HELLO, FOLLOWERS!

Gossip Girl here.

Your one and only source for the truth behind the scandalous lives of New York's elite. Been a minute. Did you miss me? I know I've missed you. Though you're probably going to wish I'd stayed away when I'm done. Because I can see you. The real you. The one hiding just outside the edge of frame. Well, it's time to reframe that picture. And who am I? That's one secret I'll never tell.

You know you love me.
xoxo


. . .

MOST FOLLOWED

now
spotted:
Cinderella
Well, well, well! Looks like our H is getting more comfortable in the role of her life... Flashing smiles left and right, as if she didn’t just show up on the red carpet as the plus-one of a certain handsome, disgustingly rich guy we’ve all been crushing on since he recited French poems in first grade. I think this fairytale fits her perfectly, but... Word on the street is that her real self is catching up to her. Will the secret finally come out? And how will her Prince Charming react to it all? After all, she’s a sweet, hardworking girl, always there to offer a shoulder to cry on over coffee... Maybe this story really will have a fairytale ending. Well, we’ll see. Whether it’s “happily ever after” or not, you know I’ll be here to spill all the tea... or coffee!

You can't hide from me.
xoxo

I'm the fruit of my efforts [poprzednia 2]

yechan powell
YECHAN POWELL  ─  06.01.2001  ─ syn prawniczki: bae-powell minji oraz inwestora: marcus powell ─ middle child ─ w latach szkolnych zagorzały pływak ─ student ekonomii   ─  dorabiający jako kelner w fine dining  ─  po nocach, samotnie i w tajemnicy składający Gundamy ─  INSTAGRAM

    Czy Yechan gardził swoją młodszą o pięć lat siostrą? Czasami.
    Przez to, że zaraz po swoich urodzinach, które wypadały dwa dni później od tych jego, zwróciła całą uwagę na siebie i tym samym wszyscy zapominali o prezentach i życzeniach dla środkowego dziecka Powellów.
   Przez to, że nie żył teraz tylko w cieniu uzdolnionego, planującego brnąć w karierę medyczną brata, ale i słodkiej, niewinnej córki, jedynej w najbliższej rodzinie.
   Nieważne, z jakimi ocenami wróciłby ze szkoły, jaki medal przyniósłby za zawody pływackie, na których tak mu zależało, oczy rodziców widziały jedynie bazgroły córki, które przyniosła z przedszkola, co najwyżej fenomenalnie zdany test najstarszego syna. Włożone starania nie miały sensu, kiedy wystarczyły słodkie oczy najmłodszego dziecka, aby skraść serce Powellów.
   Tak jak kiedyś mógł robić Yechan, nim niespodziewanie odebrano mu ten przywilej, spychając na sam dół rodzinnej hierarchii.

   Ale brak uwagi rodziców nie musiał być czymś złym. Nie spotykał się z tymi samymi pytaniami, co reszta rodzeństwa. Nie tłumaczył się czemu, z kim i gdzie wychodzi - nie zwracali na to uwagi. Nie zastanawiali się, czemu oceny syna podupadły, czemu stracił stypendium po kolejnym niepojawieniu się na treningu.

   Bezkarnie i bez obaw mógł robić, co chciał, nie przejmować się tym, jakie może to mieć skutki, skoro i tak nikt się tym nie interesował, szczególnie po wyprowadzce do własnego mieszkania, zdobycia pracy i rozpoczęcia studiów.
   A może powinien, aby powstrzymać młodego Powella, nim ryzykowne testowanie granic w końcu go dogoni.

ODAUTORSKO

202 komentarze:

  1. — Ej — chyba próbował się teraz oburzyć, ale swoim rozedrganym głosem i widocznym, tak sugestywnym, zaczerwienieniem na policzkach, nie przekonałby nawet najbardziej naiwnej osoby na tym świecie. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym, by dalej próbować. Soo rzadko odpuszczał. W zasadzie nigdy. — To nie fair… — rzucił ulubioną, wyuczoną wręcz formułką, nawet nie próbując jej zatrzymać. — Jak będziesz się ze mnie nabijać, to nici z takich rzeczy, jak te, które tu teraz odstawiamy.
    Soo był mistrzem w zakresie dostosowywania własnych reakcji i postępowania do zastanych okoliczności. Potrafił sprawnie żonglować co najmniej dziesiątkami stworzonych przez siebie masek i bezbłędnie (w większości przypadków) wybierać te, które były mu w danym momencie niezbędne, do osiągnięcia założonego celu. Z równą, o ile nie większą, wprawą powodował, że towarzyszący mu ludzie również sunęli między jednym a drugim krańcem szerokiego spektrum emocji. Lubił to obserwować. Lubił, gdy wywoływał w innych skrajne reakcje, których sami zainteresowani nie byli nawet w stanie powstrzymywać. Lubił pociągać za sznurki i czerpać przyjemność z tego, jak wiele komplikacji mogło to wówczas wywoływać. Nigdy nie trafił jednak kontroli, nie oddawał sterów. Poza tym, co działo się między nim, a Yechanem. W tej jednej relacji i mnogości sytuacji, w których mógł tego doświadczać, nie poznawał samego siebie.
    Być może właśnie dlatego tak trudno było mu pogodzić się z tym, jak działały na niego nawet te najdrobniejsze gesty lub słowa podszyte pozorną niewinnością.
    Miał wrażenie, że zachowuje się całkowicie odwrotnie niż to, do czego zdążył przywyknąć i do czego sam przyzwyczaił świat. Słowa plątału mu się na języku, głos i dłonie drżały żałośnie, kolana uginały się przy najdrobniejszej nawet formie przyjemności. Coś z czego kpił jawnie, przy każdej nadarzającej się okazji, teraz stawało się jego codziennością. I ku jego zdziwieniu: nie był do końca pewny, czy chciał to jeszcze zatrzymywać. Oczywiście nawet jeśli nie, nie przyznałby się do tego przed nikim - nawet, a może zwłaszcza nie przed Chanem.
    Nie, kiedy jego spojrzenie zdawało się prześwietlać Soo niemal na wylot, a dotyk wypalał kusząco piekące ścieżki na ciele.
    Starał się utrzymać wzrok na miejscu, chociażby dłużej niż zazwyczaj, ale wzorem wielu poprzednich sytuacji, uciekł nim na bok, gdy bliski widok ciemnych tęczówek, okazał się nagle zbyt przytłaczający.
    Przygryzł na sekundę jego kciuk, spoczywający teraz na - i tak mocno już podrażnionej - dolnej wardze, po czym ruszył głową tak, by ostatecznie wyswobodzić się z jego dłoni. Pożałował tego niemal od razu, czując to przejmujące uczucie zimna, gdy na własne życzenie pozbawił się kontaktu z jego skórą. Gdyby tylko potrafił teraz sprytnie wymknąć się z macek patologicznej potrzeby nieustannego odgrywania roli pierwszych skrzypiec. Przecież nie chciał przerywać im na dłużej, niż te kilka sekund wytchnienia; złapania oddechu. Chciał kontynuować tak długo, na ile tylko starczyłoby im czasu, chęci i sił.
    Przeszło mu nawet przez myśl, że może całkowicie bez sensu opuścili wcześniej jego sypialnię, ale zganił się za tę myśl niemal od razu, przekierowując uwagę z powrotem na to złośliwe droczenie się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie mogę sobie pozwolić na zszarganie opinii bogatego dupka — brnął w tę dziwną, momentami wręcz śmieszną narrację, zupełnie gubiąc się już w tym, co chciał właściwie osiągnąć. Prawdopodobnie nic konkretnego. Wrodzona potrzeba wyszarpywania dla siebie ostatniego zdania w każdej z dyskusji, nie pozwalała mu jednak odpuścić. Nawet teraz, gdy jedyne o czym myślał; jedyne na czym mu naprawdę zależało, znajdowało się tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Mógłby się zamknąć. Zatrzymać wypływające z niego słowa, skupić się na oddawaniu angażujących pocałunków, miękkości dłoni, błądzących gdzieś pod jego bluzą. Mógłby, ale tego nie robił; przeklinając w duchu własne, błędnie rozumiane, poczucie godności. Niepewnie (bo całkowicie wbrew sobie i swoim potrzebom), oparł dłonie na klatce piersiowej Chana, trochę w wyrazie utrzymania go w niewielkim dystansie. Tym samym, który najchętniej od razu by zniwelował. Kogo próbował w ogóle oszukać? Zaczynał wątpić, by w tej grze miał odnieść jeszcze jakiekolwiek zwycięstwo. — Jesteś ostatnio jakiś… zbyt pewny siebie, Channie. Nie wiem, czy nie trzeba czegoś z tym zrobić.

