postrzegać wszystkiego w zupełnie inny sposób, a podejmowanie ryzyka nie niosło za sobą słodkich obietnic uzyskania czegoś, co do tej pory wydawało mu się całkowicie nieosiągalne.
Jego plany legły w gruzach dokładnie w tym samym momencie, w którym usłyszał znajomy głos. Teraz tak niezwykle mu ciążący. Choć nadal liczył naiwnie na to, że Yechan go nie zatrzyma; że nie będzie próbował wpłynąć na jego decyzję, która… była przecież jedyną właściwą. Założenia okazały się jednak niezwykle pochopne. Chan próbował, a Yosoo znał go przecież na tyle dobrze, że powinien się tego spodziewać.
Poczuł jak łzy cisną mu się do oczu, ale obiecał sobie, że będzie to ostatnie, na co pozwoli. Przetarł więc dłońmi gwałtownie twarz, chcąc upewnić się, że żadna z kropli nie spłynie po jego policzkach. Nie zamierzał dawać mu tej satysfakcji.
— Ja też nie chciałem. — I taka była prawda. Yosoo nie chciał wielu rzeczy, które wydarzyły się w trakcie tego wieczora jedna po drugiej. Gdyby tylko mógł; gdyby tylko istniał sposób, by cofnąć każdą z nich, złapałby się go bez zastanowienia i bez względu na cenę, jaką musiałby za to ponieść. Poświęciłby wszystko, oddałby to, co jakimś cudem jeszcze posiadał, byle tylko móc przenieść ich dwoje do momentu, w którym mogli się jeszcze ocalić. Bo teraz było już na to przecież za późno. — Nie chciałem słyszeć, jak ktoś mówi o tym, jak bardzo mu się podobasz i nie chciałem widzieć twojej zgody na każde z tych pieprzonych słów.
Był niepokojąco spokojny. Nie rozumiał, jakim cudem znalazł w sobie siłę na to, by powstrzymać cisnące mu się na usta obelgi. Mówił jedynie to, co szczere. To, co boleśnie ściskało jego serce, próbując wydostać się na powierzchnię.
— Nie chciałem patrzeć na to, jak dotyka cię inna osoba. Nie chciałem patrzeć na to, jak kładziesz swoje ręce na kimś, kto nie jest mną. Nie chciałem widzieć, jak … — część tej wypowiedzi nie chciała przejść mu przez usta, ale przejaw tej nagłej słabości wcale a wcale go teraz nie dziwił. Yosoo pierwszy raz powitał ją z godnością. Ze zrozumieniem. Tak, jak powinien robić to za każdym razem, gdy lekkie zachwianie w głosie lub czynach okazywało się czymś tak naturalnym, a jednocześnie tym, przed czym tam rozpaczliwie się wzbraniał. Teraz, ku jego zdziwieniu, okazało się to jedynie czymś niezwykle… oczyszczającym. Jak pierwsza łza, której pozwolił w końcu spłynąć po policzku. — A tego co dzieje się teraz, nie chciałem najbardziej, Yechan. Nie chciałem tego kończyć.
💔 Y.
Nie potrafił pozbyć się wrażenia nieprzyjemnego ciepła na skórze dokładnie w tym miejscu, w którym złapał go Yechan. Tam, gdzie jego dłoń zaciskała się rozpaczliwie, pozostawiając za sobą palący ból, choć dzieliła ich delikatna bariera w postaci czarnego materiału. Dokładnie za ten gest oddałby wiele jeszcze dwie godziny wcześniej. Wściekłby się. Pozwolił pochłonąć się fali złości, gdyby Chan próbował zatrzymać go tak przy sobie w Palace, ale… nie walczyłby z nim. Poszedłby za nim dokładnie tam, dokąd by poprosił, choć wszystko co by przy tym zrobił, mogłoby temu jawnie zaprzeczać. Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz, tacy przecież byli. Składali się z setek zaprzeczeń i potrzeby by wzajemnie doprowadzać się do szału. By naruszać granice jedynie po to, by po ustaniu natłoku emocji, wspólnie je odbudowywać. Wierzył w to. Naprawdę w to wierzył, choć teraz wydawało mu się to tak naiwne i… niewłaściwe.
OdpowiedzUsuńMiesiącami pozwalał sobie na trwanie w tej niepoprawnej rozgrywce jedynie po to, by na własne życzenie stracić to wszystko nieodwracalnie. Bo przecież nie było drogi powrotnej, prawda? Nie dostrzegał jej. Choć chwilami, nieświadomie chyba próbował dojrzeć ją gdziekolwiek; złapać się tego ostatniego przejawu nadziei. Że nie to musiał być koniec.
Spojrzał na niego, wbrew temu, co sobie obiecał i przed czym się wzbraniał. Pilnował się w tym założeniu tak długo, jak tylko potrafił, bo jedna rzecz pozostawała przecież niezmienna. Nikt nie łagodził jego gniewu tak sprawnie i szybko jak Chan. Nikt z równą wprawą nie przedzierał się przez wysokie mury, którymi się otaczał. Niczyje oczy nie patrzyły na niego w sposób, który go uzależniał. Pochłaniał bez reszty i nie wypuszczał. Bał się, że tym razem będzie tak samo; że wzorem wielu innych sytuacji, przepadnie w znajomych tęczówkach i zapomni o wszystkim, co powinien teraz zrobić.
— Masz rację, nie muszę — zgodził się z nim tak nagle i nieoczekiwanie, że w pierwszej chwili zaskoczył tym samego siebie. Kryło się w tym tak wiele pewności i spokoju, że samo to mogłoby budzić teraz w Chanie niepokój. Być może Soo zdołałby nawet nabrać teraz jakiegoś nieproszonego gościa, który przysłuchiwałby się ich krótkiej rozmowie, o ile ten nie znałby go zbyt dobrze.
Yosoo szarpnął ręką, ale jedynie po to, by ostatecznie wyrwać ją z uścisku Yechana. Chcąc pozbyć się ostatniej nitki, która łączyła ich w jakikolwiek sposób, nawet jeśli jedynie ten czysto fizyczny.
Cofnął się o krok, chyba głównie dla własnego bezpieczeństwa, nawet na moment nie spuszczając z blondyna czujnego spojrzenia. Zupełnie tak, jak gdyby chciał upewnić się, że już żaden ruch, żadne słowo, nie zdoła go teraz zaskoczyć.
— Nie muszę nic kończyć, bo ty zrobiłeś to za mnie.
Nie chciał tracić już więcej czasu. Po pierwsze, widok Chana w stanie zupełnej rozsypki okazał się czymś stanowczo zbyt bolesnym, by znieść to bez większego wysiłku; po drugie… czuł, że każde kolejne słowo, które między sobą zawieszali, zbliżało go do tego, by się złamać. By usiąść na brzegu łóżka, pozwolić sobie na trzy kolejne wrzaski i kilkanaście łez, a potem na jedną godzinę absolutnego zapomnienia, którą spędziłby w rozpaczliwym uścisku, wylewając z siebie złość i smutek wprost w znajome ramiona. W te, w których tak bardzo chciał się teraz znaleźć, a które próbował przecież znienawidzić.
— Ośmieszasz się — rzucił tylko, pochylając się nagle w kierunku torby i kilku rozrzuconych po podłodze ubrań. Nie skupiał się na tym, co lądowało w jego dłoniach. Znów zaczął działać na autopilocie. Liczyło się tylko to, by zniknąć stamtąd jak najszybciej. — Obaj wiemy, co zrobiłeś i do czego to doprowadzi. Nie ma takiej rzeczy, którą mógłbyś teraz powiedzieć, a która by mnie tu zatrzymała, rozumiesz?
Y.
Nie spodziewał się tego, że Yechan znajdzie w sobie na tyle siły i odwagi, by zrobić jeszcze cokolwiek; by ruszyć się z miejsca, położyć kres dzielącej ich odległości i jawnie mu się postawić. Uczynić dokładnie to, co - jak na ironię - Soo pragnął uzyskać od niego jakiś czas wcześniej. Widok jego twarzy, tuż przed swoją, zaskoczył go tak bardzo, że na krótki moment, nie dłuższy niż tych kilka ulotnych sekund, stracił poczucie gruntu pod stopami. Coś ścisnęło mu gardło i znów musiał powstrzymywać się przed tym, by po prostu nie zakończyć tej farsy, by nie ogłosić definitywnego końca dramatu, który nieświadomie właśnie odgrywali. Kolejne, wcale nie mniej dramatyczne słowa Yechana, pozwoliły mu jednak trwać w obranej przez siebie roli i Soo był mu za to teraz naprawdę wdzięczny. Każda z tych idiotycznych wymówek - próśb nie do zrealizowania - łamały mu nieprzerwanie serce, ale jednocześnie to dzięki nim utrzymywał w ryzach samego siebie. To tylko dzięki nim, nie upadł jeszcze na kolana, poddając się, choć była to jedna z tych rzeczy, które wydawały mu się tak cholernie kuszące.
OdpowiedzUsuń— Rzeczywiście — zgodził się. Ponownie. Nadal spokojnie, choć całe jego ciało zaczynało powoli drżeć. Dygotać w tym zawstydzającym wyrazie absolutnej słabości. Ukazując to, co tak bardzo starał się zatrzymać tylko dla siebie.
Soo zarzucił pasek torby na ramię i zacisnął dłonie w pięści, byle tylko pomóc sobie w opanowaniu tych przeklętych odruchów. Zrobić cokolwiek, co zatrzymałoby każdy ze zdradliwych sygnałów, sugerujących Yechanowi, że istniała jakakolwiek szansa, by naprawdę to jeszcze naprawić.
— Jest coś, co faktycznie możesz teraz dla mnie zrobić — przyznał, stawiając dwa kroki do przodu i zbliżając się do Chana tak blisko, że gdyby tylko tego zapragnął, mógłby złączyć ich ciała w ciasnym uścisku. Omieść oddechem jego, wilgotne od łez, policzki. Dotknąć ust własnymi wargami, oddając się temu, czego obaj tak bardzo potrzebowali. Zamiast tego trwał w miejscu, wpatrując się w niego czujnym spojrzeniem, które nawet na chwilę nie skierowało się w bok choćby o cal. Stał i patrzył, bez słowa. I tylko on był świadom tego, że… po prostu starał się zapisać w pamięci to, co widział. Ciemne tęczówki, lekko zaróżowione policzki, pojedyncze pasma jasnych włosów, opadających na oczy. Wszystko to, co tak szczerze go zajmowało.
A potem wszystko zakończył Definitywnie. Tak, by naprawdę nie było już odwrotu.
— Zejdź mi, kurwa, z oczu.
W życiu Soo były takie chwile, których żałował całym sobą. Setki momentów, w których decydował się robić to, co uważał za najlepsze ze wszystkich możliwych rozwiązań, a co niejednokrotnie okazywało się zgubne w skutkach. Z reguły orientował się w tym o wiele za późno. Po kilku godzinach, dniach, miesiącach nawet. Żal pojawiał się wtedy, kiedy nie było już dla niego miejsca, bo nie mógłby zrobić czegokolwiek, by zatrzymać coś, co dawno na stałe wpisało się w jego historię. Tym razem było inaczej, bo Yosoo pożałował swoich czynów dokładnie w tej samej sekundzie, gdy decydował się postawić ostatnią z kropek. Sprawić, że zabrakło miejsca na zrozumienie, nawet jeśli chciał teraz czegoś zupełnie odmiennego.
— Nie chcę mieć z tobą już nic wspólnego — ciągnął półszeptem jedynie; w obawie, że mocniejszy ton głosu mógłby wymknąć się spod jego kontroli. — Więc zachowaj chociaż resztki godności i po prostu zejdź mi teraz z drogi.
Yosoo.
Dłonie, które niespodziewanie zacisnęły się na materiale jego spodni, okazały się dla Yosoo czymś w rodzaju niewidzialnych więzów, z których nie potrafił się na razie uwolnić. Trzymały go w miejscu, wzorem zręcznych, niemoralnych pułapek, zastawianych na dzikie zwierzęta. Nie pozwalały cofnąć się o krok, ani ruszyć do przodu - poczynić czegokolwiek, co pozwoliłoby Soo ponownie przejąć pełne panowanie nad ich osobistym koszmarem. O ile w ogóle kiedykolwiek wcześniej miał nad tym jakąś władzę.
OdpowiedzUsuńSpoglądał na kulącego się pod nim Yechana i jedynym, co czuł, była ta przejmująca potrzeba, by wczepić w niego własne dłonie i podciągnąć do góry. Żadne ze słów nie chciało przejść mu jednak przez gardło, podobnie jak te najprostsze gesty, które wydawały mu się nagle niemożliwe do wykonania. Zamarł. W bezruchu i milczeniu. Pozwolił na to, czego tak bardzo przecież nienawidził, a co stawało się powoli jego zwyczajem. Nie miał siły walczyć również ze samym sobą.
Nigdy nie chciał doprowadzić Yechana do podobnego stanu, Bóg mu świadkiem. Niezależnie od tego, jak wiele gniewu by w nim nie wzbudzał, ani w jak głębokie spory nie wciągał. Był dla niego zbyt ważny, by ot tak pozwolić samemu sobie na czerpanie przyjemności i korzyści z tego, jak… kruchy był. Jak bardzo podatny na wpływy i skory do tego, by brać na siebie pełną winę za to, co ich spotykało. Nie pierwszy; pewnie również nie ostatni raz. I może obserwując ich wcześniejsze poczynania, można byłoby odnieść wrażenie zupełnie odmienne; może rzeczywiście ktoś taki jak Seojun albo inni mu podobni, przyglądając się ich relacji, mogli wysnuć wnioski dalekie od prawdy. Soo wiedział jednak swoje. Chan również - tego był pewny.
— Przestań — nakazał, choć serce mówiło teraz coś zupełnie innego. — Powiedziałem przecież, że…
Kolejne słowo zatrzymało się na czubku jego języka, gdy spotkało się z czymś, czego do tej pory nie miał okazji usłyszeć. Nie z tych ust; nie tym głosem.
Kocham.
Poczuł, jak robi mu się niedobrze. Nieprzyjemny ból w dole brzucha utrudniał racjonalne myślenie, a Soo cudem tylko uniknął zwrócenia wszystkiego, co dziś zjadł. Słowo, które jeszcze kilka dni wcześniej kojarzyło mu się ze wszystkim, co piękne i ważne, teraz zyskiwało jedynie obrzydliwie gorzkiego posmaku. Było jak okrutny żart, ostatni cios zadany sprawnie i szybko, byle by przygnieść ich jeszcze bardziej. Dlaczego musieli upaść, by coś, co tak bardzo pragnęli wzajemnie usłyszeć, znalazło w końcu dla siebie miejsce i czas?
— A ja cię nienawidzę — skłamał, póki był w stanie nad sobą zapanować. Póki mógł wytrwać w postanowieniu, którego chciał trzymać się teraz za wszelką cenę. Nie było ważne, jak bardzo bolało, ani jak mocno by żałował. Soo panikował i wzorem wielu innych sytuacji, łapał się rozwiązania, które nigdy go jeszcze nie zawiodło. Atakował. — Nienawidzę cię, Yechan.
Ruszył się gwałtownie, pozwalając na to, by dłonie Chana ześlizgnęły mu się ze spodni. Nie obchodziło go już to, co - i czy w ogóle - miał mu teraz jeszcze do powiedzenia. Wiedział, że jeśli nie wyjdzie teraz, potem będzie mu tylko trudniej.
Bez słowa zebrał więc resztę drobnych rzeczy i wyminął Yechana, zatrzymując się w progu jeszcze na chwilę. Krótką. Ostatnią.
— Spakuj resztę moich rzeczy i wystaw je przed drzwi — w jego wypowiedzi nie było miejsca na niedopowiedzenia. Na pytania lub jakikolwiek kompromis; Soo podjął już decyzję. I nie istniało nic, co mogłoby go od niej odciągnąć. — Przyjadę po nie jutro albo za dwa dni.
Y.
Nie przemyślał tego zbyt dobrze.
OdpowiedzUsuńJuż w pierwszej sekundzie po opuszczeniu mieszkania Yechana, dotarło do niego, w jak żałosnej sytuacji się właśnie znajdował. Nie było w tym wprawdzie nic zaskakującego; każda komplikacja, której musiał stawić właśnie czoła, wynikała jedynie z jego wcześniejszych działań i nieprzemyślanych decyzji, których nie potrafił sobie odmówić. Ale mimo tej świadomości, Soo poczuł się nagle mniejszy i słabszy niż kiedykolwiek wcześniej. Właśnie teraz, kiedy uliczny gwar wdarł mu się nagle do uszu, a chłód nocy uderzył w jego ciało bez ostrzeżenia i choćby najmniejszej taryfy ulgowej. Odruchowo chwycił wolną dłonią brzeg marynarki w naiwnej próbie osłonięcia ciała przed kolejną falą zimnego powietrza i błądził wzrokiem po mijających go samochodach.
Mógłby zamówić taksówkę, ale… nie wiedział, gdzie miałaby go zawieść.
Nie miał, przecież gdzie pójść. Jedyne pewne miejsce, do którego drzwi zawsze mógł zapukać, niezależnie od pory i okoliczności, zostawiał właśnie za sobą na własne życzenie. Gdyby miał być teraz całkowicie szczery, musiałby przyznać, że nie istniało żadne inne, w którym chciałby się obecnie znaleźć. Wiedział jednak, że przecież nie mógł odwlekać tej decyzji w nieskończoność. Choć w głębi serca czuł, że najchętniej przeciągałby moment pożegnania… zakończenia tak długo, na ile starczyłoby mu czasu i sił, zdawał sobie sprawę, że nie było to działanie, które miałoby przynieść komukolwiek jakieś korzyści. Raniłoby zarówno jego jak i Chana, a musiał przyznać, że obaj doświadczyli tego wieczoru już wystarczająco dużo bólu i zawodu. Nie potrzebowali niczego więcej.
Zresztą, nie było to jego jedyne zmartwienie.
Yosoo nie miał nawet jak zadzwonić, bo w natłoku emocji i wiru wydarzeń, nie zdążył wymienić jeszcze telefonu, który ucierpiał w trakcie ostatniego spotkania z jego ojcem.
Chyba nigdy wcześniej nie był postawiony w sytuacji, gdzie byłby zdany jedynie na siebie. Tak naprawdę, od początku do końca. Choć wielokrotnie wydawało mu się, że dałby sobie z tym radę, teraz przekonywał się o tym, w jak wielkim błędzie tkwił. Jak bardzo uwierzył we własne możliwości, choć nie miał ku temu żadnych wyraźnych przesłanek. Porzucił swoją jedyną ostoję w mieszkaniu na dziewiątym piętrze i od tego czasu musiał radzić sobie z tym sam. Z łzami, cisnącymi mu się do oczu; z niewidzialną pętlą wokół gardła; z nogami odmawiającymi posłuszeństwa i rozpaczliwą potrzebą, by po prostu nie wpaść teraz w czyjeś ramiona lub kopnąć z całą mocą pierwszej, mijanej przez niego rzeczy.
Powstrzymywał się uparcie przed urzeczywistnieniem którejkolwiek z tych potrzeb. Krążył po mieście bez celu i planu do czasu, gdy z godziny dwudziestej drugiej zrobiła się druga w nocy, a chłód odcisnął na jego ciele wyraźne ślady w postaci niezdrowo zaczerwienionej skóry i drętwienia palców. To właśnie wtedy stanął przed drzwiami apartamentowca, wiedząc, że wszystko czego teraz doświadczy, będzie wiązało się jedynie z ogromem wstydu i koniecznością przyjęcia setek bolesnych wyrzutów. Spotkania się twarzą w twarz z konsekwencjami własnych wyborów i zniesieniem z godnością jawnej kpiny, wynikającej z tego, w jakim punkcie się właśnie znalazł. Walczył z tysiącem obaw i jeszcze większą ilością sugestii, by po prostu odwrócić się i uciec. Gdziekolwiek, choćby do ogrodu zoologicznego. Nie zdążył jednak wprawić stóp w ruch, bo nagłe uchylenie drzwi, zatrzymało go w miejscu. Choć może była to ulga na widok znajomej sylwetki - tej drobniejszej niż jego własna. Tej, której potrzebował teraz najbardziej.
— Cześć, mamo — szeptał. Tylko na tyle było go teraz stać. — Wiesz co? Chyba potrzebuję pomocy.
Y.
Powrót do domu rodziców okazał się znacznie trudniejszy niż mogło mu się wydawać. Nawet mimo tego, że tamtej nocy, gdy zjawił się przed ich drzwiami, jego matka zachowała się tak, jak skrycie by sobie tego życzył. Nie pytała o powody tej nagłej wizyty ani tym bardziej o jego opłakany stan. Ukryła go jedynie w swoich ciepłych ramionach, dając mu dokładnie to, czego tak bardzo wtedy potrzebował. Poczucie znalezienia się w odpowiednim miejscu. Bycia… wystarczającym.