      Soo

      Usuń
  2. Do tej pory było naprawdę niewiele rzeczy, które mogły szczerze zaskoczyć Soo.
    Wytrącić go z równowagi, wydrzeć z dłoni wszystkie, starannie przygotowane argumenty, pokrzyżować przemyślane plany. Dla Soo, niezawodnego w niemal dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, każda ewentualna przeszkoda okazywała się śmiesznie nieistotna - taka, którą mógł ominąć lub pokonać przy użyciu niewielkich nakładów własnej energii.
    Podejmował się różnych rozwiązań; często takich, które spotykały się z wątpliwie pozytywnymi reakcjami osób, którym dane było się temu przyglądać. Czy ich żałował? Czasami. Czy się do tego przyznawał? Nigdy.
    Być może w tym tkwił właśnie jego problem? W braku doświadczenia w przyznawaniu się do popełnianych błędów? Do zbyt szybko podejmowanych decyzji? Do toksycznego ryzyka, wprowadzanego do każdego elementu swojego życia?
    Jeśli trwanie przy Yosoo przypominało przechadzkę po zamarzniętym jeziorze, prędzej czy później miało się to odwrócić także przeciwko niemu. Może działo się to właśnie teraz; gdy Yechan przesuwał te wyznaczone granice, testując wszystko, co do tej pory wydawało mu się tak trwałe?
    Powolna i niezwykle delikatna wędrówka palców po jego przedramieniu, niemal zwaliła go z nóg. Nie dlatego, że działała na niego w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób, wręcz przeciwnie. Była czymś nad wyraz spokojnym i zwyczajnym i chyba właśnie to pochłonęło go teraz bez reszty. Cała jego uwaga skupiła się więc na ciepłej dłoni Chana.
    Nie chciał, by zatrzymała się właśnie tam; chciał poczuć ją dalej, wyżej. A może niżej? Niczego nie był pewny. Delikatny, ledwie wyczuwalny, a jednocześnie tak bardzo uzależniający dotyk, drażniący go krótko po tym, gdy wypowiedział te nieprzemyślane, choć szczere słowa, okazywał się największą torturą. A może nagrodą lub zachętą? Miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje od nadmiaru możliwych rozwiązań. Ostrożnie nabrał do płuc powietrza, by po chwili wypuścić je przez lekko rozchylone usta i pokręcić opuszczoną głową w geście całkowitej rezygnacji.
    Nie chciał poddawać się tak łatwo; nie wiedział jednak, jak długo jeszcze był w stanie wytrzymać w tym ciągłym i nieustannie narastającym napięciu. W czymś, do czego absolutnie nie przywykł. Przed czym się wzbraniał i od czego uciekał.
    — Channie — zaczął, gdy był już choć trochę pewny, że zdoła opanować ton głosu. Nawet to założenie okazało się jednak całkowicie błędne, o czym przekonał się niemal od razu, gdy brzmienie pierwszej samogłoski, wydało mu się nagle dziwnie wysokie. — Ja… — gubił się, ale podejmował właśnie te, niewidoczne dla nikogo, rozpaczliwe próby, by odnaleźć się w całym tym chaosie jak najszybciej. Tym bardziej, że sam go właśnie rozpętał. — Nie to miałem na myśli.
    Wciąż uciekał wzrokiem w każdy z dostępnych mu kierunków. Gdyby teraz skrzyżował spojrzenie z tym blondyna, ryzykowałby zbyt wiele. Jego oczy mogłyby zdradzić mu wszystko to, co tak starannie starał się teraz ukrywać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odchylił głowę, zawieszając wzrok na śnieżnobiałym suficie. Zupełnie tak, jakby zamierzał doszukać się tam odpowiedzi na nurtujące go właśnie pytania.
      Złapał wargę zębami, odruchowo zaciskając palce obu dłoni na materiale koszulki Chana. Marna próba ustabilizowania siebie i wszystkich pogmatwanych myśli. Problem polegał na tym, że sytuacja nie była aż tak trudna, jak mogła się na początku wydawać; była banalnie prosta do rozwiązania - wymagająca pewnie kilku równie banalnych i prostych słów. Żadne z nich nie chciało jednak przejść mu teraz przez gardło. Oderwał jedną z dłoni, przenosząc ją bezmyślnie na blat, tuż za Chanem, mimowolnie ocierając ją po drodze o jego prawy bok.
      — To nie tak, że nie chcę, ja… — chciał wyjaśnić; doprecyzować, ale z każdą wypowiedzią zapędzał się dalej i dalej w kręte uliczki i tak mocno skomplikowanej już sytuacji. Na własne życzenie jednak. Nie potrafił znaleźć kolejnych słów; nie wtedy, kiedy najchętniej naparłby do przodu, poddając się wszystkiemu co na niego czekało, bez słowa sprzeciwu chociażby. — Channie, co ty kombinujesz?


      zdesperowany, ale uparty Soo

      Usuń
  3. Słowa Yechana podziałały na niego niczym kubeł zimnej wody. Albo może od razu cały wodospad…
    Potrzebował chwili, by w pełni przetworzyć to, co usłyszał i zrozumieć to, co właśnie robił (nawet jeśli nieznacznie kierowany, przez zdeterminowaną dłoń Chana.
    Spojrzał na niego pierwszy raz od tego momentu, w którym poczuł, jak coś wymykało mu się z rąk. Szeroko otwartymi oczami, bacznie badającymi jego twarz, jakby w nadziei, że uda mu się teraz wyczytać z niej cokolwiek - drobny sygnał świadczący o tym, że żartował. Albo grał - cokolwiek. Na jego nieszczęście, emocje przyćmiły mu najwyraźniej umysł, bo mimo szczerych prób, nie był w stanie do końca przejrzeć zamiarów Chana.
    — Ale przecież… ja też nie chcę, słyszysz? Mówię, że, to nie tak; nie o to mi chodziło — zapewnił stanowczo, kręcąc przy tym głową, ale nawet na moment nie przerywając wydłużającego się połączenia ich spojrzeń. Odruchowo wsunął dłoń w jego blond włosy i przeczesał je delikatnie w nieco uspokajającym geście. Nie rozumiał, dlaczego, akurat to wydało mu się nagle konieczne do wyjaśnienia. Być może dlatego, że naczelna zasada Soo brzmiała: “nie proś o to, czego potrzebujesz, tylko po prostu po to idź”, a być może nie? — Nie słuchasz mnie.
    Cała wypowiedź Yechana była dla niego jak cios, wymierzony prosto w żołądek. Słowa te niosły bowiem ze sobą coś o wiele trudniejszego do udźwignięcia. Ciężar umowy, która miała okazać się największą zgubą Yosoo, a której sam dał przecież początek.
    To nie musi się teraz kończyć, przemknęło mu przez myśl. To doprawdy okrutne, że pomysł ten uderzył w niego właśnie teraz, w chwili w której był najbardziej bezbronny. Gdy zastygł przed tak znanym sobie ciałem; jedynym, które chciał teraz oglądać, dotykać, doświadczać. Gdy zatonął w głębokim spojrzeniu o trzy sekundy za długo. Gdy otwierał usta, by zaczerpnąć głębszego oddechu i opanować szaleńczy pęd swojego serca. Gdy pożądał tak bardzo, że było to wręcz bolesne.
    Nie, to nie musiało się teraz kończyć,niemal zachłysnął się tą myślą, ale nie odważył się wypowiedzieć tego głośno. Nie mógł. Nie miał takiego prawa. Zamiast tego pochylił się nad Yechanem, rozchylił jego usta własnymi i pocałował tak, jakby ich prywatny świat miał skończyć się w tej samej minucie. Głęboko, ale czule i spokojnie, dokładnie tak, jak ten tego chciał i potrzebował. Soo nie przywykł jeszcze do podobnych wrażeń. Kojarzył bliskość raczej z formą gwałtownego rozładowania emocji i napięć, doświadczania szybkiego zaspokojenia własnych potrzeb (opcjonalnie tych wychodzących od obu stron, ale musiał przyznać, że z tym bywało różnie). Z czymś niezwykle bezpiecznym i przewidywalnym, momentami nużącym. Coś, nad którym miał niemal całkowitą kontrolę. To, co działo się teraz, było dla niego całkowicie nowe. Nie pamiętał kiedy (i czy w ogóle) miał okazję przeżywać to z kimś w podobny sposób, ale nie zamierzał się sprzeciwiać. Nawet w zagrażającej nieświadomości tego, ilu zmianom mogło to dać początek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dłoń, która do tej pory spoczywała w bezruchu, gdzieś pod koszulką blondyna, przesunęła się niespokojnie w bliżej nieokreślonym kierunku, ale dla Soo nie miało znaczenia to, gdzie nią zmierzał. Chciał go jedynie dotykać, niezależnie od tego, jak trudnym zadaniem mogło mu się to teraz wydawać.
      — Nie rozumiem chyba… — przyznał jeszcze, odsuwając się nieznacznie od jego ust, ale nie na tyle, by Chan nie mógł wyczuć teraz na skórze jego ciepłego, urywanego oddechu. Najchętniej przyciągnąłby go bliżej, całował usta i szyję, dotykał każdego dostępnego mu fragmentu skóry. Rozpływał się w bezpiecznej bliskości. Ale coś go przed tym powstrzymywało. Miał wrażenie, że czuje za dużo. Ich relacja nigdy nie należała do najłatwiejszych, ale ostatnie godziny przypominały Yosoo przejażdżkę tą przeklętą kolejką, w Lotte World, w Seulu. Tą, po której kiedyś ogarnęły go mdłości podobne do tych, które czuł teraz. Z jedną dłonią, wciąż zawieszoną gdzieś na brzuchu blondyna, a drugą zaczepioną (sam nie wiedział kiedy) na brzegu jego spodni, poczuł się nagle dziwnie… niepewny. — Zgubiłem się, Channie.