OdpowiedzUsuńKolejne dni, choć naznaczone głównie przejmującą ciszą i badawczymi spojrzeniami, przynosiły ze sobą coraz większe dawki niewygody i braku tak bardzo potrzebnej mu teraz swobody. Krzątał się po dostępnych pomieszczeniach i choć każde z nich znał jak własną kieszeń, w żadnym nie czuł się jak u siebie. To nie były te ściany, nie te kolory, nie zapachy, które kojarzył z własną codziennością. Cztery kartony, po które pojechał, zgodnie z rzuconą pospiesznie obietnicą, na dzień po wyprowadzce od Yechana, a które - ku jego zaskoczeniu - czekały spakowane posłusznie pod jego drzwiami, wcale niczego nie ułatwiały. Tym bardziej, że nadal - mimo upływu czasu - nie był ich w stanie rozpakować.
Wymowne milczenie w trakcie śniadań okazało się jednak najtrudniejsze do udźwignięcia.
Zwłaszcza, że Soo zdążył przywyknąć już do ich zupełnie odmiennej dynamiki. Do bałaganu, który towarzyszył każdej próbie przygotowania czegoś samodzielnie, do zapachu przypalonej jajecznicy i smaku lekko przesolonych potraw. Do wszystkiego, co doprowadzało Yechana do szału, a co jemu kojarzyło się jedynie z przejawem całkowitej wolności. Do tego, co nigdy nie miało racji bytu w mieszkaniu rodziny Jeong.
Wiedział, że nie mógł odwlekać tej rozmowy w nieskończoność, ale skrycie pragnął, by odbyła się ona możliwie jak najpóźniej. Nie liczył naiwnie na to, że do tego czasu zdąży uporać się z żalem po minionych wydarzeniach; ze złością, która mimo wszystko, wciąż gościła w jego ciele, czy… tym przejmującym poczuciem straty. Dokładnie tego, na czym zależało mu przecież najbardziej. Ale pragnął osadzić się w nowej rzeczywistości na tyle, że sama myśl o blondynie nie powodowałaby nieprzyjemnego ucisku w gardle.
Nie dane mu było jednak zaznać tego komfortu, bo pierwsze z niewygodnych pytań dotarło do niego w czasie czwartkowego obiadu, gdy z wyjątkową uważnością oddawał się właśnie skrobaniu widelcem po pustym talerzu. Przebieg całej rozmowy pamiętał później jak przez mgłę. Nie zdradził zbyt wiele, choć pewnych rzeczy ukryć po prostu nie potrafił. Wysłuchał za to kilku wyuczonych kwestii, teatralnych westchnień i zapewnień, że niezależnie od ogromu bałaganu, który dookoła siebie rozpętał, wszystko miało dać się posprzątać. Nie wiedział, co dokładnie mieli na myśli jego rodzice, ale chyba nie był gotów na to, by ich o to dopytać. Nie teraz, kiedy jednym na co miał ochotę, był długi, bardzo długi, sen.
— Yosoo, jeszcze jedno. Skoro bunt mamy już za sobą… — zdradliwie spokojny głos matki zatrzymał go dokładnie wtedy, kiedy zdecydował się opuścić niewielką jadalnię. Wiedział, do czego dążyła. Czuł to całym sobą, a delikatne skinienie palcem w kierunku jego włosów, jedynie go w tym utwierdziło. — Pozbądź się, proszę, tego koloru. W przyszłym tygodniu czeka nas ważne wyjście i nie takiego chcę cię na nim widzieć.
Y.
Czas zaczął nabierać dla niego zupełnie innego znaczenia - a może wręcz przeciwnie: utracił je niemal całkowicie. Dni dłużyły mu się okrutnie, a każda chwila, którą przyszło mu spędzać w towarzystwie jego rodziców, wydawała się jedną z najgorszych kar. I to taką, którą ściągnął na siebie na własne życzenie. Starał się unikać zbędnych konfrontacji, choć jeszcze dwa tygodnie wcześniej, czystym sumieniem mógł uznawać za idealną formę rozrywki. Głównie własnej, ale przecież rzadko kiedy myślał w takim kontekście o kimś więcej. Przemykał jedynie między kuchnią, jadalnią, a pokojem, który kiedyś pełnił rolę jego sypialni, licząc na to, że będzie mu dane trwać w tym pół milczącym układzie na tyle długo, że każdy z domowników zapomni już o genezie tego, dlaczego w ogóle się tu ponownie znalazł. Ku jego zadowoleniu, już od samego początku temat Chana i każdego z “ich dziecinnych wyskoków” pojawiał się w rozmowach zaskakująco rzadko, a w trakcie kilku ostatnich dni imię, którego brzmienie wciąż zadawało mu niemal fizyczny ból, nie dotarło do jego uszu ani razu. Być może to właśnie ten stan rzeczy pozwolił mu wierzyć naiwnie, że powoli wkraczał na nieco bezpieczniejszy grunt, ponownie wkradając się w rodzicielskie łaski. Choć niespecjalnie mu na tym zależało. Nie czuł przejmującej potrzeby, by mieć ich po swojej stronie, ale wykreślenie ich z listy potencjalnych wrogów było czymś, co mogło realnie ułatwić mu powrót do normalności. Do tego, by wziąć się w garść i zacząć funkcjonować na tyle dobrze, że potrafiłby wyciągać z mijających dni coś więcej niż niekończące się wyrzuty sumienia i żal, że przyczynił się… pozwolił na to, by jedyne, na czym mu tak naprawdę zależało, wymknęło mu się z rąk. Nie pierwszy, ale najpewniej ostatni raz.
OdpowiedzUsuńSukcesywnie usypiana czujność doprowadziła prawie jednak do kolejnej katastrofy, gdy Yosoo pewnego poranka zdecydował się na to, by podjąć temat powrotu do swojego mieszkania. Ostrzejsza wymiana zdań z ojcem, skupiająca się głównie na wywlekaniu na wierzch wątpliwych znajomości z “podejrzanymi typami” (Yosoo nie był już pewny, czy Jonhgo mówił wtedy o Chanie, czy o Sunoo, który był odpowiedzialny za zniszczenie nowych zamków - wolał nie pytać), została jednak w porę opanowana i koniec końców, przyniosła za sobą więcej korzyści, niż początkowo przypuszczał.
Bo mógł wrócić. Pod paroma warunkami, które paliły go teraz od środka; tymi samymi, których obawiał się najbardziej, choć wiedział, że były nieuniknione. Ale mógł. Nie zamierzał dyskutować.
Nie, kiedy zależało mu głównie na tym, by odzyskać dla siebie choć strzępek spokoju; ułudy poukładanego życia. Gwarancji na to, że nawet jeśli wszystko to, z czym wiązała się teraz jego codzienność, okazałoby się zbyt przytłaczające, miał jedno miejsce, w którym znowu czułby się bezpiecznie. Sam.
Obiecał więc kilka rzeczy. Że postara się nadrobić zaległości na studiach, choć szczerze wątpił, by było to jeszcze możliwe. Że przeprosi Avę i jej rodziców, wróci do naturalnego koloru włosów i przestanie bawić się w urządzanie szczeniackich buntów. I, że zjawi się na tym cholernym bankiecie, którego chciał uniknąć za wszelką cenę, bo przecież wiedział - było to bardziej niż pewnym - że rodzina Powellów też się tam znajdzie. Zawsze tam byli. On i Chan. Tak samo znudzeni, tak samo niepasujący do idealnego obrazka, do którego starano się ich domalować.
Jaki miał jednak wybór? Jeśli taki istniał, Soo nie potrafił go jeszcze dostrzec.
Kilka dni później, w wyniku zawarcia paktu z samym diabłem, Yosoo towarzyszył więc swoim rodzicom na jednej z nudnych imprez, których nienawidził już od lat wczesnego dzieciństwa. W idealnie skrojonej, granatowej koszuli i z ciemnymi kosmykami, opadającymi mu na oczy przy każdym, mocniejszym skinieniu głową. Uśmiechał się wtedy, kiedy trzeba, dzielił wyuczonymi uprzejmościami i z wprawą godną najlepszego aktora udawał, że bawił się naprawdę dobrze. Tylko klika razy, prześlizgując spojrzeniem po wnętrzu niewielkiej sali, upewniając się, że ta para oczu, której nie chciał na razie oglądać, pozostawała bezpiecznie poza jego zasięgiem.
UsuńChan mignął mu czterokrotnie, ale Yosoo za każdym razem gwałtownie odwracał wzrok, byle tylko wykraść dla siebie choć jeszcze jedną chwilę komfortu, związanego z brakiem jakiegokolwiek kontaktu. W pewnym momencie sama świadomość jego obecności okazała się chyba zbyt przytłaczająca, bo poczuł, że robi mu się nieznośnie gorąco.
Przeprosił więc rodziców i starszego mężczyznę, z którym właśnie rozmawiali, by nie tracąc ani chwili, przejść na niewielki balkon i w towarzystwie ciszy i chłodnego powietrza, spróbować opanować chaos, który na nowo zrodził się teraz w jego głowie.
Yosoo.
Yosoo pozwolił pochłonąć się wszystkim rozterkom tak szybko i dogłębnie, że nawet przez sekundę nie zarejestrował tego, że niewielka balkonowa przestrzeń, oddzielona od ciekawskich spojrzeń, nie należała już jedynie do niego. W chwilach większego zwątpienia, lubił zostać sam; jedynie z własnymi myślami; bez konieczności zmuszania się, by poświęcać czas na zbędne wyjaśnienia, pytania, na które nie miał ochoty odpowiadać albo na rady, o które nigdy nie prosił. Ogród zoologiczny, do którego uciekał zawsze, gdy potrzebował przyjrzeć się wszystkiemu w spokoju i… z dystansem, odpowiadał na tę potrzebę idealnie - w ten prosty, niewymuszony sposób. I na długi czas był w pełni wystarczający; przynajmniej do chwili, gdy nie postanowił zabrać tam Chana, tym samym bezpowrotnie rezygnując z komfortu posiadania tego miejsca na wyłączność. Nawet jeśli tylko metaforycznie. Potrzebował tego dokładnie teraz. Miejsca, skąpanego jedynie w ciszy; pozwalającego mu ukryć się przed innymi choćby na chwilę. I kiedy myślał, że zdołał zapewnić sobie marną ułudę tej idealnej kryjówki - i to tutaj, na bankiecie, na którym w ogóle nie chciał nawet być - cichy, ale tak doskonale mu znany głos, przebił się do jego świadomości. Sprawił, że Yosoo gwałtownie odwrócił się w stronę Yechana, zatrzymując swój wzrok dokładnie na parze ciemnych oczu. Tylko tam, nigdzie indziej; nic innego nie mogło się teraz liczyć.
OdpowiedzUsuńWiem, że nie chcesz mnie widzieć.
Nie wiedział, jak bardzo się mylił. Bo wciąż, mimo wszystko; mimo złości i żalu, mimo upływających, dłużących się boleśnie dni, Chan był jedyną osobą, którą Soo naprawdę… chciał oglądać. Chciał wlepiać wzrok w jego oczy, widzieć go znowu, tak jak do tej pory, każdego ranka, kiedy jego jasne kosmyki plątały się ze sobą, a na jego policzku odciskały się ślady poduszki. I każdego wieczora, kiedy wychodził spod prysznica, z wilgotnymi włosami i zaczerwienioną skórą na policzkach. Mieć dla siebie dokładnie to, co dla innych pozostawało wielką niewiadomą. Chciał.
Porozmawiaj ze mną, Yosoo. Proszę.
Ale nie mógł. Nie powinien. Nie, jeśli chciał zachować resztki godności; pokazać mu, jak wielką skrywał w sobie niezgodę, względem tego, co wydarzyło się na imprezie Plotkary.
Nie mógł, bo za każdym razem, gdy wędrował myślami do Yechana, umysł mimowolnie zaganiał go w ślepy zaułek pełen niewypowiedzianych pretensji i obaw.
— Skoro wiesz, że nie chcę z tobą rozmawiać — zaczął ostrożnie, gdy dotarło do niego, że nie mogli tkwić w duszącym milczeniu w nieskończoność. Nie, kiedy w każdej chwili ktoś mógł im przerwać; nie kiedy tylko słaba bariera w postaci balkonowych drzwi, dzieliła ich od rodziców Yosoo. — Dlaczego próbujesz mnie do tego zmuszać?
Miał ochotę zostawić go tutaj i zaszyć się w środku, gdzie szanse na ponowną rozmowę, zmalałyby niemal do zera, ale wiązałoby się to z koniecznością przejścia tuż obok Yechana. Nie wiedział, czy był na to gotowy.
— Dlaczego nie dasz mi spokoju, Cha… — Nie. Nie tak, nie teraz. Yosoo zatrzymał się w ostatnim momencie, wypuszczając z ust jedynie głośne sapnięcie. Cokolwiek, byle tylko powstrzymać zdrobnienie, które chciało wybrzmieć tak wyraźnie. I nagle, z zupełnie niewiadomych mu przyczyn, Soo poczuł się… przegrany. Pokonany po raz kolejny, choć tym razem nikt nie próbował wydrzeć mu z rąk tego, czego nie chciał dobrowolnie oddać.
— Nie mam już siły — przyznał w końcu, cofając się, dopóki jego plecy nie spotkały się z barierką. — Nie mam, kurwa... Dlaczego mi tego nie ułatwisz?
Y.
— I jak ty to sobie teraz wyobrażasz? — zapytał, choć chyba wcale nie zależało mu teraz do dopuszczeniu do siebie nawet tej krótkiej, zdawkowej odpowiedzi. Pragnął czegoś innego, ale bał się choćby o tym pomyśleć, zupełnie tak, jakby nie ufał już samemu sobie. Własnym odruchom i słowom, które mogłoby wtedy wydrzeć się z jego ust; temu, że najchętniej powędrowałby stopami do w przeciwnym kierunku niż ten, który wcześniej wybrał. Że zbliżyłby się, zamiast oddalać, bo ten jeden raz, właśnie teraz, chciał czegoś zupełnie innego, niż to, do czego próbował się uparcie przekonać.
OdpowiedzUsuńW trakcie ostatnich tygodni wmawiał sobie, że jednym, co czuł w stosunku do Chana, była czysta nienawiść. Prosta i bezsprzeczna, dokładnie taka, jakiej nie poznał chyba nigdy wcześniej. Ale były to tylko naiwne przekonania, słowa powtarzane jedynie po to, by usprawiedliwić fakt, że - zupełnie wbrew sobie - ignorował go w każdej chwili, w której napotykał przypadkiem jego wzrok. Tutaj na bankiecie i kilka razy na uczelni, na którą wrócił, choć było to ostatnie miejsce, w którym chciał jeszcze przebywać.
— Mam to zrobić tutaj? — drwił. Drwił, choć była to jedynie maska, znaleziona pospiesznie droga ucieczki. Złapałby się wszystkiego, co pozwoliłoby mu teraz ukryć to, jak wielkim bałaganem był tam w środku. Jak bardzo drżał i jak mocno potrzebował teraz czegoś lub kogoś, kto byłby w stanie to jeszcze zatrzymać. — Z moimi rodzicami nad głową?! Albo może twoimi? Wiedzą w ogóle, co się stało? Mam wykrzyczeć ci wszystko w twarz? Naprawdę tego chcesz? Naprawdę stoisz tu teraz, z tymi wszystkimi ludźmi za plecami i wmawiasz mi, że będzie lepiej, jak urządzę tu kolejne przedstawienie? Mało ci jeszcze po ostatnim razie?
Pękł. Nie w pełni, ale było to kolejne, znaczące uszkodzenie jego fasady, niewzruszonej dotąd; przynajmniej nie w takim stopniu. Yosoo ledwo trzymał się teraz na nogach, a wylewające się z niego słowa były jedynie dodatkowym dowodem na to, jak mało rzeczy był w stanie jeszcze kontrolować.
Chciał go teraz znienawidzić. Poczuć jedynie odrazę i przejmującą chęć na to, by odepchnąć go od siebie raz na zawsze. A jednak coś skutecznie mu to uniemożliwiało. To jedno słowo, wyznanie, które padło przed kilkoma tygodniami, choć może wcale nie powinno, bo stanowiło tylko wyraz tej zupełnej bezradności; desperacji, która wylewała się wówczas z Chana każdą możliwą drogą.
Za bardzo cię kocham.
— Próbuję sobie to wszystko poukładać. — Już nie krzyczał. Nie podnosił głosu, bo zrozumiał, że nie miało to większego sensu. Nie zmieniało przecież nic, a już na pewno nie znaczenia tego, co starał mu się teraz przekazać. — Chcę, żeby było normalnie. Chcę, żeby było tak, jak kiedyś.
Kiedyś. Kiedy? Chciał wierzyć, że myślał teraz o czasie, gdy nie zdążył jeszcze skomplikować sobie całego życia; gdy dopiero wkraczał w okres zwany dorosłością. Ten, który kusił marą słodkości, a który okazał się jedynie gorzkim rozczarowaniem. Dorosłości tylko pozornej, bo przecież dokładnie teraz, w chwili największego z dotychczasowych kryzysów, okazało się, że wciąż, mimo morza zaprzeczeń, nie wyrwał się spod kontroli własnych rodziców. Z narzuconych ram i niewidzialnych łańcuchów, które trzymały go w miejscu. Przywoływały do porządku. Za każdym pieprzonym razem.
— To właśnie wtedy było mi łatwiej — przyznał jeszcze, choć wątpił, by było to coś znaczącego. — Złość na ciebie wcale mi nie pomaga. I wiesz co? Chyba przez to boli mnie jeszcze bardziej.
Y.
Zirytował go. Nie potrafiłby powiedzieć, czym dokładnie, ale Yosoo czuł teraz w sobie jedynie narastającą złość. W głębi serca cieszył się, że znaleźli się właśnie tutaj. Bo choć tkwili w miejscu, które mogło wydawać się tym najmniej właściwym do przeprowadzania podobnych rozmów, gwarantowało coś innego. To, że Soo nie wybuchnie; niezależnie od tego, jak bardzo by chciał; od tego, jak mocno Chan naruszyłby właśnie te wyznaczone wcześniej granice - mur, który powstał między nimi przed paroma tygodniami. Mógłby uciekać się teraz do licznych i najróżniejszych prób, zwrócenia na siebie jego uwagi. Robić wszystko, co w innych okolicznościach, stanowiłoby jedynie oczywisty podkład do kolejnej z kłótni. Następne przeprosiny, których Yosoo nie chciał w ogóle słuchać, były jednocześnie tym, czego spodziewał się najbardziej i tym, czego cholerne obawiał. Nie wiedział przecież, na ile wystarczy mu jeszcze sił; jak długo będzie w stanie odbijać od siebie jego puste słowa i widok żalu, tak wyraźnie malującego się na twarzy Yechana. Jego widok; każde z wypowiadanych przez niego słów, powodowało jedynie ten ogłupiający ból brzucha, nieprzyjemne skurcze napędzane falami stresu, które zalewały teraz całe ciało Soo. Wszystko, co sprawiało, że Yosoo słabł żałośnie, stanowiąc najmniej pewny element własnego planu; ten, który był gotowy ustąpić, gdyby tylko ktoś napierał wystarczająco mocno i długo.
OdpowiedzUsuń— Wiesz? — zapytał, sam nie wiedząc po co, bo ponowne utwierdzenie go w tym fakcie, było ostatnim czego teraz oczekiwał. Chyba jedynie po to, by odwrócić własną uwagę. — I co nam… co mipo tym, że wiesz, Yechan?
Poprawił się zbyt późno, by to krótkie, a tak znaczące słowo mogło pozostać nieusłyszane. By wymknęło się sprawnie, przepadło pośród wielu innych, do których kiedyś, w trakcie ich zaistnienia, nie przywiązano zbyt dużej wagi. Nie mógł go jednak w porą zatrzymać. Nie, kiedy podświadomie wciąż pragnął, by “my” nie było jedynie pustym frazesem. By znaczyło tak wiele, jak kiedyś, by określało wszystko, na czym mu tak bardzo zależało. I właśnie w tym momencie, gdy to do niego dotarło, odruchowo znów zacisnął dłonie w pięści. Znów zagryzł zęby, byle tylko zyskać pewność, że nie powie czegoś, czego mógłby żałować. A jednak musiał się go pozbyć. Musiał to zrobić, jeśli chciał odzyskać choć skrawek spokoju, bez konieczności obawiania się, że ponownie wpakuje się w coś, co niosło za sobą zbyt wiele ryzyka i bólu.
Nie zamierzał pokładać wiary w żadne z jego zapewnień. Nie mógł, choć była to teraz chyba najbardziej kusząca rzecz na świecie.
— Napraw chociaż jedną rzecz, którą zniszczyliśmy. Jedną — wyrzucił nagle, bez przemyślenia, bo przecież wierzył w to, że żaden z nich nie miał w sobie takiej mocy, by na nowo ułożyć to, co rozsypało im się pod stopami na tysiące drobnych części. Całość, którą budowali tak długo i uważnie, a która teraz obracała się w zgliszcza. — Albo zejdź mi na zawsze z oczu.
Czy był na tyle naiwny, by sądzić, że Yechan się podda? Nie. Czy chciał zyskać tym choć odrobinę czasu, który pozwoliłby mu wprowadzić w życie inny, znacznie lepiej przemyślany plan? Wmawiał sobie, że tak.
— A teraz puść te cholerne drzwi, Yechan — świadomość tego, że kiedyś wypowiedział do niego dokładnie te same słowa, uderzyła o tyle mocniej, że tak jak wtedy, Yosoo… wcale nie chciał wychodzić. Nie chciał go zostawiać. Chciał dalej tutaj być; z nim, nie bacząc na konsekwencje ani wagę minionych wydarzeń. Wiedział, że nie mógł. — Chcę stąd wyjść.
Y.
Miał dość. Pierwszy raz w życiu, poczuł się całkowicie i nieodwracalnie pokonany. Pierwszy, tak do głębi i bezwzględnie, choć przecież już wcześniej wydawało mu się, że doświadczał podobnego stanu i to niejednokrotnie. Dziś wiedział już, że były to tylko drobne komplikacje, niewielkie ryski na starannie pielęgnowanej tafli; zbyt płytkie, by przejąć się nimi na poważnie.
OdpowiedzUsuńNic, co zdążył wziąć na swoje barki w przeszłości, nie miało prawa równać się ciężarowi tego, co zalegało na jego plecach od tych kilku tygodni. Z tym, co nabierało na znaczeniu z każdą kolejną chwilą spędzoną w jego mieszkaniu. Tym, które odzyskał, tracąc po drodze coś o wiele bardziej znaczącego, a które teraz kojarzyło mu się jedynie z kilkoma pustymi ścianami i kanapą, która wydała się nagle zupełnie niepotrzebna.
Nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy usiadł na podłodze i zawiesił spojrzenie właśnie na niej. Na granatowym materiale, tak niepasującym do całego wnętrza. Ile godzin poświęcił na to, by spróbować odnaleźć w swoim zachowaniu jakąkolwiek prawidłowość, najmniejszy choćby sens. Przez ile minut pozwolił sobie na to, by otworzyć drzwi do przejawów absolutnej słabości. Tego, czego bał się najbardziej, a co teraz okazało się tak uwalniające. Yosoo podarował sobie coś, co zaczynało wymykać mu się właśnie z rąk. Coś, co na początku było jedynie siecią rozważań na temat tego, jak nieprzemyślaną; jak bardzo pochopną decyzją była ta, dotycząca powrotu pod kontrolę rodziców. Jak śmiesznym powodem się wówczas kierował i jak bardzo zaczynał go żałować. Coś, co było zwyczajną wędrówką łez i odrobiną naturalnej złości. Lekką mżawką, która powoli przeradzała się w prawdziwy huragan, aby tym razem, dla odmiany, niszczyć nie to, co znalazło się na zewnątrz, a to, co Soo ukrywał w środku. Całego siebie. Miał wrażenie, że się dusił. Że ściskał go gruby, mocny sznur, z którego nie potrafił się na nowo wyplątać. Zataczał wielkie koło. Ostatnie miesiące i wszystko, co przeżył w ich trakcie - to co dobre, ale również to, co kosztowało go tak wiele - teraz wydawały się czymś żenująco nieważnym. Czymś, co nie było warte swojej ceny. Opierał plecy o ścianę i próbował uspokoić szaleńczy pęd swojego serca, ale odnosił w tym naprawdę niewielki sukces. Panika, która powoli ogarniała całe jego ciało, przyćmiła także myśli i chyba tylko dzięki temu, dźwięk dzwonka nie wywołał w nim nawet cienia podejrzeń.
Yosso zareagował odruchowo, poderwał się z miejsca, otworzył drzwi i dopiero po chwili zorientował się, że ktoś dostał się do jego mieszkania. Ktoś, kogo naprawdę nie mógł teraz widzieć.
— Czego chcesz?! — Krzyk rozniósł się po całym wnętrzu jego mieszkania, ale Soo nie dbał już o zachowanie pozorów. Nie wtedy, kiedy wszystko sypało mu się na głowę, a on nie mógł zrobić niczego, by się przed tym osłonić. — Prosiłem cię przecież, żebyś dał mi w końcu spokój. Czego nie rozumiesz, do jasnej cholery?
Zdradzało go teraz wszystko. Lekkie drżenie ciała, dłonie zaciskające się kurczowo na materiale obszernej bluzy. Odciągające ją od klatki piersiowej, zupełnie tak, jak gdyby ta uniemożliwiała mu swobodne zaczerpnięcie tchu. Skóra pod oczami, tak wyraźnie zaczerwieniona po ciągłym jej pocieraniu. I oddech. Szybki i płytki - ten, który bardzo starał się zamaskować, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie istniał żaden sposób, by sobie z nim teraz poradzić.
— Wyjdź stąd, naprawdę, proszę cię, Yechan, wyjdź i to natychmiast. — Chciał się go pozbyć. Tak szybko jak nigdy wcześniej, byle tylko nie pozwolić na zachwianie obranego przez siebie stanowiska. By ten jeden, jedyny raz doprowadzić coś od początku do końca. Bez konieczności wycofywania się lub prostowania czegoś, co miało przecież wyglądać zupełnie inaczej. Wyrzucał więc z siebie słowa bez opamiętania z nienaturalną - nawet jak na niego - szybkością, w geście pełnej desperacji i poddania, przed którym wzbraniał się przecież latami. — Yechan, wynoś się.
Y. 💔
Zorientowanie się w sytuacji zajęło mu dłuższą chwilę. Nie spodziewał się go tutaj zobaczyć ani tym bardziej tego, że nawet bez jednej krótkiej prośby lub pytania, przekroczy próg jego mieszkania. Przecież wiedział. Yechan wiedział, jak ważne dla Soo było posiadanie swojego miejsca, swojej bezpiecznej przestrzeni, do której zapraszał tylko tych, których chciał w niej z jakiegoś powodu ugościć. Pielęgnował tę przystań z należytym szacunkiem i dbałością o każdy ze szczegółów i umów, które nigdy tak naprawdę nawet nie wybrzmiały, istniejąc jedynie w głowie Yosoo. A mimo tego, mimo tej wiedzy, złamał niepisaną regułę bez mrugnięcia okiem. Przecisnął się przez uchylone drzwi i stanął pośrodku korytarza, jak gdyby żadne ze zdarzeń, które miały miejsce, nigdy się nie wydarzyły.
OdpowiedzUsuńI chyba to zabolało teraz Yosoo najbardziej.
Fakt, że Chan był w stanie tu przyjść i zatrzymać się tuż przed nim, wyprostowany, pewny swoich słów (a przynajmniej w taki sposób to teraz postrzegał), podczas gdy on sam… z ledwością trzymał się jeszcze na drżących nogach. Noszenie maski niewzruszenia, okazało się zbyt przytłaczające. Odbierało siły powoli, niepostrzeżenie, a gdy miało ich po swojej stronie już wystarczająco dużo, uderzało ze zdwojoną mocą, wydzierając ofierze resztki gruntu spod stóp. Yosoo widział tę sytuację właśnie w taki sposób. Odniósł porażkę, która bolała o tyle bardziej, że nie dane mu było znosić tego samotnie. Czuł się jak więzień; skazaniec, któremu przyglądała się teraz osoba odpowiedzialna za odebranie mu wolności. I nie mógł zrobić niczego, by się przed nią schować.
Coś ścisnęło mu żołądek i przez krótki moment miał wrażenie, że nie zdoła powstrzymać odruchu wymiotnego, ale w ostatnim momencie cała jego uwaga skierowała się na coś innego. Pozornie nieistotnego, co teraz zadziałało na niego tak, jak ledwie tlący się płomień na rozlaną benzynę.
Dłonie Chana, które nagle, nieproszone, znalazły się na jego własnych, zdawały się palić żywym ogniem i Soo odruchowo szarpnął nimi w żałosnej próbie wyswobodzenia się z tego bolesnego kontaktu. Na próżno, choć nie mógł być pewny, czy winę za to ponosiło jego osłabienie, czy fakt, że Chan trzymał go teraz niespotykanie mocno.
— Zostaw mnie! — wrzasnął. I był to krzyk, którego ani Yechan, ani nawet sam Yosoo nie słyszeli nigdy wcześniej. Tan z rodzaju wdzierających się prosto w serce, burzący mury i nie pozostawiający najdrobniejszych nawet wątpliwości, co do oczekiwań drugiej osoby. Chciał zostać sam. Chciał zaszyć się w bezpiecznej przestrzeni, schować przed wzrokiem innych ludzi, ale… czy jego mieszkanie mogło rzeczywiście pełnić jeszcze tę rolę? Zaczynał w to wątpić.
Żadne ze słów Yechana nie było w stanie do niego teraz dotrzeć. Szumiało mu w uszach, a obraz przed oczami wydawał się coraz mniej wyraźny. Yosoo zamrugał więc kilkakrotnie, zupełnie odruchowo, ale szybko zorientował się, że nie pomogło to pozbyć się spod powiek zbierających się tam łez.
— Zostaw mnie, zostaw, zostaw, zostaw — powtarzał więc znowu i znowu, ale o wiele słabiej niż poprzednio — kurwa, proszę, daj mi teraz spokój.
Drżał i tym razem wcale już nie delikatnie. Dygotał tak wyraźnie, że nie dało się tego ukryć nawet pod warstwą przesadnie luźnych ubrań. Było mu przeraźliwie zimno i boleśnie gorąco jednocześnie, a oddech, który jeszcze chwilę wcześniej wydostawał się z jego lekko rozchylonych ust, teraz przecinał powietrze ze zdradliwym świtem, szukając dla siebie drogi ucieczki znacznie częściej niż było to wskazane.
— Nie… — wydusił z siebie ostatkiem sił i przechylił się na bok w taki sposób, by Chan nie był w stanie dostrzec jego twarzy — Wyjdź stąd. Nie... mogę... oddychać.
Y.
OdpowiedzUsuńWciąż próbował złapać kolejne dawki powietrza. Nabrać do płuc wystarczającą jego ilość, ale to uparcie zatrzymywało się w połowie drogi i nie chciało pokonać dziwnej, niewidzialnej bariery, którą nagle napotykało. Nasilające się zawroty głowy i nienaturalna lekkość ciała, zdawała się być więc naturalnym następstwem tej ogłupiającej trudności. A Powell wcale mu tego nie ułatwiał.
— Mówię do ciebie, Yechan! — Soo rzucił nadal podniesionym głosem, ale dużo ciszej niż poprzednio. Nie wiązało się to jednak z jego spokojem, a jedynie zmęczeniem.— Czego nadal nie rozumiesz?!
Bliskość Yechana była dokładnie tym, czego Yosoo potrzebował teraz najbardziej i tym, przed czym tak gorączkowo się wzbraniał. Tęsknił za tym od momentu, w którym zapoczątkowali kłótnię; tę dającą podstawę wszystkiego, co się później między nimi wydarzyło. Każdego dnia, który przychodziło mu spędzać samotnie. W każdej minucie, w czasie trwania której próbował wmawiać sobie, jak bardzo go teraz nienawidził.
Czuł na sobie jego dłonie. Delikatne ruchy na twarzy, którym pragnął całkowicie się poddać, rozpłynąć pod nimi, wzorem wielu innych, wspólnie spędzonych chwil. Tych samych, które wprawiały go jednocześnie w narastającą wściekłość i poczucie bezsilności. Odbierało nadzieję na odzyskanie upragnionej kontroli i wzniesienie nowych murów, za którymi mógłby poczuć się w pełni bezpieczny.
Zamiast tego… przypominał spłoszone zwierzę. Wyrywał się z jego rąk, choć sam nie wiedział po co; nie przemyślał przecież tego, co zamierzał zrobić zaraz po tym, gdy wyswobodziłby się z tego, podobno niechcianego, uścisku. Gdy Yechan przycisnął go mocniej do siebie, Soo nie myślał już trzeźwo. Uderzał rękami w jego klatkę piersiową, byle tylko dać mu jasno do zrozumienia, że nie życzył sobie teraz tu jego obecności; że nie chciał być przez jego dotykany ani tym bardziej oglądany. Pragnął jedynie się schować. Ale nie tutaj, nie w ramionach, w które jeszcze jakiś czas temu ochoczo by się wciskał. I chyba właśnie w tym krył się główny powód tej przejmującej potrzeby, by wciąż przed nim uciekać. Nie chciał, by go takim widział. Ani nie teraz, ani nigdy później.
Ale nie miał już siły - jego wcześniejsze wyznania spotkały się w końcu z rzeczywistym obrazem. Miał wrażenia, że słowa Yechana docierały do niego w taki sposób, w jaki dzięki otoczenia dostawały się do uszu ukrytych pod taflą wody. Nogi zadrżały mu mocniej niż dotychczas, a fala gorąca, uderzyła nagle i zbyt mocno, by mógł się jej jakkolwiek przeciwstawić. I wtedy wszystko nabrało zupełnie innego znaczenia.
Yosoo się rozpadł. Całkowicie i nieodwracalnie.
Upadł na kolana, tuż pod nogami Chana, kurczowo zaciskając dłonie na materiale jego spodni. W ostatnim geście, na jaki był się jeszcze w stanie teraz zdobyć. Pchany desperacją i bezsilnością. Wszystkim tym, czym tak szczerze przecież gardził.
— Już nie mogę — wyznał cicho, opierając czoło gdzieś na wysokości jego kolana. Zdradził samego siebie, choć było to ostatnie, czym chciał się z nim teraz dzielić. I kryło się w tym chyba wszystko. Każda z obaw, każde z pragnień, każdy z niewypowiedzianych żali. — Nie mogę, nie dam rady… Nie dam już sobie rady. — Miał rację. Nie sam.
Y.
Wydawało mu się, że był gotowy na to, by walczyć właśnie z całym światem. Zebrać w sobie resztkę sił i wymierzyć je sprawnie w każdą z czekających na niego przeciwności. Drobnych komplikacji i potężnych kłód na obranej przez niego drodze. Nie poddawał tego twierdzenia jakimkolwiek wątpliwościom, bo i nie widział w tym większego sensu - nie, kiedy latami przyzwyczajał samego siebie do tego, że doskonale dawał sobie radę. Zawsze. Sam.
OdpowiedzUsuńI właśnie teraz, kiedy potrzebował tego najbardziej, kiedy naiwnie liczył na to, że nie zawiedzie go ani doświadczenie, ani wachlarz własnych odruchów, przekonał się boleśnie o tym, jak niewiele wystarczyło, by go złamać. Już u samych podstaw, niezachwianej pewności. Kilka słów i dotyk, którego nie chciał - od którego próbował uciekać - a który owijał się podstępnie wokół każdego ze zmysłów, powodując jedynie jeszcze większy zamęt. Prawdziwą burzę, która przysłaniała teraz każdą z oczekiwanych reakcji.
A Yechan… wcale nie pomagał, choć robił dokładnie to, czego Yosoo tak bardzo teraz potrzebował, a przecież nigdy by się do tego nie przyznał. Był tutaj, dokładnie tam, gdzie trzeba, przyciskał go do siebie wbrew temu, o co Soo tak zaciekle walczył. Ignorował każde ze słów i gestów, wymierzonych zręcznie w jego stronę. Po prostu istniał. Tak, jak przed miesiącem, kiedy ich ostatnia kłótnia wydawała się być kolejną, której mieli zaradzić już przy pierwszej, nadarzającej się okazji. I jak trzy miesiące wcześniej, kiedy spędzali wspólnie kolejne leniwe popołudnie. Tak zwyczajne, słodkie, jedno z niezliczonej ilości mu podobnych. Mdłe, za które teraz Soo bez wahania zapłaciłby każdą cenę.
Nie kontrolował swoich dłoni, kiedy te zacisnęły się szybko na materiale kurtki Chana, w obrazie niemej obawy o to, że ten mógłby stąd teraz zniknąć. Już nie walczył; przynajmniej nie tak zaciekle, jak jeszcze chwilę wcześniej. Może to spokojny, regularny oddech bruneta był tym, co umożliwiło Soo powolny powrót do pewnej stabilności. A może ta niezachwiana postawa, której nie widział u niego chyba nigdy wcześniej. Nie tak mocnej.
Pozwolił przyciągnąć się bliżej i kierować w swoją stronę słowa, których wcale nie chciał; nie potrzebował; teraz usłyszeć. Pragnął jedynie spokoju. I świadomości, że nie był w tym sam. Nie do końca zrozumiał więc kolejną wypowiedź, skupiając całą swoją uwagę na palcach, dotykających teraz jego twarzy. Trwało to jednak zbyt krótko, by pozostawiło na nim wyraźniejszy ślad, bo już sekundę, może dwie później, Soo wciskał się ponownie w klatkę piersiową Yechana, ignorując to palące uczucie wstydu, które błagało go teraz o to, by się odsunął.
— Nie ruszaj się. — Nie wiedział już, czy bardziej prosił czy nakazywał. Nie miało to większego znaczenia, kiedy liczyło się tylko to, co udało mu się tym osiągnąć. Soo złapałby się już dosłownie wszystkiego; upadł jeszcze niżej, zarówno czysto metaforycznie jak i w bolesnej wręcz dosłowności. Zaciskałby dłonie z większą mocą, oddychał jeszcze szybciej, krzyczał jeszcze głośniej. Bardziej, głębiej, dobitniej. — Zostań tak.
Nie potrafił się opanować. Nie potrafił zmusić się do rozluźnienia nacisku palców lub napierania na Chana z mniejszą intensywnością. Odmówić sobie tej minuty, może kilku, w których mógłby udawać, że wszystko było w porządku. Tak, jak kiedyś. Że to tylko kolejny wieczór, spędzony w jego mieszkaniu, przed dniem, w którym został w niego po prostu wyrzucony. Że spotkali się właśnie bez wcześniejszego ustalenia i korzystali z uroku braku większych planów.
I nic nie czekało na to, by zdusić ich swoim ciężarem. Ani rodzice Soo, ani żadne z licznych niedomówień. Nie Ava, nie oczekiwania innych i nie brak pewności co do tego, na czym obaj stali.
— Możemy?
Y.
Wiele chciał mu teraz powiedzieć. Jeszcze więcej zrobić. Wyrzucić z siebie całą frustrację, przelać na niego cały, nagromadzony w sobie żal. Gdyby tylko zdołał się teraz odezwać, zebrać wystarczająco dużo siły, wykrzyczałby mu to wszystko, co czaiło się gotowe na samym skraju kurczowo zaciskanych warg. Ubrałby w słowa wszystkie uczucia, od zawodu po czystą nienawiść, która paliła go od środka, a której bardzo chciał się teraz pozbyć. Pozwoliłby, by ta spływała nieprzerwanie, dopóki Chan nie miałby dość. Dopóki obaj nie opadliby z sił lub z powodu przyjęcia na swoje barki zbyt wielkiego ciężaru. I naprawdę chciał to właśnie zrobić. Raz na dobre, zamknąć to co, na jego nieszczęście, pozostawało wciąż otwartą furtką, przez którą Yechan wdzierał się nieproszony do jego głowy i siał tam jeszcze większe spustoszenie.
OdpowiedzUsuńA mimo tego - mimo tak ogromnej chęci, by wziąć się w garść i położyć kres tej cholernej farsie - Yosoo był w stanie zdobyć się teraz jedynie na to, by z jego ust spłynęło tylko jedno słowo. Krótkie, samotne i żałośnie słabe. Tak drżące, że z powodzeniem można byłoby przeoczyć je w morzu innych, znacznie wyraźniejszych dźwięków; w szumie aut, docierającym do nich zza okna, szeleście kurtki i wciąż zbyt szybkim oddechu Yosoo. To zupełnie nieproszone.
— Dziękuję. — Nie pamiętał, kiedy podziękował mu za coś ostatni raz - nie kąśliwie, a naprawdę. Nie pamiętał, kiedy było to na tyle szczere, że nie pozostawiało w Yechanie jakichkolwiek wątpliwości. Ale dziękował teraz i choć w środku wciąż palił się ze wstydu, nie żałował. Nawet przez sekundę. — Jeszcze moment. Daj mi jeszcze chwilę.