      Soo

      Usuń
  4. Miał wrażenie, że odpłynął; że nie było go kilka minut, chwil uwięzionych między nic nie znaczącymi ruchami wskazówek zegara. Ten jeden moment zbyt ulotny, by dał początek poczuciu pustki, a jednocześnie zbyt długi, by pozostać niezauważonym. Jak się okazało, jedynie tyle wystarczyło, by w głowie Soo pojawił się pomysł, którego nie mógł i nie chciał tak po prostu zaakceptować. Który drażnił go w równym stopniu, co przerażał. Odbierał trzeźwość myślenia, umiejętność podejmowania logicznych decyzji, które być może pierwszy raz realnie przyniosłyby korzyści dla obu stron. Pozwoliły wyjść z tej sytuacji z godnością i poczuciem postawienia ostatniej kropki w odpowiednim miejscu i czasie. Soo mógłby się zatrzymać; zachować słowa i myśli dla siebie, skazując się na chwilowe przekleństwo i tortury tylko po to, by za jakiś czas cieszyć się życiem wolnym od ograniczającego, skalanego toksycznością, układu.
    — Robisz mi to specjalnie? — zapytał nagle, chyba tylko cudem łapiąc tych kilka szybszych i głębszych oddechów, pozwalających mu na wypowiedzenie słów z niemal naturalną, typową dla niego, pewnością. Jedno, krótkie pytanie; tylko na tyle potrafił się teraz zdobyć, by tuż po jego wybrzmieniu, zorientować się, że najprawdopodobniej znów dał wciągnąć się w tę cholerną pułapkę zależności i doznań, które niemal odbierały mu właśnie poczytalność. — Bo, Channie… jeśli to jakaś gra, to… — zgubił sens wypowiedzi, gdy poczuł, jak dłoń Yechana poruszyła się na materiale bluzy i nieprzerwanie wędrowała coraz niżej. Szansa na wycofanie się zniknęła tak, jak zrobiły to teraz czubki jego palców, wsuwających się za materiał spodni. — …to w sumie wszystko mi jedno.
    Soo był najwyraźniej egoistą; nie chciał stawiać w tej historii żadnych ostatnich, pieprzonych kropek. Jeszcze nie teraz. Wizja tego, że miałby założyć na siebie wczorajsze ubrania i wyjść na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi, okazała się dla niego nie do zniesienia. Na pewno nie teraz, gdy jedyne, o czym był w stanie myśleć to, to ogarniające go powoli, uczucie gorąca, rozlewające się po ciele miarowymi falami; wytrącającego go z rytmu, do którego przywykł i którego nie chciał tak po prostu porzucać. Dzieląca ich odległość, sprowadzona do wręcz absolutnego minimum, wcale nie pomagała mu w zebraniu samego siebie do kupy; było całkowicie odwrotnie i Soo nie wiedział już, czy bardziej go to bawiło, czy złościło. Utknął w sprzecznościach. Chciał się odsunąć, by ochłonąć, a jednocześnie trwać tak blisko, jak to tylko możliwe. Jeszcze bliżej niż teraz. Chciał
    Trzy razy otwierał usta, by powiedzieć teraz cokolwiek. By dać jakiś znak; najprostszy, najbardziej ulotny nawet - byle tylko pokazać mu, że też miał tutaj jeszcze coś do powiedzenia. Że potrafił kontrolować swoje odruchy; te bezwstydne reakcje ciała, których nie poznawał - które były tak nowe, że nie zdążył się do nich nawet przyzwyczaić. Zamiast słów, tkwił jednak w niemal całkowitym milczeniu, przerywanym jedynie tymi, coraz bardziej chaotycznymi i zrywanymi, oddechami. Jedynym werbalnym dowodem na to, od dawna znajdował się już na straconej pozycji.
    — Mógłbyś… powiedzieć cokolwiek — szepnął jedynie, mimowolnie odchylając głowę tak, by ułatwić mu dostęp do jego szyi. By zrobić wszystko, byle tylko Chan nie przerywał tego, wywoływało w nim szereg wszystkich wrażeń, wydobywającej z jego ust pierwsze, ciche westchnienie. — a ja i tak bym się teraz zgodził.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sens tych słów dotarł do niego dokładnie w tym samym momencie, gdy kolejne muśnięcie niemal ugięło mu kolana, a nagłe odsunięcie się okazało się jedną z najgorszych, możliwych kar. Zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, co się właściwie stało. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego, poczuł niespodziewany, chwilowy zawrót głowy, jakby ktoś nagle pozbawił go dostępu do powietrza. Stracił równowagę, ale tym razem jednak nie łapał się już blatu, a samego Chana, opierając swoje dłonie na jego barkach i ponownie zmniejszając ten przeklęty dystans. Nie potrzebował go; nie chciał.
      Nie tracąc czasu, z nietypową dla siebie delikatnością, ujął w dłonie jego twarz, lustrując przenikliwie każdy, najdrobniejszy nawet, jej fragment. Zupełnie tak, jakby nigdy wcześniej nie poświęcił temu należytej uwagi i oto teraz, w tym nieoczekiwanym dla żadnego z nich, momencie, próbował nadrobić stracony czas; pochwycić na nowo każdą z niewykorzystanych szans.
      — Ja…

      Soo

      Usuń
  5. W jego życiu było tych kilka momentów, w których nie poznawał samego siebie. Zdarzały się rzadko. Zazwyczaj wtedy, kiedy coś - słowo, doświadczenie… osoba - okazywało się tak zaskakujące, że już sam, pierwszy i ulotny zaledwie, kontakt z tą niespodziewaną nowością, wyciskał z jego płuc ostatni oddech. Yosoo starał się pozbywać się tych niewygodnych wspominek tak szybko, jak było to tylko możliwe, ale niektóre z nich zostawały z nim na dłużej, niż mógłby sobie tego życzyć. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy to, w czym dobrowolnie brali właśnie udział, miało jakkolwiek przełożyć się na wszystko, co ich jeszcze czekało, ale jakaś naiwna cząstka jego podświadomości, nakazywała mu wierzyć w to, że… wszystko sobie poukłada. Że posprząta ten uczuciowy, pokrętny bałagan, doprowadzając do porządku nie tylko samego siebie, ale również wszystko, co od tej pory chciał na stałe gościć we własnej codzienności. O ile będzie mu dane.
    — Za dużo? Nie, nie rozumiem. Channie… — wyrzucił z siebie na jednym oddechu, choć tak naprawdę dalej ubolewał nad słowami, które wymykając się teraz spod jakiejkolwiek kontroli, opuściły jego usta wcześniej, nim zdążył zorientować się w ich prawdziwym wydźwięku. To jawne przyznanie się do tego, w jakim był stanie - do którego pozwolił się doprowadzić. Gdyby nie miał tu żadnego świadka, najprawdopodobniej teatralnie uderzyłby dłonią w czoło, przeklinając w duchu (albo i nie) to, jak bardzo utrudniał sytuację, która sama w sobie dostarczyła im już wystarczającą dawkę stresu. Bo o ile chwilę wcześniej mógł grać w tę pokręconą grę, czerpiąc z tego trudną do zrozumienia satysfakcję, o tyle teraz musiał przyznać, że jego obecne położenie nie było już wystarczająco komfortowe, by dalej mu to umożliwiać. — próbuję się skupić, ale…
    Jeśli wcześniej sądził, że pogubił się w gąszczu reakcji i niewykorzystanych możliwości, jedynie zbaczając z raz obranej, jasnej ścieżki, to teraz poczuł się tak, jakby już nigdy nie dane mu było na nią powrócić. Jego ciało odpowiadało instynktownie na wszystko, co otrzymywało ze strony Chana i Yosoo zdał już sobie chyba sprawę z tego, że nie miał w tym temacie zbyt wiele do powiedzenia. Nie, żeby specjalnie nad tym ubolewał. Rozkoszowanie się każdą sekundą, w której cieszył się dotykiem jego dłoni, czy miękkością ust, były wystarczającym wynagrodzeniem.
    Mimowolnie wygiął nieznacznie plecy, gdy poczuł, jak palce Chana suną mu wzdłuż kręgosłupa, wydzierając przy okazji z ust kolejne, tak trudne do opanowania sapnięcie zaskoczenia. Jedna z jeggo dłoni zacisnęła się odruchowo na blacie, z całą, daną jej mocą, odnajdując w tym jedyny, stały punkt. Była jak kotwica, chroniąca go przed tym, by na dobre zostać pochłoniętym przez kolejne fale obezwładniającego pożądania.
    Powinien przywyknąć, spodziewać się tego, co może poczuć, a mimo to czuł się dokładnie tak, jakby znów przecierali jakieś nieznane im szlaki. Mimo wcześniejszych, łączących ich, doświadczeń.
    Bo przecież dzielili już podobne chwile.
    Te, mimo kilku punktów wspólnych, okazały się jednak tak znacząco, boleśnie wręcz, odmienne.
    Tym razem nie mogli już ukryć siebie; swoich słów ani reakcji; za przytłumionymi zmysłami lub pod gęstą osłoną nocy. Nie mogli zrzucić winy na nic poza własnymi, świadomie (podobno) podejmowanymi decyzjami. Dali sobie przestrzeń nie tylko na to, co ładne i właściwe, ale przecież… świat taki nie był. Ani ten, w którym żyli do tej pory, ani ten, który czekał na nich za rogiem, po popełnieniu wszystkich możliwych błędów młodości; po każdym nieprzemyślanym kroku, którego sam Soo nie chciał już więcej żałować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Trochę mi to… utrudniasz? Tak, to chyba dobre słowo… chociaż… sam już nie wiem — wyjąkał, kręcąc przy tym głową z politowaniem nad własną nieudolnością. — Niczego już nie wiem. Może poza tym, że trochę mi… niewygodnie.
      Chaotycznie wypowiadane wyrazy, nieskładne zdania, nie były czymś typowym dla Soo, ale nawet gdyby zdawał sobie właśnie sprawę, jak niechlujnie brzmiał, z dużym prawdopodobieństwem nie byłby w stanie zrobić absolutnie niczego, by to poprawić. Nie kiedy przymykał oczy oczy, przytłoczony nadmiarem przeżyć. Kiedy zdawał się od nich uciekać i jednocześnie lgnąć - kiedy jedyne, o czym myślał, to dłoń, opuszczająca nieznacznie brzeg jego spodni. Ta sama, na której owinął nagle własną, w niezrozumiałym, nawet dla siebie, geście.
      Odezwij się, do cholery, ganił siebie w myślach, ale ilekroć tylko otwierał usta, rezygnował z podejmowania jakiegokolwiek działania, zakrywając ten zamiar kolejnym westchnieniem lub nieznośnym odruchem męczenia wargi. Schował się pod zaciśniętymi kurczowo powiekami, zaczerwienioną skórą na policzkach i oddechem, który przyspieszył tak nienaturalnie. Od drżących kolan, po zmierzwione, ciemne kosmyki, stanowił jawny dowód na to, że w starciu z Chanem, był z góry skazany na porażkę. Choć ta, zamiast brzmieć przytłaczająco, okazała się dużo słodszym doświadczeniem.
      Cały jego obraz krzyczał to, czego nie potrafiły wyrazić słowa. Choć przecież tego chciał.
      Problemem było to, że Soo utknął właśnie w pułapce, zastawionej przez samego siebie - w sidłach niedopowiedzeń i fałszywego zarysu nieposkromionej dotąd pewności. Tego, że zawsze wygrywał, że kontrolował każdą minutę swojego życia. Że wiedział, co powiedzieć. Jak mógłby, gdy właśnie teraz, gdy potrzebował tej umiejętności tak rozpaczliwie, żadne właściwe słowa uparcie nie przychodziły mu teraz do głowy. Nie chodziło o lęk. Raczej o potrzebę zbyt głęboką i nagłą, by określić ją w tak prosty sposób, którego od niego wymagano.