Choć zawsze twierdził, że patrzenie na Yechana było jedną z najprzyjemniejszych aktywności, to teraz nie potrafił wyobrazić sobie lepszej pozycji niż ta, którą przypadkowo przyjął. W zupełnym ukryciu, z twarzą wciśniętą w materiał koszulki tak, że każdy malujący się na niej grymas; każda jasna emocja, pozostawała niedostępna dla kogokolwiek poza samym Soo. Pozwolił więc sobie na to, by przymknąć oczy i oddać się w pełni tym drobnym, ale kolącym gestom. Rozkosznie znajomym ruchom dłoni, sunących mu po plecach i włosach, odruchowo - zupełnie bezwolnie - wciskając się w Yechana jeszcze bardziej niż dotychczas. I pewnie mógłby tkwić w tej pozycji całą noc, zapominając o czasie i własnej złości, ale właśnie teraz, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo tego potrzebował, ogrom emocji uderzył w niego ponownie. Niemal zdołał oszukać samego siebie; uwierzyć w to, że w trakcie tej nieplanowanej bliskości, obaj kradli dla siebie nieco utraconej normalności. I chyba to okazało się najgorsze. Bo Soo zorientował się nagle, niezależnie od tego jak bolesna nie byłaby teraz ta świadomość, że w tej właśnie chwili nie chodziło już jedynie o niego i Chana; o to, co się między nimi stało; co miało przysłonić wiele innych, znacznie ważniejszych spraw. Chodziło także o wszystko inne. O to, jak bardzo skomplikował swoje poukładane, choć trącące ułudą, życie. Jak wiele kosztowało go to, by wyłamać się z narzuconego schematu. Jak wolny i szczęśliwy poczuł się wtedy, kiedy zdołał odważyć się na ten pierwszy krok, który popchnął go ku realizacji własnych pragnień. I jak niewiele potrzeba było, by… znalazł się ponownie w punkcie wyjścia. W mieszkaniu, które przytłoczyło go nagle tak, jak nigdy wcześniej.
Bo znów nie czuł się sobą. Znów spełniał oczekiwania, które od zawsze wydawały mu się tak idiotyczne. Znów się gubił, nie wiedząc, czego tak naprawdę chciał. Tak, jak kiedyś.
Tym razem czuł jednak, że nie miał już nikogo, kto chwyciłby go za rękę i pomógł wybrać drogę, którą tak bardzo chciał przecież pójść.
— To niczego nie zmienia — zauważył cicho, prawie szeptem i nadal nie ruszył się nawet o cal. Nie wiedział, czy nie miał już siły czy może chodziło o to, że dawno nie czuł się tak bezpieczny. A może to strach o to, co miało zdarzyć się zaraz po tym, gdy jego palce przestaną zaciskać się na brzegach kurtki, trzymał go uparcie w miejscu. — Nie może. Nie powinno.
Y.
Powinienem iść, Soo. Na początku nie zrozumiał znaczenia tych słów. Umknął jego uwadze tak samo, jak robiło to wiele innych, znaczących czynników. Cichy głos, podpowiadający mu, że Yechan nie mógł znosić jego odmów w nieskończoność, utrata sił, która była coraz bardziej widoczna w całej jego postawie, rezygnacja kryjąca się w jego głosie. Zbyt wiele, by mógł to ignorować.
OdpowiedzUsuńA jednak tym, co na dobre wyrwało Yosoo z otępienia, był dopiero drobny, ale zdecydowany ruch Yechana. Gotowość do działania, do tego by podnieść ciało z podłogi i opuścić jego mieszkanie. Ten ostatni raz; zgodnie z nakazami, które Soo powtarzał wielokrotnie z taką pewnością i zawziętością, jakiej próżno byłoby doszukiwać się w nim teraz. Przecież tego właśnie chciał, prawda? Chciał tego, by Yechan dał mu w końcu spokój, by odpuścił, by pozwolił im na spokojne pogodzenie się z końcem ich wspólnej historii, dla której nie przewidziano najwidoczniej szczęśliwego zakończenia. Prosił go o to. Sam nie zliczyłby już nawet ile razy. A jednak kiedy spotkał się z tym konkretnym momentem, którego podobno tak wyczekiwał i pragnął, okazało się, że… nie było na tym świecie rzeczy, której potrzebowałby teraz w mniejszym stopniu. Przed którą broniłby się tak długo i zaciekle, jak by od niego wymagano. Którą odpędzałby od siebie gwałtownymi ruchami rąk i wrzaskami tak silnymi, że wybudziłyby ze snu całe miasto.
Powinienem iść
Nie, nie, nie, błagam, nie. Miał wrażenie, że każde z tych słów było jak cios, trafiający idealnie w jego żołądek. Chciał krzyczeć, żeby Chan nigdzie nie wychodził. Żeby nie ruszał się nawet o krok, został tam, gdzie teraz siedział i pozwolił im udawać jeszcze jakiś czas. Choć nawet on, w stanie całkowitej rozsypki i pogubienia, musiał wiedzieć, jak absurdalnie to teraz brzmiało. Zaprzeczał sam sobie; każdym słowem, ruchem, reakcją. Błagał o jedno, choć podobno oczekiwał działania zupełnie odmiennego. Odpychał go w nadziei, że ten nigdy się nie podda, zamykał przed nim drzwi, wierząc, że Chan i tak poradzi sobie z ich sforsowaniem. Zapewniał o swojej nienawiści, choć… kochał go, jak nikogo innego. Szaleńczo. Od dawna. I zrozumiał to właśnie teraz, kiedy wyczuł ruch pod własnym ciałem, a świadomość całkowitej i nieodwracalnej utraty jedynej osoby, przy której czuł się naprawdę sobą, uniemożliwiła mu oddychanie. Złapał go więc z większą siłą, tak mocno, na ile było go jeszcze stać. Zacisnął dłonie tak szczelnie, że skóra na czubkach jego palców stała się niemal idealnie biała. I szarpnął nimi w dół, byle tylko zatrzymać go przy sobie, przyciągając tak blisko, jak było to tylko możliwe. Pokręcił kilkakrotnie głową w geście jawnego sprzeciwu.
Słowa stanęły mu w gardle, dusząc go i sprawiając, że w kącikach jego oczu na nowo zebrały się pojedyncze łzy, oddech przyspieszył niebezpiecznie i Soo nie był już pewny, czy zdoła zatrzymać samego siebie przed definitywnym upadkiem. Ale może był w końcu bliski zrozumienia tego, że to właśnie okazanie znienawidzonej, błędnie postrzeganej, przez siebie słabości miało przyczynić się do tego, by… wszystko naprawić? Może to coś, przed czym uciekał, było tym, czego tak bardzo potrzebował? Pieczenie oczu i gardła przybrało na sile, ale przestał się tym przejmować. Pierwszy raz w życiu przyjął tę dławiącą reakcję z czymś bliskim akceptacji. I chyba był to dobry, pierwszy krok.
Rozpłakał się. Przegrał w tej nierównej walce, ale prawdę mówiąc… już dawno zaprzestał jakiejkolwiek obrony. Liczyło się tylko to, by utrzymać Chana przy sobie; by zmusić go do tego, by z nim został, choć okazało się to trudniejsze, niż mógł wcześniej przypuszczać.
— Kłamałem — wyjąkał żałośnie, gdy w końcu zdobył się na to, by otworzyć usta. Gdy mimo wcześniejszych obaw, udało mu się pokonać zwodniczą mieszankę wstydu i strachu. — Kłamałem, wcale cię nie nienawidzę. Kłamałem, Channie. Kłamałem, okej? Tylko, błagam cię, nie wychodź. Nigdzie nie wychodź, nie zostawiaj mnie teraz.
save us.
Spodziewał się właśnie swojego prywatnego końca świata. Kiedy dłonie Yechana starały się przejąć kontrolę nad tymi jego, wciąż mocno zaciskającymi się dokładnie tam, gdzie im nakazał, a ciało próbowało wysunąć się spod jego naporu, Yosoo czuł jedynie narastający atak paniki. Nie wiedział, który z kolei, ani czy to, co czuł, było faktycznie tym, co podejrzewał. Liczyło się jedynie to, by nie pozwolić Yechanowi na żaden kolejny ruch. Żadne posunięcie, które przybliżyłoby ich do wyjścia z tej delikatnej bańki, w której teraz tkwili. Chwili zupełnego odcięcia; ucieczki spod obserwacji tych par oczu, których nigdy nie chcieli ku sobie kierować. Mógłby walczyć z nim choćby do rana. Nie wahałby się podjąć nawet tych działań, które do tej pory uważał za coś obrzydliwie żałosnego. Szarpałby się, prosił, zagrodziłby drzwi własnym ciałem, jak samo jak Chan kilka miesięcy temu, gdy po ich poważniejszej kłótni, to Soo był tym, który w popłochu opuszczał mieszkanie. Zrobiłby wszystko, byle go tylko zatrzymać i jeśli miałoby to być ostatnim czego by się podjął, był w stanie zaryzykować.
OdpowiedzUsuńBo chciał go tutaj, przy sobie, niezależnie od tego, jak bardzo go to teraz przytłaczało. Z jakim bólem się wiązało i jak mocno napędzało wir wyrzutów sumienia i poczucia utraty własnej zawziętości. Tej samej, która latami gwarantowała mu wychodzenie obronną ręką z najtrudniejszych sytuacji, w które został wciągnięty (lub też, w które pakował się na własne życzenie).
Nie spodziewał się, że jego słowa podziałają na Chana jakkolwiek; że zatrzymają go w miejscu; że pozwolą wykraść im jeszcze kilka sekund wymuszonego porozumienia. Obawiał się, że mimo wszystko, gdy własne siły znaczną go zawodzić, zostanie w końcu odepchnięty, a w jego mieszkaniu na nowo zapanuje przerażająca cisza. Ta wwiercająca się w uszy i obrazująca to, jak bardzo samotny teraz był.
I kiedy zaczerpnięcie następnego oddechu, wydawało się znów czymś niemożliwym do wykonania, a nieznośny szum w uszach przybrał na sile do tego stopnia, że Yosoo miał ochotę krzyczeć z bezsilności, poczuł coś, co zatrzymało ten chaos w połowie kolejnej sekundy. Znajome ciepło, jego kolejną falę. Ponowną bliskość i spokój. Dłoń wsuwającą się we włosy - dokładnie tam, gdzie chciał ją teraz czuć; nigdzie indziej. Bo Chan nadal tam był, nadal obok niego, przyciągając go jeszcze bliżej i pełniej niż dotychczas. Wywołując tym kolejną falę żalu i drgania napędzanego atakiem płaczu, którego powoli przestawał się wstydzić.
— Nie wiedziałem, co robić. — Nadal nie wiedział, ale w ostatniej chwili zatrzymał to wyznanie jedynie dla samego siebie. Cudem ocalała część zdrowego rozsądku nakazywała mu nie zdradzać wszystkiego, jakby w obawie, że prędzej czy później mogłoby obrócić się to przeciw niemu.
— Nie chciałem tu być, nie chciałem do nich wracać, ale nie miałem gdzie iść. Spanikowałem, Channie. Myślałem… myślałem że tak będzie lepiej.
Potok słów zamieniał się powoli w ich rwącą rzekę, zalewając już nie tylko samego Chana, ale i całą przestrzeń; zbierając ze sobą wszystko, co tylko napotkała. Nie kontrolował już chyba niczego, co wypływało teraz spomiędzy jego drżących warg, ale prawdę mówiąc, w ogóle go to już nie obchodziło. Nie, kiedy zaczynał rozumieć, że jednym sposobem na odzyskanie równowagi, było pełne poddanie się obecności i bliskości właśnie tej osoby, którą tak uparcie od siebie odpychał. Którą krzywdził równie mocno, jak samego siebie.
— Ale już nie mogę, zabrałem sobie wszystko — ciągnął, opierając czoło gdzieś na wysokości obojczyka Yechana i delikatnie rozluźniając w końcu zmęczone dłonie. — Jestem w punkcie wyjścia. Nie mam nic. Zostałem, kurwa, z niczym.
Y.
— Nie — wyrzucił szybko, gdy tylko poczuł pod sobą, pierwszy, nieprzewidziany wcześniej ruch i naprawdę był gotowy na to, by znów zwiększyć siłę, z jaką utrzymywał Yechana w miejscu. Znów mu się postawić i zrobić wszystko, by przekonać go do pozostania tutaj, przy nim. Wydawało mu się, że w czasie trwania tej jednej sekundy, gdy sądził, że Chan powrócił do planu opuszczenia jego mieszkania, przez głowę przemknęło mu co najmniej kilka rozpaczliwych i żałosnych rozwiązań, których podjąłby się bez mrugnięcia okiem. Bez najmniejszego nawet zawahania, byle tylko doprowadzić do zadowalającego go skutku. Do przetrwania tej burzy w najbezpieczniejszy i najbardziej uzależniający ze wszystkich, dostępnych mu sposobów. Otoczony ramionami, w pomiędzy które idealnie się dopasowywał; znajomym zapachem i jednym głosem, którego chciał teraz słuchać.
OdpowiedzUsuńNie był pewny tego, co stanie się potem, ale nie chciał się tym teraz przejmować. Nie widział w tym większego sensu, gdy całe ciało; każdy z jego odruchów mówił mu tak jasno o tym, że to Chan był tym, czego Soo tak bardzo teraz potrzebował. Nie potrafiłby wytłumaczyć tego inaczej, skoro dopiero przy nim, nieprzyjemny ucisk w żołądku, odchodził w zapomnienie, a oddech starał się naśladować spokojny, zachęcający rytm narzucany przez Yechana. To właśnie dlatego ponownie spanikował; pozwolił porwać się kolejnej fali strachu, nim nie usłyszał cichych, wyjaśniających słów. Kilka tak zwyczajnych, prostych w odbiorze, a tak szybko i skutecznie odpędzających wszystkie, nękające go, demony. Wprowadzające spokój, który utracił przed miesiącem, po części też na własne życzenie. Coś, czego tak bardzo mu dotąd brakowało.
I dalej tu jestem. Nie zostawię cię.
Złapał się tego równie mocno jak, podtrzymujących go teraz, ramion Yechana. Liczył się z tym, że gdyby nie pomoc chłopaka, Soo kolejny raz boleśnie spotkałby się z podłogą, lądując na niej zaraz, po próbie wyprostowania własnych nóg. Chociaż… przestał się już z tym nawet ukrywać.
Zakotwiczył na nim. Ponownie, tak jak każdego dnia przed tą znaczącą imprezą, którą najchętniej wymazałby teraz z pamięci. Zaczynał jednak rozumieć, że pragnienie to było zupełnie niemożliwym do zrealizowania. Tym, które mógł w sobie pielęgnować, ale które nigdy nie miało znaleźć dla siebie miejsca w jego nowym świecie. Pozwolił więc jedynie poprowadzić się, zupełnie na ślepo, nim nogi nie wyczuły za sobą czegoś, co nie pozwoliło im iść dalej. Opadł więc bezsilnie tam, gdzie mu nakazano i błądził nieobecnym wzrokiem po wszystkim, co znalazło się teraz w jego zasięgu.
W pierwszej chwili, nie do końca zrozumiał to, jakim cudem znalazł się w końcu na kanapie. Na miękkim, ale stabilnym podłożu, które gwarantowało chwilową ulgę dla ciała, zmęczonego przyjmowaniem wcześniejszej, niewygodnej pozycji. Czegoś mu jednak brakowało. Bo mimo niezaprzeczalnego komfortu, nie czuł już ciepła, które jeszcze chwilę wcześniej, uspokajało szaleńczy bieg jego serca. Poczuł, że… coś tracił. Znowu. I nadal nie myślał trzeźwo.
— Przepraszam, Yechan — szepnął słabo, zmuszając się do tego, by przesunąć wzrok wprost na jego twarz. Chyba pierwszy raz od kiedy Chan przekroczył próg jego mieszkania. Wcześniej albo przed tym uciekał, albo zawzięcie się wzbraniał, byle tylko nie pozwolić sobie na utratę czujności i przybranej, niewzruszonej pozy. Bo wtedy takim chciał być - pewnym, chłodnym i upartym - kimś, kto nie dałby manewrować sobą w jakimkolwiek zakresie. Teraz marzył jednak tylko o tym, by odkryć sposób na to, by mieć go znowu przy sobie. Jak wcześniej, w korytarzu, niezależnie od tego, czy miał tego później żałować czy nie. — Chyba nie powinienem tego wszystkiego na ciebie teraz zrzucać.
Y.
Yosoo nie potrafił zrozumieć tego, co działo się w jego głowie, gry próbował przyjąć każde ze słów Yechana. Słyszał je, bardzo wyraźnie; docierał do niego ich sens, ale… mimo tego nie był w stanie w pełni za nimi podążyć. Bo jak miałby mu teraz uwierzyć? Jak zaufać, że moment, który właśnie dla siebie wykradli, był odpowiednim do tego, by wyrzucić wszystko, co w trakcie ostatniego miesiąca osiadło na ich relacji gęstym cieniem? Do tej pory zawsze starał się go przecież przed tym chronić. W każdej rozmowie; w każdym działaniu, ograniczał się ze szczerością własnych wypowiedzi, by nie zalać go zbyt dużym ciężarem, którego mógłby nie dźwignąć. Wiedział przecież doskonale, jak wielkim wysiłkiem było dla Chana opiekowanie cudzych emocji, gdy jego własne, skutecznie wymykały mu się z rąk. Gdy sam potrzebował czegoś, na czym mógłby się oprzeć i ramion, w których mógłby się schować.
OdpowiedzUsuńNigdy mu tego nie powiedział, zatrzymywał te obserwacje jedynie dla siebie, ale tak wiele razy łapał się na drobnych wyrzutach sumienia, gdy każda z poważniejszych rozmów kończyła się łami, zbierającymi się w kącikach oczu Yechana, drżącym głosem… albo tym przeklętym zadzieraniem skórek przy paznokciach. Tym, czego szczerze nienawidził, bo wiązało się z jego bezpośrednią, fizyczną krzywdą. Od dawna dzielił się z nim więc jedynie tym, co w oczach Soo, mogło uchodzić za znośne w odbiorze. Tym, co sam zdołał przepuścić wcześniej przez mocny filtr, bo za każdym razem, gdy zdarzało mu się tego zaniechać, widział na własne oczy, jak wielki błąd popełniał.
Tym razem coś się jednak zmieniło; migało w umyśle Soo jako wielki sygnał ostrzegawczy, ale mimo tego, nie na tyle mocno i skutecznie, by zatrzymać go przed poddaniem się propozycji Yechana. I ten raz pozwolić sobie na to, słowa płynęły z jego ust, jedno po drugim, w szczerych wyznaniach, bez analizy, bez wahania i bez obawy, że jutrzejszego ranka mógł tego żałować.
— Nie daję z tym rady, Channie — przyznał w końcu, z niemocą pochylając się do przodu. Oparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w swoich rozedrganych dłoniach, byle tylko zachować tę złudną zaporę, oddzielającą wzrok Yechana od każdej emocji, malującej się teraz tak wyraźnie w oczach Yosoo. — Nie wiem, za co się zabrać, nie wiem, jak to wszystko posprzątać. Tego jest… za dużo. Moi rodzice, to mieszkanie, te pieprzone bankiety. Ty i… — zawahał się przez ułamek sekundy, zupełnie tak, jakby kolejna część wypowiedzi nie chciała przejść mu przez usta — … Seojun.
Może faktycznie tak było? Może skalanie przestrzeni tym jednym imieniem wydawało się Yosoo zbyt ryzykowne? Nie mógł jednak udawać, że nie stanowił najważniejszego elementu ich obecnego położenia. Że początek ich sporu nie krył się właśnie w nim. Przy jego bezpośrednim udziale. Wcześniej wydawało mu się, że więź łącząca go z Yechanem była na tyle silna, że nie istniało nic, co byłoby w stanie zagrozić jej tak poważnie, że ta mogłaby przestać istnieć. Nagle, z dnia na dzień; z godziny na godzinę. Teraz przekonywał się boleśnie o tym, w jak wielkim błędzie był, bo choć w głębi serca naprawdę chciał się teraz postarać; zrobić wszystko, by wspólnie ruszyć do przodu, to nie potrafił znaleźć w sobie wystarczającej siły, by wykonać ten pierwszy krok. Jeszcze nie dzisiaj.
— Nie umiem tak — przyznał jeszcze bezradnie, podnosząc nieznacznie głowę i spoglądając w kierunku Yechana. — Nie umiem na ciebie patrzeć tak jak wcześniej i nie wiem, co mam z tym zrobić, Channie. Co jeśli to się nie zmieni?
Y.
Nigdy nie pomyślałby, że przyjdzie mu się mierzyć z czymś tak trudnym właśnie tutaj.