      Soo

      Usuń
  6. Czy spodziewał się kiedykolwiek wcześniej, że dotyk (nawet ten najdrobniejszy, będący niekiedy wynikiem nieplanowanego wypadku) stanie się dla niego tak uzależniający? Nie. Myśl ta nie zagościła w jego głowie nawet przez część sekundy; co teraz, wydawało się przecież tak nieprawdopodobne. Przejście od zdrowej, podszytej szczerością, przyjacielskiej relacji do tego, czemu nadali początek, zajęło im tak niewiele czasu, że doprawdy trudno było uwierzyć w czystość ich wcześniejszych intencji. Kiedy wracał myślami do pierwszych, wspólnie spędzonych chwil, w znakomitej większości kojarzył to jedynie z tymi pozytywnymi wspomnieniami i mimo ryzyka, które niosło za sobą przekraczanie każdej, kolejnej granicy, nie potrafiłby zmusić się do pożałowania żadnej z podjętych w tym temacie decyzji. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie te potencjalne zagrożenia, czy wręcz katastrofalne skutki, przed którymi trudno byłoby im się już uchronić. Czy kładli na szalę coś, za co wielu innych ludzi, byłoby gotowych poświęcić wiele? Być może. Czy miało im się to opłacić? Yosoo chciał wierzyć, że tak. Chciał tkwić w tym (nawet jeśli zupełnie błędnym) przekonaniu, że mogli ruszyć tą drogą wspólnie, nie przejmując się niczym poza tym, co było między nimi wcześniej, co tworzyło się teraz i co jeszcze na nich czekało. Ale jedynie w tym kuszącym aspekcie rozwijania porozumienia łączącego ich dwoje. Nikogo i niczego poza nimi.
    Bo może w tej historii od zawsze chodziło o coś więcej?
    Ufał mu. Soo mógłby teraz wierzgać i krzyczeć w geście jawnego i gorączkowego zaprzeczenia, że było przecież zupełnie inaczej, ale musiał przyznać, chowając uprzednio dumę do kieszeni, że obecnie polegał na Chanie bardziej niż kiedykolwiek na kimś innym.
    Myśl ta dopadła go z całą swoją mocą właśnie wtedy, kiedy bez słowa i cienia sprzeciwu, pozwolił Yechanowi spleść ze sobą ich dłonie i poprowadzić się w stronę, niedawno opuszczonej, sypialni. Do punktu, o którym tak niedawno sam wspomniał we własnych myślach, a który teraz wydawał mu się oddalony o setki mil.
    Tam, skąd nie chciał wychodzić; gdzie czuł się na miejscu; bezpiecznie, ale i pobudzająco.
    Gdzie pasował. W końcu, niemal z pedantyczną dokładnością, niezależnie od tego, jak bardzo przerażała go albo sama ta świadomość, albo fakt, z jak olbrzymią łatwością przychodziło mu poddawanie się w zaufaniu wszystkiemu wychodzącemu teraz ze strony Yechana: każdemu słowu, gestowi i decyzji. I nadal dziwił się temu, jak niczemu innemu, nawet mimo faktu ich kilkuletniej znajomości. Bo choć znali się tak dobrze; choć wiedzieli o sobie prawie wszystko, to Yosoo nie mógł wyzbyć się wrażenia, że Chan znalazł się właśnie w posiadaniu jakiegoś tajemnego spisu wszystkich tych rzeczy, które działały na niego jak coś niezwykle ogłupiającego. Nie potrafił wymyślić innego wytłumaczenia na to, co teraz wyczyniał. Wiedział, jak i gdzie go dotknąć, co powiedzieć i jak spojrzeć, by Soo był gotów porzucić wszystkie ograniczenia i wcześniejsze założenia - byle tylko wyrwać z tej krótkiej chwili jak najwięcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sprzeciwiał się, kiedy lekkie pchnięcie, usadziło go na łóżku. Odruchowo ułożył obie dłonie po bokach, odnajdując chwilowe oparcie w miękkości materaca. W tym jednym temacie Chan miał niezaprzeczalną rację. Było mu cholernie gorąco, ale szczerze wątpił, czy sedno tych trudności rzeczywiście tkwiło akurat w samej bluzie.
      — Może… — przyznał po dłuższej chwili, mocniej zaciskając palce na pościeli. — Rzeczywiście chyba tak. — kontynuował w całym tym chaotycznym tonie, odruchowo, zupełnie bez udziału woli, przesuwając czubkiem języka po swoich wargach — przynajmniej trochę.
      A potem zrobił coś, co zaskoczyło również jego samego. Złapał drżącymi palcami za brzeg przydużej bluzy i pozbył się jej podciągając ją nieporadnie do góry. Chwilę później odrzucał ją w nieco nieprzemyślanym geście, pozwalając, by ta opadła na podłogę i nie bardzo przejmując się faktem, że ryzykował tym doprowadzenie Yechana do szału. Prawdę mówiąc… była to ostatnia rzecz, o której teraz myślał. Zamiast tego podniósł w końcu wzrok, by podjąć próbę utrzymania na nim spojrzenia dłużej niż tych kilka, ulotnych sekund i starał się odrzucić tę przeklętą myśl o tym, jak nienaturalnie odsłonięty się teraz czuł. Z drobną dozą niepewności, wplótł palce jednej dłoni w jasne kosmyki i zatrzymał je tam na dłuższą chwilę, nim przesunął dłoń niespiesznie na jego kark.
      — To tak... na wypadek, gdybyś miał teraz jeszcze jakieś wątpliwości…

      Soo

      Usuń


  7. — Co? — zapytał bezmyślnie, odzyskując trzeźwość myślenia o kilka sekund za późno. — Och.
    Och, tylko tyle. Ciche, nie wyjaśniające absolutnie niczego, podsumowanie wszystkiego, co działo się w jego głowie i… ciele. Czego, mimo wszelkich, ewentualnie podjętych prób, nie byłby w stanie już ukryć. Nie, żeby w ogóle zamierzał. Nie chciał, by targały nim jakiekolwiek wątpliwości, więc zapewnienie, padające przed momentem z ust Chana, okazało się właśnie najcenniejszym, co Soo mógł teraz usłyszeć. Tylko tego tak naprawdę potrzebował.
    Nigdy wcześniej nie czuł się podobnie. Żaden - ani zupełnie przypadkowy, ani starannie rozplanowany, dotyk nie był w stanie wywołać w nim podobnych reakcji. Wyszarpywać z ust cichych westchnień, dusić żołądka, przyspieszać oddechu… Mimo wszystkich, idących za tym niedogodności, nie był w stanie zmusić się do pożałowania żadnego z kroków, które doprowadziły tę dwójkę właśnie do tego momentu. Do punktu, z którego nie chcieli zawracać, a który ogłupiał i uzależniał ich chyba w równym stopniu.
    Miał wrażenie, że odpływa. I to już od samego początku, gdy poczuł na swojej talii ciepło jego dłoni. A potem usta sunące po nieodwracalnie odsłoniętym ciele. Niespieszne, ale zdecydowane ruchy, wywołujące w nim te zawstydzające, niekontrolowane drgnięcia, głośniejsze wydechy, czy nawet jeden, zduszony pospiesznie jęk. Chciał więcej dotyku, więcej ciepła, więcej jego.
    Gdyby wiedział, zrzuciłby z siebie tę cholerną bluzę już kwadrans wcześniej.
    A może jeszcze poprzedniej nocy?
    Wir tych myśli, napędzanych kolejnymi wrażeniami, pochłonął go niemal bez reszty. Trudno było mu usiedzieć w miejscu, czy dalej trzymać pożądanie na wodzy, chciał go mieć bliżej, mocniej i pełniej. Nic więc dziwnego, że gdy Yechan bez ostrzeżenia zsunął się na kolana, odsuwając od jego ust, Soo poczuł w pierwszej chwili jedynie nieznośną pustkę.
    Zorientowanie się w sytuacji zajęło mu odrobinę dłużej, niż powinno, ale nie dostrzegał w tym zbyt dużej straty; za nic w świecie nie zamierzał przecież przeszkadzać blondynowi w jego działaniach. Jak mógłby, gdy już zaledwie pierwsze, wyczuwalne zaciśnięcie się palców na jego udach sprawiło, że całe ciało spięło mu się do granic możliwości.
    Soo wplótł palce we włosy Chana, całą uwagę poświęcając przy tym tej kuszącej miękkości, a gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, miał wrażenie, że temperatura w pokoju skoczyła nagle o kilka stopni. Próbował coś powiedzieć; zrobić cokolwiek, ale bał się, że jeden szybszy ruch lub nieprzemyślane słowo, zburzy ten niestabilny, a tak pochłaniający go teraz obrazek.
    On sam, siedzący teraz na skraju łóżka… i Chan, znajdujący się tuż pod nim, opierający dłonie na jego udach. Ich krzyżujące się spojrzenia, mieszające oddechy, niezmienna potrzeba, by znaleźć się jeszcze bliżej. Tak, jak to tylko możliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby teraz skupić się na niczym poza tym całkowicie rozpraszającym go widokiem, gdy Chan klęczał teraz tuż przed nim, w niemym oczekiwaniu na jego kolejny krok. Krok, który tak bardzo chciał teraz wykonać, a który zawisł nagle, między jednym a drugim oddechem, gdy Soo niespiesznie zacisnął czubki palców na brzegu swoich spodni, próbując nieporadnie zsunąć je o kilka milimetrów niżej.
      Nie odniósł w tym zbyt dużego sukcesu, ale nie było to znowu aż tak zaskakujące, zważywszy na to, że ledwo panował teraz nawet nad tymi najprostszymi, odbywającymi się zwykle totalnie bezwolnie, ruchami.
      — J-ja… — zacisnął wargi, gdy zdał sobie sprawę, że w jego obecnym stanie lepiej będzie po prostu milczeć. I tak pokazał już zbyt wiele z tego, co do tej pory starał się tak starannie ukrywać. Kiwnął jedynie głową, przeskakując nieobecnym wzrokiem po twarzy Chana.
      Kilka sekund i trzy głębsze oddechy później, był w stanie stwierdzić, z całą pewnością, że mógł wydobyć z siebie strzęp tej niepełnej, ale wystarczająco sugestywnej prośby. — … możesz? Proszę.


      Soo

      Usuń
  8. Niezależnie od tego, iloma, i jak głębokimi przy tym, doświadczeniami zdołaliby się wymienić, Soo zdawał się trwać nieprzerwanie w tym dziwnym do wyjaśnienia zawieszeniu, między przyzwyczajeniem, a niesłabnącą fascynacją tym, co się między nimi rodziło. Trudno było mu przywyknąć do tego, że nawet te najdrobniejsze gesty wciąż wywoływały w nim tak nieprzewidywalne reakcje, kojarzone przez niego wcześniej raczej jedynie z czymś… mocniejszym. Tkwił więc w mackach zawstydzającego i odbierającego dech, zachwytu, gdy już zwyczajne i na pozór niewinne, wyczucie palców Yechana na swojej skórze powodowało, że miał wrażenie całkowitego… rozsypywania się. W jego towarzystwie, przy tej wzajemnej bliskości, nie poznawał już samego siebie. Wystarczyło tak niewiele, by wszystko, do czego zdążył oswoić się przez lata kreowania wymyślonego przez siebie wizerunku, odchodziło teraz w zapomnienie. By był zmuszony pogodzić się z utratą każdej z bezpiecznych masek. Przy Channiem nie był już tym, kogo odgrywał starannie każdego dnia, zaraz po opuszczeniu własnego mieszkania. Nie był już opanowanym Yosoo, niepozwalającym na to, by ktokolwiek lub cokolwiek dało go jeszcze radę zaskoczyć; wytrącić z równowagi, powodując szereg nieproszonych następstw, z którymi musiał się potem mierzyć. Bez słowa sprzeciwu przyjmował za to rolę tej łagodnej osoby, przyjmującej pokornie to, co zostało dla niego zaplanowane, mimo tego, że nie to miał w swoim zwyczaju; że nie to I choć zaskakiwało go to nieprzerwanie w tym samym stopniu (spodziewał się także, że nie był w tym odosobniony), nie czuł już do tego tej samej niechęci, która nawiedzała go wcześniej. Nie chciał z tym walczyć, nie widział w tym sensu.
    Nie teraz, kiedy w wyniku dobrowolnych działań, siedział przed nim zupełnie nagi, bez cienia ubolewania nad swoją pozycją, podczas gdy sam Chan był kompletnie ubrany. Jeszcze. Złapał się na myśli, że jedyne, co chciałby teraz zrobić, to zmienić właśnie ten stan rzeczy. I pewnie nawet podjąłby próby wprowadzenia tego zamysłu w życie, gdyby nie fakt, że kolejne ruchy sprawiły, że Soo balansował już na tej niebezpiecznej granicy całkowitej utraty zmysłów. I to zarówno po ucisku wbijających się w jego skórę palców, po ciepłym oddechu owiewającym jego brzuch, czy po drobnych pocałunkach skupiających się na tej delikatnej skórze na udzie. Tam, gdzie wcześniej nie całował go jeszcze nikt inny.
    A potem przepadł już nieodwracalnie.
    — O Boże… — jęknął odruchowo, choć na język cisnęło mu się właśnie coś zupełnie innego, znacznie bardziej wulgarnego. Wysunął dłoń z kosmyków Yechana, zupełnie tak, jak gdyby bał się, że nie zdoła zapanować nad odruchami i zrobi mu jakąś krzywdę. Zamiast tego, zacisnął dłonie na pozostawionej w nieładzie pościeli, odchylając nieznacznie głowę do tyłu i pozwalając pochłonąć się pierwszej fali przyjemności.
    — Channie… — zaczął, ale sam nie był pewny, po co. Być może kierowała nim jedynie ta niezrozumiała potrzeba, by wyrzucać z ust cokolwiek. Coś, co nie byłoby jednym z kilku tych niepowstrzymanych, zdradliwych jęków, czy głośniejszych oddechów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo nie zdążył się zorientować, kiedy ręce, utrzymujące do tej pory ciężar jego ciała, zadrżały żałośnie i z pozycji siedzącej, przeszedł do tej podpartej na łokciach, by chwilę później, leżąc już plecami na materacu i zasłaniając twarz przedramieniem, podejmował próby w uciszeniu samego siebie.
      Zdał sobie sprawę, w całkowitym zaskoczeniu, że nie wytrzyma tak zbyt długo.
      Choć tak bardzo tego nie chciał; najchętniej, gdyby było mu to dane, przeciągałby tę chwilę w nieskończoność, czerpiąc z niej tyle, ile tylko by mógł. Wszystko, co Chan chciałby mu teraz dać.
      Wyciągnął przed siebie z trudem drżącą dłoń i delikatnie stuknął mu palcami w ramię w tym - jak mu się przynajmniej wydawało - wystarczająco sugestywnym geście. A potem ponownie, jeszcze kilkakrotnie, bardziej chaotycznie i w szybszym tempie, gdy nie spotkał się ze spodziewaną reakcją.
      — Channie, proszę… — szepnął jedynie, słabo i szybko, starając się opanować na tyle, by wylewające się z niego słowa, dały radę ułożyć się w coś, co zabrzmiałoby choć trochę zrozumiale — …musisz przestać. — Poczuł, jak zalewa go fala paniki, pewnie nieco większa niż było to obecnie wskazane. A może pomylił ją przypadkiem z zażenowaniem? Niczego nie był już pewny, może poza tym, że za wszelką cenę chciał dokończyć to, co kotłowało się teraz w jego głowie, niezamierzenie używając przy tym liczby mnogiej — Zaraz skończymy.