OdpowiedzUsuńW ścianach, które okazały się ciasną klatką, choć wcześniej uważał je za skrawek upragnionej wolności; na kanapie, która do tej pory kojarzyła mu się jedynie z wygodą i słodkim spokojem niezliczonych wieczorów, które spędzali na niej w swoim niewymuszonym towarzystwie. Z tamtą nocą, gdy zrozumiał, że Yechan nigdy nie był kaprysem, choć było to coś, co wmawiał sobie uparcie przez wiele tygodni. Okłamując samego siebie, że tak było lepiej, bo przecież podążanie za wyznaczonym dla siebie planem, nie mogło okazać się złe. I pewnie kiedyś, przez krótki moment, naprawdę w to wierzył. Dopóki nie rozumiał, że w jego świecie porcja spalonej jajecznicy znaczyła o wiele więcej niż obiad w najlepszej restauracji.
— Ale mi to nie wystarcza— przyznał tak szczerze, że zdołało to zaskoczyć nawet jego samego. — Nie rozumiesz? Nie chcę tak, nie potrafię, nienawidzę półśrodków, wiesz przecież.
Bał się jego reakcji, choć sądził wcześniej, że na każdą z nich był przecież gotowy.
Chciał go nienawidzić, ale nie potrafił, bo uczucie, którym darzył go ot tak dawna, skutecznie przysłaniało sieć wmawianych sobie powinności. Chciał mu także wybaczyć, ale wyraźne wspomnienia z Lotte Palace okazywały się zbyt poniżające, by ot tak puścić je w niepamięć. Tkwił w położeniu absolutnie najgorszym spośród wszystkich, które mógłby sobie teraz wyobrazić; zawieszony gdzieś pomiędzy kilkoma rozwiązaniami, z których każde nęciło i odtrącało go niemal w równym stopniu. Yosoo nie potrafił wybrać żadnego z nich. Podejmowanie decyzji okazywało się znacznie trudniejsze gdy stawiał na szali pierwsze, co posiadał tak naprawdę.
I nie mógł zrobić nic, by to zmienić, bo nigdy nie czuł się bardziej daleki od Chana niż teraz, gdy dzieliła ich odległość nie dłuższa niż kilka nieznaczących cali. Taka, którą mógł przerwać jednym ruchem; wyciągnięciem dłoni. Gdy, przebywając z nim w jednym pomieszczeniu, miał wrażenie, że znajdowali się na dwóch krańcach globu. Bez możliwości wymiany spojrzeń, słów czy… jednego pocałunku, za który oddałby bez wahania stanowczo zbyt wiele. Pozwoliłby odebrać sobie resztki godności i rzeczy materialnych, które - jak się okazało - nigdy nie należały w pełni do niego. Może poza tymi kilkoma nieznaczącymi dodatkami, jak mała lampka w kształcie meduzy czy figurki zwierzątek, które wygrał kiedyś w grze w kulki. Tym, co nie raz i nie dwa zdołało uzyskać miano kiczu, a co miało dla niego szczególne znaczenie. Bo nie pasowało nigdzie. Podobnie jak on.
Znienawidzone uczucie wilgoci w kącikach oczu przytłoczyło go ponownie. Choć tego nie chciał; próbował się przed tym wzbraniać, a mimo tego znów okazał się słabszy niż przypuszczał.
Yosoo podciągnął nogi na kanapę i oparł brodę na złączonych kolanach, próbując zmusić się do tego, by zatrzymać wzrok na czymkolwiek, co nie byłoby twarzą Yechana. Ani jego włosami, opadającymi mu na policzki. Ramionami, nogami… czubkami jego palców też nie. Niczym, co przypominałoby mu, jak cholernie za nim tęsknił; jak bardzo mu go brakowało, choć każdego dnia w ciągu minionego miesiąca przekonywał samego siebie, że było zupełnie odwrotnie.
Że potrafił radzić sobie bez niego, choć było to tak żałośnie dalekie od prawdy.
— Najchętniej wyrzuciłbym cię teraz za drzwi, ale boję się, że nie staniesz w nich już nigdy więcej, Channie.
Tego by przecież nie przeżył.
— Obiecujesz? — Gdyby Yosoo był teraz w pełni świadom tego, jak bardzo pozwalał samemu sobie na wymykanie się z okowów narzuconych norm i odruchów, które latami uważał za naturalne, nie mógłby pewnie uwierzyć, że pytanie to miało szansę w ogóle wybrzmieć teraz między ich dwojgiem. — Zrób to, proszę. Obiecaj, że dzisiaj już nigdzie stąd nie pójdziesz.
OdpowiedzUsuńBo prosił przecież o coś, o co nigdy nie powinien. Nie teraz, kiedy Chan zapewnił go o tym minutę wcześniej i nie po tym, gdy sam wielokrotnie wymuszał na nim działanie zupełnie odwrotne od tego, czego aktualnie tak bardzo pragnął. Ciężar tych wszystkich sprzeczności, w których Yosoo zdawał się brodzić teraz po same kolana, uderzał w niego coraz mocniej i mocniej. Oblepiał całe jego ciało, jak niewiarygodnie wytrzymała pajęczyna; osadzał się na jego ramionach i twarzy, a Soo nie mógł zrobić nic, by się od tego uwolnić, bo każda próba pozbycia się tej upiornej lepkości, powodowała jedynie przeniesienie jej na kolejne, wolne od niej dotychczas, części ciała.
Wydawało mu się, że niezależnie od podjętych decyzji i najdrobniejszych nawet działań, nie byłoby tak łatwo wymknąć się właśnie sieci zmyślnych pułapek, które czekały na niego na każdym kroku. Kryły się w bolesnych spojrzeniach, nieprzemyślanych słowach i znajomym, ciepłym oddechu, który rozbijał się teraz na jego odsłoniętej szyi i przypominał Yosoo brutalnie o wszystkim, co jeszcze tak niedawno znajdowało się w zasięgu jego rąk, a teraz wydawało się czymś tak niepoprawnym. Czymś, czego nadal pragnął, choć przecież w ogóle nie powinien. Coś, co chciał wyrzucić z własnej głowy, a co chowało się między najodleglejszymi wspomnieniami, uciekając zręcznie przed próbą bezkompromisowego wygodnienia. Bo Chan zapuścił w nim korzenie. Dawno; pewnie nieświadomie, i nie istniał chyba sposób na to, by pozbyć się ich raz na zawsze. Nie bez gotowości na zadanie sobie jeszcze większego bólu niż ten, wyrządzony przez obraz Yechana ukrytego w innych ramionach. I świadomości, że Soo sam go w nie popchnął. Na to nie był jeszcze gotowy.
W odpowiedzi na tę pojedynczą, ale niezwykle przytłaczającą myśl, oplótł swoimi rękoma ciało Chana, wkładając w to pewnie więcej siły niż wypadało. Pozwolił sobie trwać w tym uścisku kilka sekund, nim pochylił się do przodu, ukrywając twarz w zagłębieniu jego szyi, w nadziei, że wywalczy tym dla siebie możliwość schowania się przed jego spojrzeniem. Mógłby teraz skłamać, że nie kontrolował własnych odruchów; że jego ciało zadziałało samo, mimowolnie, wiedzione rozpaczliwymi i żenująco prostymi potrzebami, którym nie potrafił się przeciwstawić. Że nic co teraz zrobił, nie było tak naprawdę zależne od niego. Mógłby wypierać się tego tak długo i gorliwie, aż cały świat nie zawierzyłby jego zapewnieniom. A jednak nie zamierzał, bo właśnie w tej krótkiej chwili, był spokojniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. I być może to właśnie dlatego; ze względu na ogarniający go nagle błogostan, a może kolejną falę ogromnego zmęczenia, Soo pozwolił sobie na to, by zbliżyć się do Chana jeszcze bardziej. Rozluźnił uścisk rąk, ale jedynie po to, by zjechać nimi w dół, po jego ciele. Działał ostrożnie, nienaturalnie, jak gdyby bał się, że w każdej chwili może zostać sam. Na kanapie, w pokoju, w mieszkaniu. Całkowicie.
Ułożył głowę na jego udach, tak, jak robił to wielokrotnie wcześniej, gdy potrzeba odpoczynku dawała o sobie znać i ponownie zacisnął jedną z dłoni na materiale jego spodni. Wpatrywał się przez chwilę w milczeniu w ciemny ekran telewizora. W niewyraźne, odbijające się w nim kontury stolika, kanapy i ich dwojga. I miał ochotę zasnąć, choć wszystko w nim krzyczało, by tego nie robił.
By nie odbierał im czasu, który sobie teraz podarowali.
— Niczego więcej od ciebie nie chcę, Channie — skłamał i był pewny, że Yechan doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bo chciał. Wiedział jednak, że nie powinien. Nie miał prawa. — Tylko dzisiaj już nie wychodź.
Y.
Yosoo leżał w przybranej, tak lubianej przez siebie pozycji, zupełnie ignorując fakt, że było to ostatnie, na co powinni sobie teraz pozwalać. Pewnie znalazłoby się wielu śmiałków, którzy zdecydowaliby się przypisać jego zachowaniu jedynie to, co negatywne i poniżające. Wątpił jednak, by istniało jeszcze cokolwiek - ruch, czy słowo - co byłoby w stanie pogrążyć go jeszcze bardziej. Sprawniej wpędzić w niekończącą się spiralę poczucia winy, złości i zażenowania, które zalewały go teraz naprzemiennie, powodując, że miał ochotę wykonać w jednej chwili rzeczy absolutnie ze sobą sprzeczne. Zostać i uciekać. Milczeć i mówić. Ściskać Chana na tyle mocno, na ile tylko wystarczyłoby mu sił i… odpychać go od siebie z zapałem tak wielkim, że nie sposób byłoby doszukać się go w jakimkolwiek jego wcześniejszym działaniu. I był tym szczerze zmęczony. Ciężar i ból jego ciała, opadające powieki czy trud z utrzymaniem przy sobie resztek świadomości, zrodziły się przede wszystkim z tej wewnętrznej walki, którą toczył, a której najpewniej wcale nie dane mu było wygrać. Nie, kiedy sam dla siebie stanowił największe z wyzwań.
OdpowiedzUsuńPoruszył się niespokojnie dopiero wtedy, kiedy upływ czasu dał o sobie brutalnie znać. Objawił się w nieznośnym drętwieniu nóg, które Yosoo trzymał teraz w nienaturalnej, skurczonej pozycji, ale mimo tego, nie zamierzał podnosić się z miejsca. Nie mógł i nie chciał, zresztą jego uwagę skutecznie zajmowały teraz palce Yechana, przeczesujące niespiesznie część jego kosmyków. Zastanawiał się, po co to robił. Splątane wcześniej włosy, dawno nie wymagały już jakiegokolwiek ujarzmienia, ale Soo nie potrafił odmówić sobie tej drobnej przyjemności i zmusić się do jasnego zakończenia jego działań. Może zupełnie odruchowych, nieprzemyślanych, a może nie. Poddał się im do tego stopnia, że gdy przez sekundę wydawało mu się, że Yechan zamierzał odsunąć dłoń, złapał ją gwałtownie, byle tylko zatrzymać tę chwilę na dłużej.
— Jeszcze nie — szepnął w żałosnej prośbie, ściskając za jego nadgarstek i upewniając się, że dłoń Chana zostanie dokładnie tam, gdzie powinna. Przynajmniej na razie. Trwał w tym krępującym położeniu o kilka sekund za długo, ale dopiero wtedy był w stanie odpuścić i przymknąć ponownie oczy. Uwierzyć, że nic złego nie miało się stać, a cicha obietnica, którą przed chwilą usłyszał, była warta więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Jest jeszcze taka jedna rzecz, z którą było mi chyba najtrudniej — odezwał się po chwili, kolejny już raz przerywając bezpieczną ciszę, która zdawała się być teraz jednym z ich największych sprzymierzeńców. Słowa zdawały się płynąć samoistnie, bez kontroli, byle tylko nadać znaczenia temu, co od kilku tygodni miażdżyło Soo od środka. Gdy jego dłoń ponownie znalazła się na wysokości kolana Chana, palce zaczęły kreślić mimowolnie niewielkie kółka, ale nie zorientowałby się w tym, nawet gdyby chciał — Pomyślałem przez chwilę, że to co się stało… — zacisnął na moment usta, szukając odpowiednich słów — …między nami, wiesz. Że to jakaś kara.
Mogło brzmieć to teraz dość absurdalnie. Yosoo bowiem, nie raz i nie dwa, kpił jawnie z założeń istnienia zależności, zgodnie z którymi ludzi miałoby spotykać dokładnie to, czym sami karmili otaczający ich świat. Wierzył, że był panem swojego życia, że tylko od niego zależało to, jak wyglądał każdy kolejny dzień. A teraz zaczynał w to wątpić. Za każdym razem, gdy dopadał go ból związany z rozstaniem z Chanem, złośliwa wyobraźnia stawiała mu przed oczami Avę. Jej spojrzenie wypełnione taką samą, dławiącą mieszanką: złości i żalu. Avę wypluwającą z siebie słowa, których nigdy by nie wypowiedziała. Nie do niego. Ale samego siebie też nie podejrzewałby przecież o połowę tego, czym w ostatnim czasie zalewał Yechana.
— Zrobiłeś mi, nie dokładnie, ale prawie to samo, co ja zrobiłem Avie i… I chyba rozumiem ją teraz trochę lepiej.
Y.
Było mu zbyt dobrze, by zdołał przejmować się teraz tym, że jego słowa nie spotkały się z jakąkolwiek odpowiedzią. Zbyt dobrze, by rozważać, czy to, co na co pozwalał, było czymś niepoprawnym. Zbyt dobrze, by utrzymać oczy otwarte i walczyć z ogromnym zmęczeniem jeszcze choć minutę dłużej. Więc odpuścił. Kolejny raz, zatracając się w przyjemnym uczuciu ciepła, rozlewającym się po miejscach, które spotykały się z delikatnym muskaniem palców Chana.
OdpowiedzUsuńWydarzenia z wczorajszej nocy uderzyły w niego falą przytłaczających wspomnień, gdy tylko, wdzierające się do salonu słońce, zmusiło go do otwarcia oczu. Usiadł na kanapie, nie bez bólu, spowodowanego spaniem w dość niewygodnej pozycji i odruchowo rozejrzał się po pokoju.
Nie było go. Wyszedł. I Soo nie potrafił określić, czy cieszył się z tego, że Chan, ten jeden raz, okazał się dużo bardziej odpowiedzialny, niż mógłby wcześniej przypuszczać, czy może odwrotnie - złościł, że nie zaryzykował. Przecież mógł. Może powinien.
Chciał położyć się z powrotem, ale jego spojrzenie przyciągnęła niewielka karteczka, pozostawiona na blacie stolika. Coś, czego nie było tam poprzedniego wieczora, a czego nie potrafiłby zignorować nawet wtedy, gdyby chciał. Sięgnął więc po nią, nie bez pewnych obaw i niemal parsknął pod nosem w odpowiedzi na uwagę o godzinie, o której Yechan postanowił udać się do domu.
A potem uświadomił sobie, że nie było to jedynym, co pozostawił po sobie w jego mieszkaniu.
Upłynęło dziesięć minut, nim zdołał zmusić się do tego, by zsunąć się z kanapy i pochwycić w dłonie coś, co umknęło jego uwadze poprzedniego wieczora, gdy całą poświęcił jedynie Chanowi. Złości, którą czuł, gdy pierwszy raz ujrzał go w progu mieszkania; bólowi, który rozdzierał jego serce, kiedy nieoczekiwanie znalazł się w mocnym uścisku. Lękowi, który przejął nad nim kontrolę, gdy zdał sobie sprawę, że nie potrafił go nienawidzić. Choć tak zaciekle wmawiał sobie, że było to dokładnie tym, czego tak bardzo przecież chciał.
Spróbuję naprawić chociaż jedną rzecz, którą zniszczyliśmy.
Nie potrafiłby wyjaśnić, czego spodziewał się, gdy ostrożnie sięgał do ciemnego futerału; gdy rozsuwał zamek drżącymi palcami, które cudem tylko zdołały zaciskać się na metalowy suwaku z wystarczającą mocą. Wiedział, że nie mogło jej tam być. Że nie istniała na tym świecie taka siła, która byłaby w stanie zebrać na nowo resztki jego starej gitary. Tej, o którą dbał latami, do której podchodził z niewiarygodną wręcz delikatnością, a którą rozbił na części, gdy poddał się uczuciom przyćmiewającym zdrowy rozsądek. Gdy pozwalał na to, by jego dłońmi kierowała jedynie niepohamowana wściekłość, która usiłowała znaleźć dla siebie ujście w jakikolwiek sposób. Gdy wybrała ten najgorszy. Gitara była dla niego czymś więcej niż jedynie instrumentem. Była cichym wyrazem marzenia, zręcznie wymykającego mu się z rąk, a kuszącego i pozostającego w nim niezmiennie, niezależnie od tego, co działoby się w jego życiu. Uciekał do niej w chwilach większego zwątpienia; zatracał się w niej wtedy, gdy potrzebował zapomnieć o tym, co pozostawiał za drzwiami własnego mieszkania.
Wiedział, a jednak była taka sekunda, w której wierzył nawinie, że Yechan dał radę cofnąć czas. Tylko jedna, bo w kolejnej, gdy oczy ujrzały jasne drewno, pokryte kilkoma koślawymi rysunkami, serce Yosoo zatrzymało się bez ostrzeżenia, a oddech wypalał nagle jego płuca. Zaciskane dotąd usta rozchyliły się w wyrazie czystego szoku, ale nie dały rady wypuścić z siebie żadnego słowa czy choćby dźwięku. Trwał w absolutnym milczeniu, cofając za siebie dłonie, jak gdyby bał się, że to co widział, było jedynie sennym majakim. Złośliwym chichotem losu, który rozmyłby mu się przed oczami, gdyby tylko zechciał pochwycić go zbyt mocno i rozpaczliwie.
Potrzebował dłuższej chwili, by przekonać samego siebie do kolejnego ruchu; do ostrożnego wyjęcia gitary z futerału i przyciągnięciu jej do siebie, wzorem walki o przejęcie najcenniejszego skarbu. Bo znów nie trzymał w dłoniach jedynie instrumentu. Nie, kiedy ślizgał palcami po rysunkach i napisach, ściskających jego serce. Not fair. Po dwóch słowach, które opuszczały jego usta o wiele częściej niż wypadało. Po szkicu małego ptaka i filiżanki kawy, którą skojarzył od razu z jedynym miejscem, gdzie odbyli setki rozmów, w tym jedną z tych ważniejszych. Po paskudnym rysunku jajka, które wywołało u niego mimowolne drgnięcie ust. Po współrzędnych, które pozostawały dla niego na razie zagadką, bo nie chciał tracić teraz nawet chwili na to, by zajmować się czymś innym niż powolne odkrywanie kolejnych tajemnic nowej gitary. Jego gitary. Nie mogłaby należeć do nikogo innego, skoro ktoś zrobił wszystko, by miała na sobie to, co go budowało. Co sprawiało, że był dokładnie tą wersją Yosoo, o którą chciał walczyć. Nadal, niezmiennie. Przesunął palcami po nowych strunach, nietkniętych czasem ani czyjąś ręką. Kilka razy, uśmiechając się bezwiednie, gdy pierwsze dźwięki docierały do jego uszu. I choć były zupełnie zwyczajne, znajome i proste, wydawały się tworzyć właśnie jedną z najpiękniejszych melodii.
UsuńNie myślał więc racjonalnie, gdy ostrożnie odkładał instrument na kanapę, a nogi same prowadziły go w stronę drzwi. Gdy wychodził z mieszkania, nie przejmując się nawet tym, by chociaż pospiesznie zmienić ubranie na świeże. Nie myślał racjonalnie, gdy wbiegał do metra, byle tylko przebyć odległość, która wydawała mu się nagle tą nie do pokonania, ani wtedy gdy przeskakiwał nerwowo z nogi na nogę, czując się tak jakby winda zabierała go właśnie nie na dziewiąte piętro a na sto dwudzieste. I na pewno nie wtedy, kiedy trzaskał dłonią w drzwi do mieszkania Chana, zbyt mocno, zbyt gwałtownie i zbyt wiele razy. Chciał, by mu otworzył - teraz, natychmiast. Chciał móc stanąć przed nim i powiedzieć mu wszystko, na co wczoraj nie wystarczyło mu odwagi. Wszystko, co mogło przyczynić się do ich ostatecznego końca. Albo czegoś, o co nie śmiałby jeszcze prosić.
— Otwieraj, cholerny dupku — warknął do samego siebie, opierając czoło o drzwi i stukając w nie jeszcze dwa razy, nim zebrał się do nieoczekiwanego krzyku. — Yechan!
Y.