      Soo

      Usuń
  9. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że doprowadziła ich do tego jedna, nieplanowana noc. Jedna decyzja, by na te kilka godzin zapomnieć o tym, co do tamtej pory łączyło ich dwoje. O jasnych zasadach, braku niedopowiedzeń i wolności od zdradliwej dwuznaczności płynącej z realizacji potencjalnych pokus. I świadomości istnienia tychże w ogóle.
    Czy żałował?
    Nie. Nawet wtedy, gdy w panice wymykał się z jego mieszkania, nie oglądając się za siebie; nawet przez ten tydzień wypełniony milczeniem i, podyktowanym dławiącym strachem, wymownym ignorowaniem każdej z, podjętych przez blondyna, prób kontaktu. Jak mógłby, skoro to, na co zdecydowali się wcześniej (nawet jeśli nie do końca świadomie), udowadniało mu teraz, że tak naprawdę nie znał wszystkich swoich potrzeb i nienazwanych dotąd pragnień.
    Tych, które odkrywał każdorazowo, gdy pozwalali sobie na to, by postawić kolejny krok na drodze wzajemnego odkrywania własnych, tych bardziej wrażliwych, punktów. Tego, co działało na nich jak narkotyk, doprowadzający do tego, że wszystkie niepokoje czy wątpliwości, zdawały się nagle śmiesznie nieistotne. Soo nie rozumiał, jakim cudem miałby przejmować się czymkolwiek, gdy było mu tak dobrze. Gdy liczyło się tylko to, by wydzierać z tych chwil jak najwięcej.
    Nieporadne i pojedyncze (bo na inne, nie był przecież w stanie się już zdobyć) ruchy jego dłoni i wypychanych do przodu bioder, przeczyły jego wcześniejszym słowom, ale sam nie zanotował nawet tej wyraźnej niespójności. W ostatnim czasie zaprzeczał samemu sobie tak wiele razy, że kolejny dowód na to, jak wielkim był obrazem żywej sprzeczności, nie powinien robić na nim większego wrażenia. Ani też na nikim innym.
    Jedynym, co trzymało go jeszcze na powierzchni względnej świadomości, było ostre uczucie wbijających się w jego udo paznokci, ale nawet to stało się w pewnym momencie zbyt odległe. Utrzymanie się w ryzach pełnej i rozpaczliwie przedłużanej samokontroli okazało się trudniejsze, niż początkowo zakładał, ale przecież nawet on, w całej swojej, budowanej latami, pewności siebie, nie mógł przewidzieć, że wiercący się między jego nogami Chan, w kilku ruchach zdoła doprowadzić go na sam skraj wytrzymałości. Do granic cichego, ale całkowicie uzależniającego szaleństwa. Nie był pewny, czy zamierzał wracać z tych słodkich obszarów własnej przyjemności; na pewno nie zbyt szybko i nie wtedy, gdy po kilku kolejnych sekundach, wypełnionych jego, wciąż duszonymi, jękami i wybijających go z opanowania, ruchami, stracił resztkę złudnej kontroli nad własnym ciałem i godził się na przekroczenie tej kolejnej, jednej z ostatnich zapewne, granic istniejących jeszcze między nimi.
    Gdy pozwalał na to, by bez udziału jego świadomości, ostatecznie doprowadzono go do końca.
    Kiedy ostatnia z fal tej ogłupiającej przyjemności, zaczęła powoli odpuszczać, Soo poczuł się nagle dziwnie nagi. Nie opanował w porę odruchu zaciśnięcia nóg, ale to było przecież póki co i tak niemożliwe. Nie z Yechanem, zajmującym miejsce między nimi.
    — Kurwa — jęknął tylko, ale bez wyrzutu, czy złośliwości. Łatwiej byłoby doszukać się w tym jedynie… żalu. Zasłyszane w jego głosie niezadowolenie, było jednak napędzane jedynie tą niesłabnącą potrzebą doświadczania więcej i więcej. Czymś, czego chciał teraz bardziej od czegokolwiek innego; coś, czego potrzebował niemal tak mocno, jak powietrza. — prosiłem cię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo wciskał się plecami w materac i przymykał kurczowo oczy, próbując opanować rozszalały oddech. Było to jednak zadanie niewątpliwie wykraczające poza wachlarz jego aktualnych możliwości. Czas mijał, a szum w uszach wcale nie tracił na intensywności, uczucie gorąca nie opuszczało jego ciała, a przejmująca potrzeba ponownego spojrzenia w stronę blondyna, niemal dusiła go od środka. Nie potrafił jednak zmusić się do tego, by odsunąć rękę od zarumienionej twarzy, pozwalając sobie na to, by spełnić teraz tę nagłą zachciankę.
      — Było tak… Nie chciałem jeszcze… — zaplątał się niezręcznie w słowach, gdy zdał sobie sprawę, że oto właśnie spełniało się to, przed czym jakiś czas temu, ostrzegał do Yechan. Powiedział za dużo. I nie istniała żadna siła, która pozwoliłaby mu to cofnąć. Starał się odnaleźć w głowie coś, czego mógłby się złapać; doszukać się tego przypadkowego kierunku, w którym mógłby uciec, pozostawiając niewypowiedzianym to, co ostatecznie odsłaniało go tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ku jego przerażeniu, był to jednak ten moment, kiedy potencjalne rozwiązania wymykały mu się z rąk; przemykały między palcami, pozostawiając go w tej niewygodnej pozycji, zmuszającej do zmierzenia się z konsekwencjami podjętego właśnie tematu. W geście totalnej rezygnacji, zawiesił rozbiegane spojrzenie w bieli sufitu i ułożył bezwładnie dłonie gdzieś za swoją głową, nim, zagryzając ponownie wargę, pozwolił samemu sobie na dokończenie tej, raz przerwanej, żenująco obnażającej wypowiedzi: — …kończyć.


      Soo

      Usuń
  10. — Och. Następnym razem będę mówić głośniej — odgryzł się z lekką nutą złośliwości, korzystając z okazji, że po zakończeniu tego nieprzewidzianego wcześniej wyzwania, mógł w końcu zebrać na nowo wszystkie rozbiegane myśli i złożyć słowa w pierwszą, choć trochę spójną, wypowiedź. Choć pewnie nie do końca oczekiwaną: — albo może po prostu od razu cię kopnę.
    Wątpił, by w podobnych okolicznościach, nawet w obliczu tej przemożnej potrzeby przeciągnięcia własnej przyjemności jak najdłużej; do tego ostatecznego momentu; był w stanie posunąć się do takiego kroku, ale nie przeszkodziło mu to do wykorzystania teraz tego absurdalnego, oderwanego od rzeczywistości, ostrzeżenia. Nie chciał robić mu krzywdy, jakiejkolwiek. Zaledwie kilka minut wcześniej sam przezornie wysuwał z jego włosów własne palce, by przypadkiem nie szarpnąć za nie zbyt mocno, gdy tylko te zupełnie prymitywne odruchy, przejmowały kontrolę nad całym jego ciałem. Zatopionym w chwilowym zapomnieniu; zatraceniu w tych nowych, choć przecież jednocześnie tak dobrze znanych, doświadczeniach. Nawet wtedy, gdy zupełnie nie panował już nie tylko nad rękoma i nogami (z których na szczęście nie musiał właśnie korzystać), ale także nad oddechem, czy… słowami, ta jedna myśl wybijała się wyraźnie ponad wszystkie inne, wybrzmiewające w jego umyśle stanowczo i obrazowo - uważaj, żeby nie bolało. Nawet przypadkiem.
    I choć wcześniej zdarzało mu się ranić go znacznie mocniej, z rozmysłem, głównie przy pomocy starannie dobranych, okrutnych słów, splecionych w sieć wymyślnych, wyimaginowanych wyrzutów, teraz było to ostatnim, co zamierzałby zrobić.
    Chciał tylko trwać tutaj, obok, wyrzucając z głowy wszystko, co nie miało związku z ich dwójką. Nie chciał zastanawiać się nad tym, co będzie jutro, albo nawet za godzinę, gdy zbierze się do wyjścia, a Yechan zamknie za nim drzwi. Nie chciał skupiać się na zaniedbywanych studiach, ignorowanej wczoraj, nieustannie dobijającej się do telefonu, Avie; o okłamywanych rodzicach ani nawet na tych tak prozaicznych rzeczach, jak to, że zrobiło mu się nagle cholernie zimno.
    Chociaż akurat o tym, zamierzał mu właśnie powiedzieć. Chciał, by to uzależniające uczucie ciepła wróciło jak najszybciej i… by najlepiej nie opuszczało go ponownie zbyt szybko. Soo nie wiedział wcześniej, że mógłby zatęsknić nawet za tym nieprzyjemnie drażniącym uczuciem, wbijanych mu w udo, paznokci. I pewnie właśnie to by zrobił, zawieszony jeszcze na pograniczu całkowitego ogłupienia, wiedziony potrzebą wyrzucania z siebie wyznań podszytych jedynie bezwstydną szczerością. Gdyby nie fakt, że Chan sam zatrzymał go w tym zamiarze, przekierowując jego myśli na zupełnie inny tor.
    To nie musiał być koniec? Złapał się tej idei, chociaż nie chciał dać po sobie poznać tego, jak bardzo przykuła ona te, pozostające w nim jeszcze, strzępki uwagi.
    Nie? przemknęło mu przez myśl, ale zdołał zatrzymać to pytanie na czubku języka, pozwalając, by czaiło się jedynie w, przelotnie rzuconym blondynowi, spojrzeniu i nieznacznym drgnięciu kącika ust.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zresztą, już sekundę później pozwolił sobie skupić się na wywołującym uśmiech dotyku, wyczuwalnym gdzieś na swoim brzuchu i klatce piersiowej. Na delikatnych palcach, błądzących po jego skórze w niespiesznym, niby to kojącym, a tak naprawdę dziwnie pobudzającym, geście.
      Mógłby uwierzyć, że pasowały dokładnie tutaj. Z przerażającą dokładnością.
      Soo zaciskał właśnie palce jednej dłoni na koszulce blondyna, gdy do jego uszu dotarło kolejne z wybijających go pytań, zmuszając go przy okazji wydania z siebie niezadowolonego mruknięcia.
      Nie wiedział, czy Yechan robił to specjalnie, ale jeśli obrał sobie za cel, by nie dać mu nawet chwili wytchnienia, to szło mu niestety bardzo dobrze.
      Jak się czuł? To pytanie, mimo niezaprzeczalnej prostoty i braku ukrytych znaczeń, wydało mu się nagle zbyt trudne, by odpowiedzieć na nie tak po prostu; bez większego wysiłku. Niezależnie od tego, jak bardzo by chciał.
      — Nie wiem — skłamał słabo, choć całe jego ciało mówiło coś zupełnie odwrotnego; od sugestywnie przyspieszonego oddechu, po coraz mocniej zaciskające się na koszulce palcach. Zdradzało go teraz przecież totalnie wszystko. — Jest mi…. — szukał. Znowu szukał i ponownie, jak za każdym, poprzednim razem, czuł się jedynie pochłonięty w tym przeklętym chaosie. — nieważne, zakończmy na tym, że nie wiem. Po prostu nie wiem.
      Bez namysłu odwrócił wzrok, zawieszając go na moment na jednej z pustych ścian. Chciał odzyskać trzeźwość myślenia, ale nawet on musiał przecież przyznać, że było to trudnym zadaniem, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie aktualne okoliczności i swoją ,niesprzyjającą dyskusjom, pozycję.
      — Wiem za to, że nie podoba mi się, że leżę tu teraz w takim stanie, a ty nadal masz na sobie ubrania.


      Soo

      Usuń
  11. Wzdrygnął się odruchowo, nie tyle na dźwięk zasłyszanych słów, co na wyłapany z nich, pospiesznie, sens.
    — Nie rozkazuję ci — zauważył gorączkowo, na tyle szybko, na ile pozwoliły mo ogarniające go właśnie zaskoczenie, mieszające się z lekką dozą… przerażenia. — Ja nie…
    Nie chciał, by Yechan odbierał to w ten sposób. By pozwalał sobie na pokładanie wiary w zaborczość Yosoo - w jego niepohamowane zapędy kierowania najdrobniejszymi nawet przejawami podejmowanego przez blondyna działania. Nie to miał przecież na celu. I chociaż w innych, bardziej typowych momentach ich codzienności, nie widział niczego złego w przejmowaniu kontroli i bezkompromisowym narzucaniu innym własnego, przeważnie odmiennego (głównie dla zabawy) zdania, to teraz był od tego daleki. Zwłaszcza, że przecież tym razem to on polegał na Chanie. Pokładał w nim zaufanie tak ogromne, że nie znajdował już słów, by tak po prostu to teraz określić. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, czuł się bezpiecznie ze świadomością, że poddanie się tym drobnym wskazówkom, czy wymownym gestom, pozwalało mu na swobodne i spokojne doświadczanie czegoś nowego; tych kolejnych - tak potrzebnych jak się szybko okazało - wrażeń płynących z każdej chwili spędzonej w objęciach, nieistniejącej dotąd między nimi, bliskości. Nie chciał z tego rezygnować; nie chciał dobrowolnie przekreślać wszystkiego, co udało im się zbudować, a co zdawało się być nadal przecież tak niestabilne, że zagrozić mu mógł najdelikatniejszy powiew wiatru. Soo przeraził się tą myślą w tak ogromnym wymiarze; tak głęboko i bez reszty, że… nie wyłapał tej drobnej nieścisłości. Nie przejrzał podstępu, taniej zagrywki. Nie zrobił czegoś, co jeszcze kilka dni temu (lub chociażby za trzy godziny), nigdy nie umknęłoby jego uwadze.
    To Soo bawił się ludźmi. To Soo żonglował zręcznie wszystkimi dostępnymi mu rozwiązaniami danej sytuacji. Narzucał własne reguły, testował cierpliwość i burzył granice. Często bez, wcześniej założonego, celu. Ot tak, w ramach niezaprzeczalnej rozrywki. Dzielił ludzi na dwie, podstawowe grupy; na tych, którzy wiedzeni naiwnością pozwalali ranić się każdemu, kto jakimś cudem przecinał swoją drogę z ich własnymi oraz tych, którzy naznaczeni doświadczeniem… ranili pierwsi. Wierzył, że istniał tylko jeden sprawdzony sposób na to, by nie znaleźć się wśród tych na gorszej pozycji - dołączyć do drugich. Soo nie zadawał zbędnych pytań, nie prosił, nie analizował. Chodził dokładnie tam, gdzie miał ochotę i brał to, czego potrzebował. Otwierał drzwi i oczekiwał reakcji, nie do końca godząc się na półśrodki. Do niedawna.
    Yechan zdawał się być w posiadaniu niewiarygodnie cennego kluczyka, który pozwalał mu na przejmowanie całkowitej kontroli; nad wyznaczaniem nowych standardów i odkrywania niedostępnych dotąd ścieżek. A Soo, choć nie zdawał sobie chyba z tego sprawy, nie był w stanie zrobić nic, by się temu jakkolwiek przeciwstawić.
    Yosoo nie oponował więc (nie byłby w stanie), gdy dłoń Yechana wciąż utrzymywała jego twarz w takiej pozycji, że odwrócenie wzroku wydawało się nagle, nie tyle co czymś niemożliwym do zrobienia, co zwyczajnie bezcelowym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Palce, zalegające teraz na jego twarzy, zdawały się palić go w miejscach, w których się zatrzymały, ale Soo doszukiwał się w tym jedynie przyjemności - powodów, dla których jego ciało drżało nieznacznie, w niemej prośbie o więcej i więcej. Odruchowo podparł się na jednej ręce, w nadziei, że chwilowa zmiana pozycji do tej bardziej wyprostowanej, pozwoli mu sprawniej zapanować nad samym sobą.
      — Ja… Channie, myślałem, że chcesz teraz… — próbował się wytłumaczyć, choć z każdym, kolejnym słowem pogrążał się coraz bardziej. Zupełnie bez udziału woli powędrował dłonią ku brzegowi jego spodni, zaczepiając na nim palce, ale nie robiąc przy tym absolutnie niczego więcej. Nie wiedział; nie rozumiał; na ile mógłby sobie jeszcze pozwolić. Nie w obliczu tak trudnych, do przejrzenia, komunikatów. — bo ja chcę bardzo, ale jeśli ty nie, to… to chyba też okej.
      Starał się nie uciekać wzrokiem, choć kilka razy, nie walcząc przy tym z dłonią blondyna, przenosił spojrzenie z jego przeszywających oczu, na coś mniej… zajmującego. Na przykład na pojedyncze, jasne kosmyki, opierające się teraz na jego czole. Jeśli Yechan miał jeszcze jakieś wątpliwości, czy zdołał przebić się do umysłu Soo i zapuścić w nim korzenie, to teraz zostały chyba całkowicie rozwiane. Nie istniał bardziej dobitny dowód na to, że brunet tracił przy nim rozum.
      Na nieszczęście samego Yosoo, rzecz jasna.
      Poruszył nieznacznie dłonią, pozwalając czubkom swoich palców, dostać się pod materiał piżamowych spodni i musnąć nieśmiało; delikatnie; skórę na jego brzuchu.
      — Ale jeśli jednak… to może też mógłbyś je za chwilę zdjąć?