Moment oczekiwania na pojawienie się Yechana, wydawał się nienaturalnie długi, a Soo nie potrafił zatrzymać teraz tej jednej, złośliwej myśli, która podjudzała go niepotrzebnie, wmawiając, że Chan robił to wszystko specjalnie. Że podchodził do drzwi zbyt wolno, że odwlekał odruch pociągnięcia za klamkę. Że stał tam, po drugiej stronie, ukryty za śmiesznym kawałkiem drewna, licząc na to, że Yosoo odpuści. Odwróci się i zniknie z jego progu, nie mącąc dłużej tego spokojnego poranka. Nie miało znaczenia to, jak bardzo niezgodne z prawdą było to podejrzenie, bowiem już samo tylko wyobrażenie sobie tego irracjonalnego scenariusza; ulotne, niewyraźne; było w stanie doprowadzić go do szału. Sprawić, że przeskakiwał nerwowo z nogi na nogę, nie radząc sobie z ogromem zniecierpliwienia, frustracji i żalu, zalewającego całe jego ciało.
OdpowiedzUsuńByło to naprawdę trudne do wyjaśnienia. Ubranie w słowa tego, jak skrajne potrzeby i emocje miotały nim teraz od środka, powodując, że stworzenie jakiegokolwiek planu działania, wydawało się niemożliwe.
Przekonał się o tym już sekundę później, kiedy tylko drzwi ustąpiły; kiedy uchyliły się nieznacznie, a do jego uszu dobiegł znajomy głos. I Soo przestał działać racjonalnie. Prześlizgnął się do środka, pewnie zbyt gwałtownie, naruszając przy tym wszelkie normy dobrego wychowania. Nie zatrzymał go ani głośny dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, ani zdziwienie, malujące się wyraźnie na zmęczonej twarzy Yechana. Nie chciał się nad tym zastanawiać; nie teraz, kiedy pochwycenie choćby jednej myśli, wydawało się czymś nie do wykonania. Nie kontrolował własnych dłoni, gdy te ruszyły do przodu, zaciskając się na materiale koszulki Chana. Gdy popychały jego ciało, dopóki to nie spotkało się boleśnie z jedną ze ścian, powodując, że jakakolwiek forma ucieczki nie wchodziła już w grę. Nie pozwoliłby mu na to, niezależnie od podjętych prób. Nie, jeśli naprawdę zależało im na tym, by na dobre wydostać się z tego cholernego punktu, w którym grzęźli już od miesiąca.
— Gitara? — syknął, zbliżając się do niego na tak niewielką odległość, że ta prawie nie istniała. — Pieprzona gitara? Co ty myślałeś? Że to cokolwiek zmienia?
Nie zmieniało nic, a jednak było najważniejszym, co się między nimi wydarzyło. Namacalną próbą przeprowadzenia ich na drugą stronę konfliktu. Delikatną, a jednocześnie tak bardzo przejmującą podstawą do tego, by zbudować coś od nowa.
Bo Chan dotrzymał słowa. Rzeczywiście coś naprawił.
— Teraz mnie posłuchasz. — nakazał. Nie prosił, nie widział w tym sensu. Nie chciał bawić się w uprzejmości, gdy miał wrażenie, że był to ostatni moment na to, by wyrzucić z siebie to, co rzeczywiście ciążyło mu na ramionach. Cały żal, cały gniew… wszystko co uniemożliwiało mu to, by ruszyć dalej. Co sprawiało, że obraz Chana nie był tym, którego tak bardzo teraz potrzebował, a jedynie jego marną karykaturą, zbrukaną wszystkim, co dławiło i paliło. Bolesnymi wspomnieniami, skutecznie przysłaniającymi te dobre, drogie sercu. Cichymi wyrzutami sumienia. — Nigdzie nie uciekniesz, tylko będziesz tu stał i słuchał wszystkiego, co mam ci, kurwa, do powiedzenia, bo nie będzie na to drugiej szansy, rozumiesz? — Bo chyba rzeczywiście tak było. Jeśli wyszedłby teraz z jego mieszkania, Soo nie zdobyłby się na tę rozmowę już nigdy więcej. Niezależnie od tego, jak wielkiej straty miałby przez to nie ponieść. — Słuchał i odpowiadał, bo mam dosyć domyślania się tego, co siedzi w twojej głowie. Chcę to wszystko usłyszeć. Tak jak ty, zawsze słyszałeś mnie, jasne?
Odruchowo zacisnął dłonie mocniej, w gotowości na to, by wyrzucić z siebie setkę najróżniejszych, niewygodnych pytań, ale gdy tylko jego wzrok prześlizgnął mimowolnie po kolorowym materiale, jedno z nich opuściło jego usta zupełnie bez udziału woli.
— To moja koszulka?
Y.
— Na nic się nie umawialiśmy! — Żałosne uniesienie nie było czymś, co by planował, ale jednocześnie wydawało się teraz najbardziej naturalną ze wszystkich reakcji, na jakie mógłby się właśnie zdobyć. Przywołał w pamięci tamtą chwilę, te kilka wymienionych zdań, gdy wpadli na siebie na tym przeklętym bankiecie, na który zaciągnęli go rodzice. Wybrzmiewały w jego głowie zaskakująco wyraźnie. Brodził w nich po kolana, ale nie potrafił doszukać się w swoich ówczesnych słowach żadnego, które wyjaśniałoby działanie Chana, choć pewnie powinien. Znał go zbyt dobrze, ale mimo tego nie liczył przecież, że potraktuje go poważnie. I nie tak dosłownie. — Mówiłem cokolwiek, żebyś dał mi wtedy spokój. Żebyś mnie zostawił, bo ostatnie co chciałem wtedy robić, to rozmawiać z tobą. Nie myślałem… nie wiedziałem… Skąd miałem…
OdpowiedzUsuńGubił się, błądził, znowu choć obiecał sobie, że tym razem będzie zupełnie inaczej. Że złapie tę chwilę wystarczająco mocno i pewnie, wykorzystując ją jedynie po to, by raz na zawsze wyjaśnić wszystko, co tego wymagało. Nie chciał zostawiać między nimi kolejnych niedomówień, które i tak piętrzyły się już poza zasięg wzroku, grożąc tym, że w każdej chwili mogły pogrzebać ich pod swoim ciężarem. Już nieodwracalnie.
— Nie wiedziałem, że wystrzelisz z czymś takim! — przyznał w końcu, zaciskając dłonie mocniej i ciągnąc za materiał koszulki tak, jakby chciał przyciągnąć Chana w swoją stronę. Choć było to ostatnim, czego teraz potrzebowali. Powinien trzymać się od niego z daleka. Wiedział o tym doskonale, a jednak mimo tego, nie potrafił odmówić sobie stopniowego niszczenia tej dzielącej ich odległości.
— Ye… Cha… — potrząsnął głową — to nie… — Nie fair. Jak dwa słowa, zapisane na nowej gitarze. Zapisane przez Chana. Cisnęły mu się na usta, ale w tej samej sekundzie zabronił samemu sobie ich wypowiedzenia. Nie mógł, gdy okazywały się tak znaczące; gdy stanowiły dowód na to, że Chan znał go tak samo dobrze, jak Soo jego. Że byli dla siebie jak otwarte księgi, które zdążyli przeczytać już wielokrotnie i gdy nie było już niczego, co zdołaliby przed sobą ukryć.
— To zapomniałeś, czy po prostu postanowiłeś ją sobie wziąć? — zapytał bez ogródek, nie widząc najmniejszego sensu w ukrywaniu własnego niezrozumienia tego nieoczekiwanego działania. Nie chodziło o sam fakt przywłaszczenia sobie tej cholernej koszulki. Soo nie zdążył się nawet zorientować, że brakowało jej w jego szafie. Chan zaskoczył go znacznie bardziej samym faktem, że postanowił wykręcić się teraz zręcznie z pierwszej wersji własnej wypowiedzi. Nie przywykł do tego, by ten dobrowolnie rezygnował z możliwości ukrycia się za murem złożonym z niegroźnych kłamstw. Yosoo dawno przestał oczekiwać od niego odważnego mierzenia się z prawdą, choć nigdy nie pokusiłby się o stwierdzenie, że przestało mu na tym zależeć. Dziś czuł jednak, że nie mógł wymagać zbyt wiele; że nie mógł dostać wszystkiego. Nie od razu.
Ostrożnie rozluźnił dłonie i gdy te wypuściły w końcu, ściskany dotąd materiał, ułożył je niespiesznie po obu stronach ciała Yechana. Złość, która jeszcze chwilę wcześniej przejmowała nad nim niemal całkowitą kontrolę, zaczęła powoli odchodzić w zapomnienie. Zabrała wraz ze sobą resztki jego sił, a Soo pozwolił sobie na to, by oprzeć czoło o ścianę, tuż nad ramieniem Chana i trwać w tej pozycji o tych kilka sekund za długo. Ale potrzebował tego - tej krótkiej chwili odpoczynku, przed najważniejszą rozmową, którą mieli za moment odbyć.
— Możesz ją zatrzymać — stwierdził cicho, choć pewnie nie miało to żadnego znaczenia. — Dobrze ci w tym.
Y.
— Przepraszam, że krzyknąłem — zaczął nagle, nie ruszając się jeszcze z miejsca. Czuł się tak, jakby coś przytrzymywało go w obranej wcześniej pozycji i nawet cała, nagromadzona w nim siła, miała nie wystarczyć na to, by zmusić ciało do choćby lekkiego wycofania się; do wypuszczenia Yechana spomiędzy swoich rąk, wyprostowania się i ponownego spojrzenia mu prosto w oczy. W ciemne punkty, które ostatnimi czasy widywał jedynie ukradkiem, gdy wylewał z siebie głównie te bolesne, obciążające ich obu, stwierdzenia. — Naprawdę nie przyszedłem tu po to, by znów się kłócić. Nie potrzebujemy tego, chyba już nam wystarczy… Channie.
OdpowiedzUsuńI było w tym zaskakująco wiele prawdy, mimo tego, jak bardzo sprzeczne z tym mogło wydawać się to, co zrobił zaraz po przekroczeniu progu do jego mieszkania. Yosoo stanowczo zbyt często pozwalał pochłonąć się emocjom i odruchom, których potem żałował, ale mimo starań, by zacząć je jakkolwiek kontrolować, odnosił na tym polu jedynie same porażki. Tak mu się przynajmniej wydawało. Wiedział przecież, co byłoby tym bardziej wskazanym działaniem. Czymś, co mogło im teraz pomóc i dać zaczątek spokojnej, choć niewątpliwie trudnej rozmowy, której nie mogli dłużej unikać. Wiedział, że powinien podejść do tego dużo ostrożniej. Wybadać grunt, panować na tonem głosu i gestami, które wymykały się spod jego władania coraz bardziej i bardziej. Przedstawić swój punkt widzenia tej najtrudniejszej chyba sytuacji, z którą przychodziło im się właśnie mierzyć.
Soo chciał to wszystko wyjaśnić. Podzielić się tym, co od miesiąca odbierało mu trzeźwość myślenia, doprowadzało do szaleństwa i wyciskało z umęczonych oczu kolejne łzy, choć mógłby przysiąc, że nie był już w stanie uronić jeszcze choćby jednej. Jego reakcje zaskakiwały go już niejednokrotnie i być może wcale nie powinien dziwić się temu, że to doświadczenie nie było po tym względem żadnym wyjątkiem. A mimo wszystko, zaskoczyło go to, jak wielką słabość okazywał. Jak drogie okazało się to, co właśnie tracił.
— Chcę, żebyś coś teraz usłyszał — zaczął, gdy po kilku głębszych oddechach, był już pewny, że słowa nie powiodą ich kolejny raz na te zupełnie niewskazane tereny. Wciąż nie podnosił wzroku; nie odrywał czoła od ściany, która stanowiła dla niego coś w rodzaju… tarczy ochronnej. — Wczoraj, kiedy przyszedłeś, zrozumiałem jak bardzo potrzebowałem znowu tego, żeby poczuć ciebie blisko. Żebyś ty był blisko. Żebyś nigdzie się nie ruszał, chociaż jeszcze chwilę wcześniej nie chciałem cię w ogóle widzieć. Więc… potrzebuję wiedzieć. Potrzebuję zrozumieć kilka rzeczy.
Nie kilka; było ich znacznie więcej, ale Yosoo bał się nakreślać to aż tak dokładnie. Zupełnie tak, jak gdyby zbyt duża szczerość miała przynieść ze sobą jedynie kolejne komplikacje, którym mogliby już nie podołać.
— Bo miałem ochotę wrzeszczeć. Nadal mam — przyznał, zaciskając dłonie w pięści. — Roznieść wszystko i wszystkich, ale… teraz. Niczego już nie wiem.
Wiedział; w głębi serca czuł, że wyjaśnienie, które przychodziło mu czasem na myśl, było tym właściwym. Bał się jednak przyjąć je takim, jakim się malowało, bo oznaczałoby to nie tylko konieczność wzięcia na własne barki części odpowiedzialności za to, co się stało, ale także… przyznania, że mógł zrobić cokolwiek, by to jeszcze zatrzymać. Że nie skorzystał z okazji, choć ta nigdy nie została mu ostatecznie odebrana.
— Potrzebuję zrozumieć, dlaczego — wyrzucił w końcu, ale tak cicho, że gdyby nie ta niewielka, dzieląca ich odległość, Yechan nigdy by go nie usłyszał. — Bo nie wiem, co takiego zrobiłem, że wolałeś pójść z nim, niż zostać wtedy ze mną.
Y.
Każde kolejne słowo, które opuszczało teraz usta Yechana, uświadamiało Soo, jak wiele racji miał w tym, że bał się skrycie odpowiedzi, której wielokrotnie od niego żądał. Lęk okazał się tym razem tak bardzo racjonalny, tak słuszny, gdy powolne przyznawanie tego, co kierowało Chanem tamtej nocy, wwiercało się w serce Yosoo głębiej i głębiej.
OdpowiedzUsuńNikim. Myślał, że jest dla niego nikim. Bolało jeszcze bardziej niż to, gdy Yechan wypierał się ich relacji przed własnym ojcem. Bolało jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy nie potrafili określić jasno tego, co się między nimi działo; kiedy stali na chodniku, pod jego apartamentowcem i gubili się w najprostszych słowach. Bolało mocniej niż wtedy, gdy zobaczył go z palcami wczepionymi w kogoś innego niż Soo.
— Nie jesteś nikim — zapewnił, prostując się gwałtownie i pierwszy raz od momentu przekroczenia progu, spoglądając na niego dłużej niż przez kilka, ulotnych sekund. — Nigdy nie byłeś. Od samego początku, Channie.
Ostrożnie, jakby bał się, że mógłby go przez to fizycznie skrzywdzić, ułożył obie dłonie na jego policzkach, upewniając się, że żaden z nich nie odwróci teraz wzroku. Że każde z zapewnień, każda z obietnic, wyrwie sobie na stałe miejsce w ich nowej codzienności. Niezależnie od tego, jak trudne nie byłoby teraz jej zbudowanie.
— Od początku.
Yosoo latami przyzwyczajał się do tej niepoprawnej wygody. Do tego, że Chan był zawsze jeden krok za nim, tuż za jego plecami, czasem z dłonią, zalegającą na ramieniu. Podążając wybraną przez niego ścieżką, nie kwestionując kierunku, w którym wspólnie się udawali. Parł do przodu, w odpowiednim dla siebie tempie, licząc na to, że Yechan nie porzuci prób, by nieustannie go ścigać. Bo przecież, gdy Soo miał wrażenie, że ten oddalał się za bardzo, starał się zwalniać kroku. Zatrzymywał się niepostrzeżenie, tuż przed ostrym zakrętem, pozwalając mu na to, by ten go doganiał. By łapał go wtedy, kiedy wszystko wskazywało na to, że będzie to niemożliwe. I chyba właśnie to przyzwyczajenie wraz ze ślepą wiarą w niezmienność nawyków Chana, okazały się na niego największą zgubą, bo tamtego wieczora, przysłoniły mu zdrowy rozsądek. Sprawiły, że Soo kolejny raz ruszył do przodu, a gdy w końcu odwrócił się przez ramię, nie dojrzał za sobą znajomej twarzy. Pobiegł zbyt szybko.
— Przepraszam, że pozwoliłem ci myśleć, że nic dla mnie nie znaczysz, kiedy znaczysz więcej niż cokolwiek innego. — Odruchowo potarł palcami delikatną skórę na, wciąż trzymanych, policzkach Yechana i poczuł, że powoli przepadał bez reszty, Znowu, jak jeszcze do niedawna, bo wiedział doskonale, że każda kolejna sekunda, w której pozwalał samemu sobie na zatracenie się w ich bliskości, miała utrudnić mu wszystko, co na nich jeszcze czekało. Nie tylko dalszy ciąg tej rozmowy, ale również to co miało stać się już po niej. Nie chciał go puszczać, nie chciał się odsuwać, choć wszystko mówiło mu, że powinien.
— Byłem na ciebie wściekły, bo pomyślałem, że się mnie wypierasz — przyznał z niecodzienną skruchą w głosie, opuszczając nieznacznie wzrok. Dawno nie wstydził się swoich przekonań aż tak bardzo, bo dopiero teraz, kiedy miał zamiar wypowiedzieć je na głos, dotarło do niego to, jak absurdalne były. Jak mocno egoistyczne i śmieszne. — Bo kiedy odpuściłem, kiedy rezygnowałem ze wszystkiego, co miałem, poczułem, że ty nie stawiasz mnie tak wysoko, jak ja ciebie. I chyba po prostu się tego wystraszyłem.
Y.
Przeprosiny rzeczywiście nie były czymś typowym; nie dla Yosoo, któremu przyznawanie się do błędu przychodziło trudniej niż cokolwiek innego. Przeważnie był gotowy na podejmowanie się wszelkich kroków, byle tylko uniknąć tego - w jego mniemaniu - żenującego spektaklu, w którym obecnie odgrywał właśnie główną rolę. I to nie tylko na własne życzenie, ale i bez cienia sprzeciwu. nie zamierzał się z tego wycofywać. Chan znaczył dla niego zbyt wiele. Był dla niego zbyt ważny, by mógł teraz tak po prostu odpuścić. By pozwolił sobie stracić go tylko przez to, że dane wyznanie nie chciało przechodzić mu wcześniej przez gardło.
OdpowiedzUsuńPowinien go przepraszać. Wielokrotnie. Gdyby chciał być teraz w stu procentach szczery, nie mógłby przecież ukrywać tego, jak wiele razy doprowadzał do sytuacji, w których coś ich różniło. W których bolesne słowa wybrzmiewały - jedno po drugim - zadając jedynie kolejne rany, które nie sposób było ot tak, szybko zaleczyć. Czy w takich okolicznościach, biorąc pod uwagę pełen bagaż ich wspólnych doświadczeń, Yosoo miał prawo żądać od niego jakichkolwiek wyjaśnień? Obawiał się, że nie. A jednak mimo tej świadomości, mimo duszącego lęku przed tym, co mógł za moment usłyszeć, nie potrafił powstrzymać się przed tym, by podążyć właśnie tą drogą. Być może najmniej odpowiednią, ale taką, która nie chciała opuścić jego myśli odkąd pojawiła się w nich po raz pierwszy.
— No to… dlaczego, Channie? — pytał, nie wypuszczając jego twarzy z własnych dłoni, choć te zdawały się drżeć coraz mocniej i jeśli zależało mu na tym, by to przed nim ukryć, trzymanie ich w miejscu, było ostatnim, na co powinien się decydować. — Dlaczego mu pozwoliłeś?
Ale może właśnie w tej krótkiej, bolesnej, ale chyba decydującej dla ich relacji, chwili nie warto było już czegokolwiek chować? Może to właśnie bezwstydna szczerość, odarcie się z każdej warstwy ochronnej, z każdej cholernej maski, było tym, czego obaj teraz potrzebowali? Nawet jeśli zupełnie nieświadomie.
Do tej pory, przez wiele minionych lat, charakter Yosoo nie pozwalał mu dopuszczać do siebie myśli, że mógł okazać się niewystarczający. Robił wszystko, by nieustannie piąć się na szczyt, by brnąć do przodu, niezależnie od poziomu komplikacji, które przyszłoby mu spotkać na swojej drodze. Niezależnie od tego, ile bólu i zawodu sprawiałby osobom, wykorzystanym bezczelnie do tego, by po prostu osiągnąć swój cel. Własny, niczyj więcej. Nie przywykł do tego, by się nad tym zastanawiać. By mierzyć się z wizją zamiany go na kogoś, kto sprawdziłby się lepiej w wybranej przez niego roli.
Seojun był pierwszą osobą, która zakpiła z niego w tak jawny, bezczelny sposób. Pierwszą, która nie tyle co zasiała w jego umyśle ziarno niepewności, ale… pozwoliła zapuścić mu dość solidne korzenie. Na tyle, że Soo nie potrafił już wyprosić tej wizji z głowy. Nie, kiedy dotyczyła przy okazji jedynej osoby, dla której był w stanie zrezygnować ze wszystkiego, co posiadał. Lub tego, co miał dopiero zdobyć.
— Channie, potrzebuję wiedzieć — odezwał się więc ostrożnie, drżącym głosem, cofając się w końcu o krok i obejmując ciało ramionami w uderzająco żałosnym geście. — Muszę cię o to teraz zapytać. — Nie obronnym. Raczej takim, pozwalającym mu na utrzymanie się w całości, gdy nawet krótka odpowiedź, która nie byłaby tą, tak rozpaczliwie teraz oczekiwaną, groziła jego całkowitym rozsypaniem. — Czy… Czy czegoś ci brakuje? We mnie? Ze mną?
Y.
W tej krótkiej chwili poczuł się tak, jakby ktoś zdejmował z jego barków niezwykle przytłaczający, choć zupełnie nieuświadomiony ciężar. Nagle ból, który w sobie nosił, stał się nieco mniejszy, łatwiejszy do zniesienia. Był tym, z którym Soo dałby radę żyć do końca swoich dni, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Choć nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Zapewnienia Chana były tym, czego potrzebował, ale jednocześnie nadal stanowiły jedynie… słowa. Werbalne przyrzeczenie, że to, co przez ostatni miesiąc spędzało sen z powiek Soo, było tylko lekką ułudą, a nie rzeczywistym problemem, z którym musieliby się zmierzyć. Tylko tym. I choć Yosoo nie potrzebował innych dowodów, jakaś nowa, nieznana dotąd część jego podświadomości, wciąż obawiała się tego, że było to tylko chwilowym poradzeniem sobie z nękającym go problemem. Przysypaniem go cienką warstwą ziemi, która miała zsunąć się z niego w najmniej oczekiwanym momencie. Może było zbyt wcześnie, by był w stanie uwierzyć tym zapewnieniom? A może nie wypowiedział jeszcze wszystkiego, co ciążyło mu na sercu?
OdpowiedzUsuń— Ja… — zaczął, choć kolejny raz w trakcie tej trudnej i długiej (przynajmniej jak na ich standardy) rozmowy, poczuł, że słowa plączą mu się ze sobą, uniemożliwiając wypowiedzenie jednego, spójnego zdania. — Myślałem… Wiesz, wtedy, kiedy… wszedłem do szatni i zaczęliśmy się kłócić, on — doskonale zapamiętane imię chłopaka, nie chciało przejść mu teraz przez gardło. Nie, gdy zaciskała się na nim jakaś niewidzialna siła, sprawiając, że to jedno słowo wydawało się teraz niemożliwym do wypowiedzenia. Dławiło. Paliło. Odbierało trzeźwość myślenia. — Powiedział mi to wtedy… Słyszałeś przecież. Powiedział, a ja uwierzyłem. Nie od razu, ale potem…
Seojun, choć pewnie zupełnie nieświadomie, uderzył w Yosoo tak sprawnie, jak nikt dotąd. Poruszył dokładnie te struny, których nieprzyjemne brzmienie rozchodziło się w głowie bruneta przez te wszystkie dni; dłużące się godziny, spędzone w samotności i nowej rzeczywistości, z której wydarto wszystko, co było dla niego tak cenne. To, co teraz wracało do niego małymi kroczkami, ledwie widocznymi. Takimi, które mógłby przeoczyć, jeśli tylko nie przyglądałby się im wyjątkowo uważnie. Kryły się we wszystkim, czego teraz doświadczał. W drżącym głosie Chana, w jego oczach, śledzących każdy ruch Yosoo. W ciepłych dłoniach, które objęły nagle jego twarz, w geście bliźniaczym do tego, którym sam raczył go jeszcze chwilę wcześniej. I chciał w tym trwać. Już zawsze Teraz, do wieczora i jutrzejszego poranka również. Dotąd, dopóki Chan nie zdecydowałby, że powinni sobie odpuścić. Że nie chciał walczyć dalej.
Yosoo zorientował się nagle, że skórę pod jego lewym okiem zmoczyła nagle jedna z łez. Może ostatnia, a może dopiero pierwsza, zwiastująca to, że znów pękał. Tym razem nie był w stanie zrobić jednak niczego, by to zatrzymać. Chciał podnieść dłonie, by przetrzeć zaczerwienione oczy, ale te wciąż spoczywały luźno, wzdłuż jego ciała, nie słuchając wydanego im polecenia.
— Chcę ci wystarczać — zapewnił jeszcze, spoglądając prosto w ciemne oczy Yechana. Poddając się im tak, jak robił to już niejednokrotnie. Do głębi i bez pamięci, porzucając wszystko, co znajdowało się teraz dookoła ich dwojga. — Chcę być dla ciebie wystarczający. To się nie zmienia i jeśli to, co się stało było spowodowane przez to, co sobie wzajemnie zrobiliśmy, to jestem w stanie starać się to naprawić. Ale tylko wtedy, jeśli naprawdę czujesz, że daję ci wszystko, czego potrzebujesz. — Nie wiedział, skąd znalazł w sobie siłę na to, by wypowiedzieć głośno właśnie te słowa. Tak prawdziwe, tak ważne, ale jednocześnie pozostawiające dla Chana otwarte drzwi. Te same, przez które Soo nigdy nie chciałby go wypuszczać, choć wiedział, że nie miał prawa mu tego zabraniać. Drzwi, przez które Powell mógłby się jeszcze wycofać. Tym razem na dobre. — Bo powtórki już nie zniosę, Channie.
Y.
Odetchnął z ulgą. Z tak ogromną ulgą, jaką trudno byłoby sobie nawet wyobrazić. Przyjmował każde z zapewnień ze spokojem, wlewającym się teraz w niemal każdą komórkę jego ciała, choć nadal nie dał rady pozbyć się tego cienia zwątpienia, które kotwiczyło głęboko w jego głowie. Drwiło, wmawiając mu po cichu, że przecież były to tylko słowa, którym dało się zaprzeczyć z tak wielką łatwością. I Yosoo wiedział, że minie sporo czasu, nim zdoła pozbyć się go na stałe. Nim nie odzyska tej niezachwianej pewności, co do siebie i Yechana; nim nie będzie musiał mierzyć się z lękiem o to, że mimo tych gorączkowych obietnic, zawsze istniało ryzyko niepowodzenia. To, które mogło ponownie wkraść się do ich codzienności i sprawić, że między ich dwójką znów zapanowałby chaos. Ale wierzył, że kiedyś mu się to uda. Może nie za tydzień, nie za miesiąc, ale kiedyś na pewno, bo przecież miał tyle szczęścia, że nie musiał mierzyć się z tym w pojedynkę. Poczuł to doskonale, gdy jego ciało spotkało się z tym, czego pragnął; czego potrzebował od tak dawna, choć obawiał się, że nie dozna już tego nigdy więcej - nie w takim wymiarze. Mocnym uściskiem, z którego nie chciał się już wyrywać. Wręcz przeciwnie, zrobiłby wszystko, by zostać w nim już na stałe.
OdpowiedzUsuń— No to.. — zaczął cicho, orientując się, że jego głos drżał mu teraz żałośnie i nie wiedział, czy było to spowodowane natłokiem emocji, czy może faktem, że ciepły oddech Yechana doprowadzał go właśnie do szału, rozbijając mu się o skórę na szyi. Coś, od czego zdążył się odzwyczaić. Zbyt łatwo, za szybko. — Zaczniemy od nowa.
Bo przecież mogli. Chcieli to zrobić. Musieli, jeśli żaden z nich nie zamierzał rezygnować z tego, co ich łączyło. Wciąż, bez przerwy, niezależnie od tego, w jak wielkie bagno zdołaliby się wzajemnie jeszcze wciągać.
Od nowa. Właśnie tej myśli się teraz złapał. Tak mocno, jak chyba żadnej innej, dopatrując się w niej w końcu szansy na to, by przeprowadzić ich dwoje na niego stabilniejszy grunt. Ten pozbawiony niesamowicie przytłaczającego ciężaru; żalu i braku zrozumienia co do obranych działań.
I choć było mu teraz tak dobrze, w jego ramionach, w objęciach w których tak łatwo było zapomnieć o wszystkim, co czekało na nich gdzieś na zewnątrz, zdecydował się w końcu odsunąć. Ostrożnie, z rzadką dla siebie delikatnością, byle tylko ten gest nie został odczytany przez Yechana zbyt pochopnie. Położył mu dłonie na ramionach i spoglądając prosto w oczy, pierwszy raz poczuł, że lekkie drgnięcie kącików jego ust, nie było wymuszone. Że przyszło naturalnie, tak jak zwykle.
Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, chcąc przywołać w pamięci obraz z samego początku ich studenckiej przygody, gdy żaden z nich nie zdawał sobie jeszcze sprawy, gdzie dane im będzie wspólnie zabrnąć. I wcale się nie mylił; to wciąż był ten sam Yechan, te same oczy śledzące każdy jego ruch; ten sam obraz, choć brakowało mu zwyczajowego blasku, gdy jasne włosy, zastąpiły te ciemne. Co zamierzał mu oczywiście wypomnieć, choć na pewno nie teraz, nie dziś.
— No niech już ci będzie — powtórzy dokładnie te słowa, którymi zalał go tamtego dnia, choć bez ówczesnej zgryźliwości. Gdy mimo innych wolnych miejsc w sali wykładowej, Yechan usiadł zaraz obok niego, by już po dziesięciu minutach dowiedzieć się, że warunkowało to całą ich dalszą współpracę w przydzielonych odgórnie grupach. — Jeong Yosoo. Zniesiesz to? Bo… chyba jesteśmy na siebie skazani.
Y.
Były takie sygnały, które potrafiły zdradzić znacznie więcej niż najszczersze słowa. Zwykle tak pomijane, niedoceniane lub traktowane z wręcz ośmieszającą je pogardą. Te drobne grymasy na twarzy, ukrywane przy pomocy gwałtownego odwrócenia głowy lub odruchowego przysłonięcia ich dłonią. Wszystkie ciche westchnienia i lekko rozchylone usta, gdy uszy wyłapywały coś, czego umył chciał trzymać się tak mocno jak to tylko możliwe. Przymknięcie powiek, które trwało o ten ułamek sekundy za długo, by uznać je za kolejne, mimowolne mrugnięcie; drgnięcie ust lub wymowne milczenie, niejednokrotnie wyjaśniające o wiele więcej niż najgorętsze z wyznań. Albo tak jak teraz, znajomy i kojący ciężar palców, oplatający się dookoła jego dłoni, wciąż spokojnie zalegającej na ramieniu Yechana. Tam, skąd nigdy nie powinna znikać - skąd nie chciał jej tak naprawdę zabierać. I właśnie ten jeden gest, pozornie błahy, kojarzony z bezwiednym poruszeniem ciała, dał mu więcej niż kolejne z zapewnień, których w ostatnim czasie wysłuchał przecież z ust Yechana tak wiele. Wątpił, by ten mógł go czymś teraz zaskoczyć, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że czeka ich jeszcze wiele rozmów, nim uda im się w pełni odzyskać to, co między nimi było - co sami, poprzez własną nieuwagę, wystawili na tak wielkie ryzyko.
OdpowiedzUsuńSoo nie protestował więc, gdy Chan pociągnął go za sobą w stronę salonu. Nie miał na to ani siły, ani tym bardziej ochoty, bo przecież nie mógł dłużej zaprzeczać, że w głębi serca, gdy dobijał się wcześniej do jego drzwi, chodziło mu właśnie o to. O to by spędzić w jego towarzystwie jeszcze chwilę lub dwie. Tym bardziej, że w momencie przekroczenia progu mieszkania, nie miał tej pewności, że nie byłaby to ostatnia z ich rozmów. Skrzywił się na tę myśl, bo choć wizja ta wydawała się teraz wyjątkowo odległa, wciąż powodowała ten sam, nieprzyjemny ścisk żołądka, który wywołała w nim już za pierwszym razem, przed miesiącem. Gdy leżał w łóżku, w mieszkaniu swoich rodziców, zastanawiając się, jak miała wyglądać jego nowa codzienność. Bez Yechana i kilku innych elementów, które pozwalały mu wierzyć, że miał nad swoim życiem jakąkolwiek kontrolę.
— Channie — odezwał się w końcu, gdy po kilku krokach, stawianych teraz z nienaturalną dla niego niepewnością, przysiadł na kanapie i ponownie zatrzymał wzrok na twarzy przyjaciela. Był prawdziwie rozdarty, ponieważ z jednej strony nie chciał przerywać tej komfortowej ciszy, ale z drugiej… czuł, że pozostało jeszcze coś, wartego wypowiedzenia. Zasługującego na to, niezależnie od okoliczności. — Ja naprawdę dziękuję za tę gitarę, jest…
Choć okazało się to dużo trudniejsze, niż mógłby przypuszczać. Bo co chciał mu tak naprawdę powiedzieć? W co Chan mógłby uwierzyć, skoro jeszcze przed kwadransem, Yosoo używał tego prezentu jak kolejnej strzały, wymierzonej celnie w jego serce?
— To dużo dla mnie znaczy. — Ale musiał próbować. Nie miał prawa skrywać teraz przed nim tego, co naprawdę sądził o jednym z najbardziej urokliwych podarunków, jakie przyszło mu przyjąć. Stworzonym specjalnie dla niego, przedstawiającym wszystko, co było dla niego tak cenne lub boleśnie zwyczajne, ale… przecież tak ważne. — Te rysunki i hasła, choć… choć nie wszystkie zrozumiałem.
Próbował. Naprawdę. Zachodził w głowę, co Yechan mógł mieć na myśli, kreśląc na drewnie ciągi cyfr i liter, ale nic konkretnego nie przychodziło mu teraz na myśl, a przyznanie się do tego okazało się kolejnym z drobnych wyzwań, którym musiał w końcu stawić czoła.
Soo
Yosoo obserwował teraz każdy ruch Yechana z niecodzienną uważnością, zupełnie tak jakby bał się tego, że przy chwili rozproszenia, zdoła przeoczyć coś, co co nigdy nie powinno mu umknąć. Notował w pamięci każdy niespokojny gest, grymas czy nawet ten znienawidzony przez niego nawyk skubania skórek przy paznokciach. Ten, który bardzo chciał teraz zatrzymać, tak jak wiele razy wcześniej, ale niewidzialna siła zmuszała go do trwania w miejscu. Pozostania w zupełnej bierności, której wystrzegał się dotychczas przecież tak zaciekle. Wszystko mówiło mu, by wyciągnął ręce przed siebie, pochwycił nimi dłonie Yechana i zatrzymał je w tak mocnym uścisku, by położyć kres temu bolesnemu przyzwyczajeniu, ale… nie potrafił. Miał wrażenie, że ktoś odebrał mu możliwość kontrolowania własnego ciała, narzucania mu najprostszych nawet komend, choć te były dokładnie tym, czemu pragnął właśnie nadać początek. Tym, czego nie musiał analizować, co przychodziło mu wcześniej z tak dużą i naturalną łatwością, że uchodziło za kolejny element codzienności. Typowy, znajomy. Bezdyskusyjny. Nie potrafił więc wyjaśnić konkretnych powodów, dla których zdecydował się jedynie na to, by wczepić palce w materiał własnej bluzy, obejmując się rękoma tak, jak gdyby chciał dodać otuchy samemu sobie. I przy okazji upewnić się, że nie zrobi niczego, co mogłoby zburzyć ten pozorny spokój, który udało im się zaprosić do ich relacji. Pierwszy raz od miesiąca. Najdłuższego okresu, który spędzili do tej pory bez swojej wzajemnej obecności. Był pewny jednego. Nie chciał tego powtarzać; nie chciał tego ciągnąć. Niezależnie od tego, co miało się jeszcze wydarzyć, gdzie mieli wylądować po tej niekończącej się, najeżonej pułapkami, rozmowie. Chciał tutaj zostać. Niekoniecznie na kanapie, w salonie, który niezmiennie wywoływał w nim poczucie zimna i mnogości ograniczeń, ale… przy nim. Przy Yechanie, jego Channiem, jego wszystkim. Potrzebował tego…nie zamierzał z tym walczyć. I pewnie mógłby zastanawiać się nad tym niezliczoną liczbę słodkich godzin, bogatych w bezpieczne milczenie i wymianę wymownych spojrzeń, ale skupił się na wyjaśnieniu, którego chyba nie do końca nawet oczekiwał, a które skutecznie skierowało jego myśli na zupełnie inny tor.
OdpowiedzUsuń— Och. — Tylko tyle. Nie potrafił zmusić się do tego, by powiedzieć coś jeszcze, przynajmniej nie w pierwszej chwili, gdy pełne i poprawne zrozumienie sensu słów Yechana wydawało się czymś zaskakująco nieosiągalnym. — Ja…
Co? Nie wiedział. Nie umiał ubrać w słowa tego, co w jednym momencie wdarło się do jego umysłu i nie zamierzało go najwidoczniej zbyt szybko opuścić. Wioska. Korea. Jezioro i drzewa pochylające się nad nim w nienaturalnej pozycji. Wspominał o tym tak dawno temu. Teraz, z perspektywy czasu i wszystkich wydarzeń, które zdążyli zgromadzić na swoim koncie, wydawało się to czymś odległym o całe lata.
— Nie spodziewałem się, że to zapamiętasz— i nie było w jego słowach nawet grama zakłamania. Gdy dzielił się z Yechanem jedną z najbardziej intymnych tajemnic, nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś nabierze ona dla nich całkiem nowego znaczenia. Kolejnej wartości, której nie mógł wtedy oczekiwać. Czegoś, co teraz sprawiało, że w jego ciele ponownie zagościło znajome ciepło, rozlewające się po każdym jego zakamarku i mówiące o tym, że dzielił dzień dokładnie z tą osobą, z którą powinien. Dzisiaj, jutro i również za dziesięć lat, jeśli mieliby mieć wystarczająco dużo szczęścia. — Mówiłem wtedy tyle rzeczy… Nie zdziwiłbym się, gdybyś nie potraktował tego poważnie.
I dopiero teraz, gdy poczuł to przyjemne ukłucie w sercu, wyciągnął dłonie przed siebie i oplótł palcami te, należące do Chana. By mieć pewność, że nie zrobi sobie już więcej żadnej krzywdy. Nawet ten najdrobniejszej.
— I przestań, proszę.
Y.
Dynamika ich relacji nigdy wcześniej nie zbijała Yosoo z tropu w stopniu porównywalnym do tego, z którym musiał mierzyć się teraz, bo Yechan zawsze wydawał mu się jedną z najbardziej przewidywalnych osób. Wiedział, że stwierdzenie, iż Chan nie byłby w stanie zaskoczyć go chyba niczym, niewiele miało wspólnego z prawdą, ale gdy między ich dwoje wkradał się ten element rzadkiej niespodzianki, zwykle wystarczyło mu kilka chwil, by na nowo połapać się w sytuacji i przejąć stery, wytrącone mu nieopatrznie z rąk. Znał go. Przez te wszystkie lata nauczył się go na pamięć; każdej drobnej reakcji: sposobu w jaki wykrzywiał usta, gdy spotykał się z czymś, co nie przypadło mu go gustu; nawyku odwracania głowy, gdy omawiany temat okazywał się nagle zbyt niekomfortowy. Były takie momenty, gdy potrafił przewidzieć, jakie słowo spłynie z ust Yechana albo kiedy dokładnie sięgnie do czubków własnych palców, by męczyć je w tym pieprzonym nałogu. Wiedział. Tak, po prostu. I skłamałby twierdząc, że nie zdarzało mu się wykorzystywać tego jedynie do własnych, czasami nieczystych, celów. Bo Yechan był nie tylko jego bezpieczną stałością, ale także tym elementem życia, którym Yosoo grał dowolnie tak, jak tego akurat potrzebował. Nic nie zapowiadało katastrofy; żadne z ciemnych chmur nie zbierały się nad jego głową, grożąc widmem burzy, z którą tym razem miałby sobie nie poradzić. Aż do teraz; do tego jednego wieczora, który brutalnie, ale jasno pokazał mu, jak wiele ryzykował, z jak bardzo niewłaściwą pewnością podchodziło do obecności i niezmienności Yechana. Jak złudną wiarę pokładał w tym, że podobno znał go tak dobrze, jak samego siebie. I jak wiele mógł stracić, pozwalając sobie na to, by igrać z nim w tak niepoprawny sposób.
OdpowiedzUsuńNaprawdę sądził, że po imprezie urodzinowej Plotkary, wiele się zmieni. Pomijając fakt, że nie zakładał ich rychłego pogodzenia (o ile takie w ogóle przewijało się przez jego szaleńcze rozmyślania), był przekonany, że Yechan nie pozwoli mu na kontynuowanie ich pokręconej gry; przynajmniej nie w takim stopniu jak do tej pory. Samego siebie również o to nie podejrzewał, bo byłby głupcem (albo masochistą), dobrowolnie skazując się na ponowne przeżywanie podobnego bólu do tego, który towarzyszył mu w trakcie minionego miesiąca. Był gotowy na więcej chłodu, wycofania i przejmującej rezerwy, która pewnie, prędzej czy później, doprowadziłaby go do szału. Być może właśnie dlatego wyznanie Chana tak bardzo go teraz zaskoczyło. Każde z trzech. Bo Channie najpierw przyznawał się do tego, że pamiętał, potem do tego, że wiedział, jak ważnym miejscem była wspomniana wioska i jak piękne Soo wiązał z nią plany. A na końcu do tego, że mimo wszystko; mimo ogromu bałaganu, cierpienia i zawodu, ta jedna rzecz wciąż pozostawała niezmienna. Wciąż wybijała się ponad wszystko inne, powodując, że Yosoo czuł na swoich dłoniach coraz mocniej zaciskające się palce. Chan go potrzebował. Nadal. Nie zastanawiał się nad tym, co robi, gdy odruchowo szarpnął rękoma, pociągając go w swoją stronę tak, że ponownie znaleźli się w mocnym uścisku. Ani wtedy, gdy przenosił dłonie na jego plecy i włosy, by schować go szczelnie między swoimi ramionami.
— Wiem, Channie. — I potrafił zrobić tylko tyle. Wypuścić z ust to słabe potwierdzenie rzeczy tak oczywistej, jak wszystkie prawidła rządzące tym światem od setek lat. Nic poza tym, choć przecież wiedział, że Yechan potrzebował znacznie więcej. Ja ciebie też. Powiedział mu to już wcześniej, ale… teraz nie potrafił. — Dlatego przyszedłem i dlatego na razie nigdzie stąd nie pójdę.
y.
Czy mu wystarczał? Tak. Na litość boską, oczywiście, że tak - nie potrzebował nikogo poza nim. Ani teraz, ani dwa miesiące wcześniej, ani na samym początku, gdy wpuszczali się wzajemnie do swojego życia, nie do końca będąc nawet gotowym na to, co miało ich jeszcze spotkać. Chan dawał mu wszystko, a nawet wiele więcej. Wiedział. Yechan zawsze wiedział, co Soo chciał (lub powinien) tak naprawdę usłyszeć i był gotów na przyjęcie wszystkiego, czym ten pragnął zalać nagle cały świat. Sprawiał wrażenie, że wyłapywał zmiany w jego nastroju na długo przed tym, gdy Yosoo zdawał sobie z nich nawet sprawę. Przyjmował więc otwarcie każdą jego reakcję i emocję, od najszczerszych przejawów szczęścia, po najczystszą i najbardziej toksyczną złość. Taką, która wylewała się z każdej komórki ciała Soo i sączyła we wszystko, co go otaczało, wzorem przeklętej trucizny, której nie sposób było się pozbyć. Był z nim, niezależnie od ciężaru, z jakim się to wiązało. Akceptował go takim, jakim go spotkał, wtedy w sali wykładowej, gdy zawiesili między sobą pierwsze, wymuszone jeszcze słowo. Był bardziej niż jedynie wystarczający i gdyby trzeba było wykrzyczeć to kiedyś całemu światu, Yosoo nie wahałby się nawet sekundy.
OdpowiedzUsuńA jednak teraz milczał. Właśnie dzisiaj, w tej konkretnej minucie, gdzie odpowiedź wydawała się potrzebna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i później. Siedział w bezruchu, z dłonią wplecioną w ciemne kosmyki Yechana i z lekko rozchylonymi ustami; gotowymi na to, by wydać z siebie dźwięk, a jednocześnie nie potrafiącymi poddać się najmniejszemu choćby drgnięciu. I szczerze się za to nienawidził. Mimo własnej chęci i wysiłku, do którego próbował się zmusić, odpowiedź nie chciała przejść mu przez gardło. Nie do końca rozumiał, dlaczego. Był przecież pewny. Yechana, siebie i tego, że chciał zostawić to wszystko za nimi. Zacząć od nowa, właśnie tutaj, na tej pieprzonej, jasnej kanapie, na której nigdy nie czuł się wystarczająco swobodnie, bo myśli o przypadkowym zabrudzeniu tego niepraktycznego materiału, nie opuszczały go nawet na chwilę. Nie mógł, nie umiał.
— Nie musisz o to pytać — zapewnił wymijająco, bo tylko tyle był w stanie wypuścić właśnie z ust. Tyle i aż, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co działo się teraz w jego głowie, a co tak usilnie starał się przed nim ukryć. Nie chciał go ranić, nie chciał dokładać do tej sytuacji dodatkowego bólu, z którym mogli sobie przecież jeszcze nie poradzić. Nie chciał i nie mógł - odebrał sobie to prawo w momencie, w którym sam, zaledwie wczoraj, znajdował się w łudząco podobnej pozycji, wymuszając na Chanie przyznanie czegoś, na co ten mógł nie być zwyczajnie gotowy. Kiedy nie pozostawiał mu wyboru, zaciskając rozpaczliwie dłonie na jego kurtce i przyciągając do siebie tak, jakby zależało od tego całe jego dalsze życie. Wbrew logice, rozsądkowi i resztkom własnej godności. Ale nie żałował. Nie siedziałby tu teraz, z Yechanem ułożonym na swoich nogach; z pozorami spokoju, których próbowali łapać się tak, jak tonący pierwszej, wyciągniętej ku niemu dłoni. I choć poczuł właśnie to, czego bał się najbardziej - że wbrew własnym zapewnieniom, wcale nie był gotowy na to, by postawić pierwszy krok na ich nowej, dalszej drodze, to pozwalał sobie wierzyć, że było to jedynie chwilowe. Że miało być coraz lepiej, łatwiej i lżej. Że miał przyjść taki dzień; taki moment, w którym słowa nie ciążyłyby mu na języku, dłonie działałyby bez wahania, a ciepło drugiego ciała przestało palić w ten niepokojący, nieznany dotąd sposób.
— Spróbuj zasnąć, Channie — zaproponował, byle tylko uciec od zdradliwej ciszy, która nagle przybrała dla niego zupełnie inne oblicze. Nie była już kojącym elementem późnego poranka, a jedynie kolejną skazą, której należało się pozbyć. — Ja trochę tu ogarnę.
Y.
Ranił go. Znowu, kolejny cholerny raz, chociaż obiecał sobie, że to zakończy. Że przerwie ten przeklęty pęd wywlekania wszystkiego, co zadawało im obojgu niewyobrażalny ból. Ranił, choć nie miał tego w zamiarze i mógłby przysiąc na własne życie, że było to ostatnim, czego chciałby się teraz podjąć.
OdpowiedzUsuńWymowne, dławiące milczenie, a później słowa, które okazały się ostatnim gwoździem do niewidzialnej trumienki, w której dobrowolnie zagrzebywał właśnie to, co starali się wspólnie naprawiać. Naprawdę chciał, by im się udało. Wierzył, że byli w stanie to zrobić. A mimo tego, w chwilach takich jak ta, zaczynał obawiać się, że przez własną ignorancję lub nieudolność, pokrzyżuje ich wspólne plany. Że zburzy każdy, wzniesiony na nowo fundament, bo nie będzie potrafił opanować czegoś, co w innych okolicznościach zatrzymałby w mgnieniu oka. Odruchowo i bez zastanowienia. Każde z raniących słów, które innego dnia nie zdążyłyby choćby zamajaczyć w jego umyśle.
Wszystko wymykało mu się z rąk. Przesypywało mu się przez palce jak drobinki piasku, które starałby się pochwycić, by zbudować z nich cokolwiek, co mogłoby przypominać stabilną twierdzę. Cokolwiek, w czym mogliby się ukryć. Razem, nie w pojedynkę, nie przeciwko sobie.
Brak reakcji ze strony Chana był chyba najgorszą z możliwych odpowiedzi. Mówił więcej niż najdłuższy z wyrzutów, skąpany w żalu i niewytłumaczalnych pretensjach. Gdyby tylko mógł; gdyby miał takie prawo, życzyłby sobie, by Yechan właśnie na niego nakrzyczał. By podniósł się z jego kolan, potrząsnął nim i wylał wszystko, co kotłowało się w jego ciele. Tak byłoby dużo łatwiej. Powiedział mu to kiedyś i zrobiłby to ponownie, gdyby tylko znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, by poruszyć się na tym niepewnym gruncie. I pewnie zastanawiałby się nad tym kolejną godzinę, gdyby nie fakt, że Chan skierował jego myśli na zupełnie inny tor. Pozwolił mu skupić się na czymś, co jeszcze kilka sekund wcześniej znajdowało się poza zasięgiem jego rozważań.
— Jakie pudełko, Channie? — zapytał odruchowo, nim dotarło do niego, o czym mówił teraz Yechan. Małe pudełko na stoliku, które zauważył zaraz po przebudzeniu, ale zignorował, bo całą jego uwagę skradł ukochany instrument. Nowa wersja tego, który roztrzaskał własnymi rękoma w napadzie złości, której teraz nie chciał nawet pamiętać. Której wstydził się bardziej niż jakiejkolwiek innej reakcji. Pudełko, do którego nawet nie zajrzał, choć pewnie powinien zrobić to w pierwszej kolejności, bo przecież skoro tam zostało, było przeznaczone dla niego. Podobnie jak gitara. Nie było ani gorsze, ani lepsze. Jak mógł więc nie potraktować go z należytym szacunkiem? Miał ochotę zapaść się pod ziemię.
Z rezygnacją uderzył plecami o oparcie kanapy, przymknął oczy i ścisnął czubkami palców nasadę nosa, zastanawiając się, czy to w ogóle możliwe, że odjęto mu właśnie resztki rozumu. Bo może tak właśnie było? Może był o krok od definitywnego szaleństwa?
— Przepraszam, kochanie — szepnął, nie notując tego, co właśnie powiedział. Słodkie określenie spłynęło z jego ust w pełni naturalnie, gdy tylko pozwolił sobie na tę sekundę nieuwagi. Rozluźnienia, które kosztowało go utratę prowadzenia w wyimaginowanym wyścigu - rozgrywce w której nie chciał nawet brać udziału. Liczyło się coś zupełnie innego. Jego palce, przeczesujące ciemne kosmyki z wyjątkową delikatnością. Przyjemny ciężar, wyczuwalny na jego udach. I zawartość pudełka, które czekało na swoim miejscu, nienaruszone. Pominięte. — Co w nim było? Nie zajrzałem jeszcze do środka.
Y.
W życiu Yosoo było wiele takich momentów, w których słowa ulatywały mu z ust bez jakiejkolwiek kontroli czy najdrobniejszego choćby przemyślenia. Mówił dokładnie to, co cisnęło mu się na język, niemal w ogóle nie przejmując się przy tym panującymi normami czy też uczuciami, które mógł tym zachowaniem zranić. Dbał głównie o siebie; od zawsze. O zaspokojenie tej dławiącej potrzeby, by szybko pozbyć się z głowy natłoku wszelkich twierdzeń. By wyrzucić z siebie to, naprawdę myślał. Bez zbędnego analizowania, bez nakładania na to jakiegokolwiek filtra, który miałby sprawić, że wygłaszane przez Yosoo opinie mogłyby stać się choć odrobinę bardziej przystępnymi. Przywykł do tego tak bardzo, że dawno przestał zastanawiać się nad tym, czy miało to jakikolwiek sens lub uchodziło za coś, czego warto było się trzymać. Nic więc dziwnego, że teraz, kiedy jego nowego położenia z całą pewnością nie dało określić się mianem wyjątkowo korzystnego, słowa znów wyprzedzały jego myśli. Splamiły błogą ciszę i to w najgorszy z możliwych sposobów, bo w ten… dający nadzieję. Nie złudną, bo Soo naprawdę nie pragnął niczego bardziej niż tego, by rzeczywiście mogli zbudować coś z Chanem od nowa. Ale taką, która pozwalałaby wierzyć, że brał również pod uwagę to, by zacząć tę wędrówkę dokładnie w tym punkcie, w którym ją przerwali, a na to nie miał przecież siły. Nie teraz, gdy wszystko wydawało się zbyt kruche i świeże, by w ogóle podjąć się wyzwania i nadawać temu jakikolwiek kształt bądź znaczenie. Mógł tworzyć coś na nowo. Ale nie chciał naprawiać czegoś, co zawiodło go na każdym możliwym polu. Było dokładnie tak samo jak z gitarą. Z czymś co kochał, co kojarzyło mu się jedynie z wolnością i najbardziej doskonałą formą wyrażania siebie. Z czymś, co roztrzaskał bez możliwości cofnięcia tego czynu, niezależnie od tego, jak bardzo by nie żałował. Nie mógł jej odzyskać, tak jak nie wierzył w możliwość natychmiastowego wyłapania utraconego wcześniej zaufania. Stara gitara kojarzyła się z bólem i zdradą. Nowa dawała nadzieję. Ukojenie i skrawek ciepła, którego nie czuł w sobie od miesiąca. Przyjął ten stan rzeczy, zdążył się z nim pogodzić i być może to właśnie dlatego, niespodziewana wypowiedź Yechana tak bardzo go teraz… uderzyła.
OdpowiedzUsuńDłoń, która do tej pory sunęła niespiesznie po jego ciemnych włosach, zastygła w miejscu, jak gdyby nagle odebrano jej możliwość najmniejszego choćby ruchu. I może nie było to wcale tak dalekie od prawdy, bo Soo mógłby przysiąc, że poczuł się nagle jak ktoś przytwierdzony do kanapy najmocniejszymi więzami.
— Dlaczego po prostu jej nie wyrzuciłeś? — zapytał, choć przecież doskonale znał odpowiedź. Zrobiłby to samo. Dokładnie to samo. Byli do siebie zbyt podobni; znali się zbyt dobrze, by poddawać to jeszcze wątpliwościom. — Jest zniszczona, rozbita, do niczego się już nie nada.
Nie był pewny, o czym dokładnie mówił. Znów panikował. Nie wziął pod uwagę tego, że Chan może zachować w mieszkaniu coś, co stanowiło namacalny dowód tego, jak wielka złość i jak bardzo dławiący żal zawładnęły wtedy ciałem Soo. Jak bardzo słaby się okazał, że uczucie, którego kiedyś nawet nie planował, doprowadziło do zniszczenia jedynej materialnej rzeczy, na jakiej mu tak naprawdę zależało.
Poruszył się niespokojnie i zacisnął swoje obie dłonie na materiale własnej bluzy, bo ta nagle wydała mu się zbyt ciasna. I nie miało znaczenia to, że w rzeczywistości była o dwa rozmiary za duża. Dusiła. Ograniczała. Zupełnie tak, jak wtedy, w jego mieszkaniu, gdy Chan wpakował się tam nieproszony, a Soo pierwszy raz w życiu mógł przyznać, że wie już, co znaczy być palonym od środka. Teraz było mu znacznie trudniej. Raz, że nie znajdował się właśnie w swojej bezpiecznej kryjówce, a dwa… obecność Yechana, ułożonego wciąż na jego kolanach, trzymała go w miejscu jeszcze dobitniej. Klatka.
— Channie, ja… to głupie, ale… — plątał się, coraz mocniej odciągając bluzę od ciała. — Nie chcę jej już oglądać. Kostki zatrzymam. Dziękuję, to naprawdę piękny prezent, ale reszta…
UsuńJedyne, czego teraz pragnął, to uciec. Szybko i jak najdalej, choć wiedział, że była to jedynie chwilowa potrzeba; fanaberia podyktowana strachem i niemocą, w której zatapiał się coraz mocniej i mocniej. Poczuciem braku stabilności, której nie odszukał nawet dzięki jednej dłoni, kurczowo wczepiającej się w materiał kanapy.
— Czy mógłbyś się jej… tej reszty… później dla mnie pozbyć?
Y.
Obietnice Yechana od początku miały dla Soo wyjątkowe znaczenie, bo choć nie zawsze wiązały się z ich dotrzymaniem, to pokazywały jedno. Że Chan naprawdę chciał. Że próbował i… że mu zależało. Przyjmował je więc wszystkie - w milczeniu, które niejednokrotnie maskowało fakt, że choć nie do końca w nie wierzył, potrzebował ich do życia tak samo jak powietrza. Nie potrafił z nich zrezygnować, bo wyobrażenie sobie ich braku, od zawsze wlewało do jego serca niewyobrażalne pokłady lęku. Strachu, który trudno byłoby mu wyjaśnić, bo dotyczył czegoś, do czego tak uparcie się przecież nie przyznawał. Do potrzeby bycia… dla kogoś, w stopniu równym do tego, w jakim ktoś byłby dla niego. Do oddania, którego nie doświadczył nigdy przed poznaniem Yechana. Zgodności i upragnionej, choć zakopywanej głęboko, ochocie zrodzenia między nimi tak mocnej współzależności. Wracał teraz myślami do tego poranka, gdy pierwszy raz w życiu odważył się powiedzieć to głośno. Wyjawić, jak dobrze było mu poczuć, że należał do Chana, choć pewnie nie było to odpowiednie słowo. Wątpił, by istniało jakiekolwiek, które byłoby w stanie oddać to, co dokładnie miał wtedy na myśli. Z jakiegoś powodu przywołał jednak to wspomnienie właśnie teraz, gdy kolejny raz oblewały go fale naprzemiennego zimna i gorąca, a serce biło mu z taką prędkością, że wydawało się to wręcz niemożliwe. Teraz, gdy czuł na jednej dłoni to przyjemne ciepło, które tym razem nie potrafiło przywrócić go do względnej stabilności.
OdpowiedzUsuńCzego potrzebował? Już mu to powiedział. Wykrzyczał, kiedy ten próbował zatrzymać go w sypialni po ich pierwszej, tak poważnej kłótni. Chciał tylko jednego. Żeby było normalnie. Żeby każde wspomnienie czegoś, co wiązało się z ich wspólną przeszłością, nie powodowało tego przeklętego ucisku w klatce piersiowej. By oddech ponownie docierał do płuc bez jakichkolwiek przeszkód. By dłonie nie ściskały kurczowo wszystkiego, co znalazło się w ich zasięgu. Chciał odzyskać kontrolę. To, co stracił i co teraz wydawało się czymś tak odległym, że trudno było mu powoli wierzyć w to, że kiedykolwiek ją posiadał. Kontrolę nad sytuacją, nad tym jak go postrzegano, nad tym jak wyglądała relacja łącząca go z Yechanem. Ale nade wszystko chciał znów kontrolować samego siebie. Swoje słowa, myśli i ciało. To, co teraz sprzeciwiało mu się tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. Wiedział jednak, że nie było to coś możliwego do osiągnięcia ot tak, bez wysiłku i na pewno nie od razu. Czuł, że czekała go nie tylko walka, ale także konieczność zmuszenia samego siebie do wykazania się cierpliwością, jakiej dotąd nie nie musiał się poddawać. Nie w pełni świadomie.
— Nie wiem — przyznał więc w końcu kłamliwie, zaciskając powieki i kręcąc kilkakrotnie głową, byle zaskarbić dla siebie odrobinę więcej czasu. Kilka sekund, może minut, w których dałby radę zbyć Yechana; zbić go z tropu na tyle, że ten nie byłby w stanie zadawać kolejnych trafnych pytań, które docierały dokładnie tam, gdzie ich teraz nie chciał. Coś podpowiadało mu jednak, że było to działanie tak bezcelowe, jak próba ukończenia przez niego kolejnego roku na uczelni.
Nim zdążył się zorientować, wczepił swoje palce w dłoń Chana, chyba odrobinę za mocno, ale nie potrafił się tym teraz przejmować. Nie, kiedy był to jego ostatni punkt zaczepienia, trzymający go dokładnie tam, gdzie chciał się właśnie znajdować.
— To… się dzieje… za często — próbował wyjaśnić, choć płytki, przerywany oddech skutecznie mu to teraz utrudniał. Bo nagle, jak wzorem poprzednich doświadczeń, jego głowę zaczynały wypełniać obrazy, których nie chciał teraz widzieć. Te, których do niej nie zapraszał. Wszystko to, z czym będzie musiał zmierzyć się ponownie, choć przecież sądził, że najgorsze miał już za sobą. — Po prostu… wyrzuć tę pieprzoną gitarę.
y.
Zalał go ogrom sprzeczności. Chciał mieć Chana blisko i odepchnąć go teraz od siebie z całą, zgromadzoną w sobie siłą. Chciał powiedzieć mu, że nadal był jedynym, czego potrzebował, ale miał wrażenie, że żadne z tych słów nie przeszłoby mu teraz przez gardło. Znowu. Chciał za mało i za dużo jednocześnie. I nie potrafił zrobić nic, by sobie z tym poradzić.
UsuńMiał wrażenie, że zaraz zwymiotuje, więc odruchowo pochylił się do przodu, byle tylko ukryć się przed wzrokiem Yechana. I tak pokazał mu już zbyt dużo.
— Chyba mi niedobrze.
y.