      Soo

      Usuń
  12. Yechan miał w sobie coś, co w innych, bardziej typowych okolicznościach, każdorazowo doprowadzałoby Soo do szaleństwa. Zmuszało do zręcznych ucieczek przed każdą z możliwych konfrontacji, byle tylko nie spędzać w jego towarzystwie tych nieznośnie dłużących się godzin, w trakcie których zalewałby go setką twierdzeń, skąpanych jedynie w tych irytujących wątpliwościach. W zalewającej jego ciało awersji, do podejmowanych przez niego działań. Nawet tych, zaplanowanych starannie w najmniejszym szczególe, choć często wydających się tak ryzykownych i… zwyczajnie przypadkowych. W zastanej, nowej dla nich obu, rzeczywistości, Yosoo musiał docenić jednak istnienie tej przyjaznej mu duszy i przyznać, że w obliczu czekających na niego trudności, wizja znoszenia cichego (choć nie zawsze) i… dość uroczego kwestionowania jego wyborów, nie była zbyt wysoką ceną, konieczną do poniesienia w zamian za poczucie… spokoju. Względnego bezpieczeństwa i stabilizacji w świecie opartym jedynie na tym, co tak nieprzewidywalne. To, do czego nie zdążył jeszcze przywyknąć, to drobna złośliwość; skłonność do zaczepek, które w tym właśnie momencie, potrafiły pozbawić Soo tchu.
    Brak nabytego wcześniej doświadczenia w poruszaniu się właśnie na tym polu ich wzajemnych rozmówek sprawił, że zatrzymał się, przy wypowiedzianym przez niego zdaniu, o kilka sekund za długo. Prawdopodobnie przywiązał zbyt dużą wagę do tego, co już u swojego podłoża miało jedynie czystą chęć dołożenia do tej sytuacji niewinnej, rozluźniającej docinki.
    Chciał odpowiedzieć. Wyrzucić z siebie dojaśnienie swoich wcześniejszych słów, sugerując jasno, że chciał, by Chan pozbył się tych przeklętych spodni tak szybko, jak było to tylko możliwe, ale na szczęście nie był zmuszony, by to robić. Przyjął z ogromną ulgą fakt, że mimo tego, wybijającego go z rytmu, pytania, Chan postanowił nie utrudniać mu tej sytuacji jeszcze bardziej.
    Twarz chłopaka, skąpana w delikatnym, porannym poblasku była czymś, co naprzemian zamazywało się w jego umyśle i malowało w nim wyjątkowo wyraźnie. Soo nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego, ale z całą pewnością mógłby już stwierdzić, że intensywność owego wrażenia nie wydawała mu się teraz czymś, co mogłoby go w jakimkolwiek stopniu… zatrzymać.
    Nie chciał się rozpraszać. Nie chciał pozwolić na to, by jego myśli, skupione do tej pory na realizacji konkretnego planu, wędrowały samoistnie w kierunku, w którym nigdy ruszyć nie powinny. Bo nie powinny, prawda? Chciał pozbyć się wszystkich obaw; wątpliwości i oddychał z ulgą, gdy docierało do niego, że… chyba był właśnie w tych dobrych rękach. Cokolwiek miałoby to, rzecz jasna, oznaczać. Jeśli miał podejmować ryzyko, to chciał robić to właśnie z nim - bezpiecznie i w zaufaniu. Nawet w obliczu ich wzajemnego dogryzania sobie przy każdej, nadarzającej się okazji.
    — I kto teraz komu cokolwiek nakazuje, Channie? — zauważył złośliwie, choć ani nienaturalnie cichy, nieznacznie drgający teraz głos, ani fakt, że nie cofnął się w swoich ruchach nawet odrobinę, nie pozwalałyby uwierzyć w prawdziwość jego zaczepki. Tak naprawdę sam nie wiedział już, co chciał tym osiągnąć. Być może był to po prostu jeden z tych licznych momentów, w których słowa opuściły jego usta, w tym odruchowym nawyku, nim zdołał je w ogóle przemyśleć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje i obawa ta nie opuściła go ani wtedy, gdy skrzyżował spojrzenie z tym, należącym do Chana, ani gdy miał za sobą pierwsze z mimowolnych ruchów.
      Z niezrozumiałych dla siebie powodów, chciał podążać za jego spojrzeniem i wskazówkami, niezależnie od tego, jak absurdalnie nie brzmiałoby to z ust kogoś, na jego, definitywnie słabszej, pozycji. Właśnie dlatego, gdy jego jedna dłoń błądziła nieśmiało i z brakiem typowej płynności w narzuconym przezeń miejscu, druga wsuwała się właśnie w jasne kosmyki i w całkowicie naturalnej potrzebie, przyciągała Chana jeszcze bliżej.
      Soo nie potrzebował dodatkowego zachęcania. Pocałunki stały się w ostatnim czasie dokładnie tą czynnością, którą chciał dzielić z Yechanem… wyjątkowo mocno.
      Złączył ich w krótkim, ale niezwykle intensywnym pocałunku, niewiele robiąc sobie z tego, jak desperacko mogło to właśnie wyglądać. Liczyło się tylko to; uczucie miękkości i ciepła. Całkowicie go pochłaniające.
      — Channie — szepnął między jednym, a drugim ruchem warg, nie odsuwając się nawet o cal. Milczenie. Wymowne, odrobinę niekomfortowe, choć tak chwilowe. — Chyba miałeś rację i… — przesunął palcami po jego karku, by zatrzymać się ostatecznie gdzieś w połowie pleców. — …trochę się jednak stresuję.


      Soo

      Usuń
  13. Nie potrafiłby mu tego wyjaśnić. Nie dałby rady ubrać w słowa, nawet w te najprostsze, całego tego bałaganu (teraz najpewniej i tak idealnie już widocznego). Nie znalazłby w sobie ani określeń, które odpowiednio zobrazowałyby to wszystko, czym chciałby się z nim teraz podzielić, ani, tym bardziej, wystarczających pokładów siły, które pozwoliłyby mu choćby otworzyć usta. A przynajmniej takiej, dzięki której spomiędzy jego warg wydostałoby się coś, co w jakimkolwiek stopniu przypominałoby zrozumiałe wyrazy, a nie jedynie dźwięki tak jawnie ukazujące to, co działo się teraz w jego ciele.
    Choć przecież chciał. Chciał pokazać mu nad wszelką wątpliwość, że widzi, że słyszy i rozumie ogrom chaosu, który na własne życzenie wprowadzili do swojego życia. Że chce na nowo posprzątać ten nieoczekiwany nieporządek, ale już nie sam. Z nim. Teraz, zaraz.
    I chyba wiedział to od dawna.
    Trudno było mu jednak przebić się z tą tak szczerą, prostą, choć niemal niemożliwą do zrealizowania, potrzebą, gdy tkwił w pozycji tak niepewnej, że każdy przypadkowy, nieprzewidziany przez niego wcześniej ruch (i to zarówno ten metaforyczny, jak i dosłowny) mógł sprawić, że całkowicie stracić poczucie gruntu pod stopami.
    Jak mógłby myśleć o czymkolwiek bardziej wymagającym, gdy nic nie mogło pochłonąć go bardziej niż ten wyraźny, najpewniej uchodzący za nieprzyjemny, ciężar palców zaciskających się teraz na jego barkach. Gdy uczucie zaciskających się po jego bokach nóg, zmusiło go do chwilowego odchylenia się do tyłu i zaciśnięcia dłoni na, pozwijanej pod nim, pościeli.
    — Wiem, Channie, mówiłeś już… — odpowiedział, próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem i potrzebą, by bezwstydnie prosić o to, by nie przerywali choćby na sekundę. By błagać go o to, by niezależnie od wszystkiego, skupili się tylko na sobie nawzajem. Nie chciał, by Chan zaprzątał sobie teraz głowę poszukiwaniem wyjaśnień lub wysyłaniem ku niemu dodatkowych zapewnień, skoro sam wcale ich nie potrzebował. — Wiem, że możemy przerwać, ale… Ale… możemy mieć to gdzieś? Przynajmniej na razie?
    Sekundę później pozwalał sobie tonąć w kolejnych, coraz głębszych i bardziej desperackich pocałunkach. Przyciągał Yechana tak blisko, jak tylko pozwalały mu na to prawa fizyki, muskając jego wargi szyję, przygryzając ucho i zaciskając dłonie tam, gdzie akurat niepostrzeżenie się zatrzymywały. Oddał się temu tak fanatycznie, że przetworzył sens słów blondyna o wiele za późno, by zareagować na nie odpowiednio.
    Niespiesznie odsunął się od Yechana, pozwalając im obu na chwilowe wyciszenie rozszalałych oddechów.
    Blondyn wyglądał, jak… Jak jego małe, prywatne dzieło sztuki. Soo nigdy nie pomyślałby, że lekko przyczerwieniona skóra ani przylegająca do twarzy plątanina, jasnych kosmyków, zawładnie nim w tak bezwzględny i dogłębny sposób. Sprawi, że oderwanie od niego nie tylko oczu, ale i rąk, będzie zadaniem graniczącym z cudem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — To… chyba… dobrze — zmusił się w końcu do zabrania głosu, choć początek tej wyproszonej przezeń wypowiedzi, mógł na początku nie odsłaniać zbyt wiele. Postawić więcej znaków zapytania niż definitywnych kropek; pozwolić trwać w zawieszeniu, gdzieś między słodkim kłamstwem, a bezpieczną półprawdą. Przynajmniej do chwili, w której nie zdecydował się na to, by kontynuować; w widocznym rozedrganiu, ale i próbach odzyskiwania kontroli nad czymś, co dawno wymknęło mu się z rąk. — Nie będę w końcu sam — ciągnął, sunąc czubkami palców gdzieś po jego udzie.
      Odważył się w końcu na niego spojrzeć. Zawiesić spojrzenie w jego ciemnych, kryjących w sobie tak niezrozumiały wachlarz emocji, tęczówkach. Dwa głębokie oddechy i trzy uderzenia serca za długo.
      — Bo widzisz… ja oszalałem już jakiś czas temu — przyznał z rozbrajającą szczerością, nabierając do płuc większej dawki powietrza i siląc się na ponowne przywołanie na usta lekkiego, ale wystarczająco wymownego uśmiechu — wtedy, na mojej kanapie.

      Soo

      Usuń
  14. Czy go teraz zaskoczył? Soo skłamałby twierdząc, że tak.
    Czasem, nawet te najmniej oczekiwane rzeczy miały okazję wydarzyć się dokładnie w takim czasie i w taki sposób, by idealnie oddać wszystko to, co trudno było jeszcze określić innymi, bardziej typowymi, środkami. Pojawiały się nagle, bez uprzedzenia, by w rezultacie stać się czymś na wzór brakującego elementu tej skomplikowanej układanki. Tego, którego odnalezienie sprawiało, że nagle cała, misternie rozpracowywana konstrukcja, okazywała się śmiesznie prosta.
    Nie mógł zaprzeczać oczywiście, że wszystko, co decydowali się właśnie zapoczątkować, przywoływało na myśl otwieranie tych nowych drzwi, jednak… doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co mógł w nim wywołać, gdy sięgał po to przemyślane, choć niewątpliwie niezbyt wyszukane, zagranie. Gdy posługiwał się rozważnie dobranym zbitkiem słów, mających poruszyć w założeniu dokładnie tę strunę, do której właśnie dotarły. Pozwolić na to, co jeszcze kilka minut wcześniej wydawało się tak nieprawdopodobne i odległe.
    Przechylić tę, wrażliwą na najdrobniejsze z oddziaływań, szalę.
    Minąłby się ze szczerością, gdyby powiedział, że taka kolej rzeczy przestała mu odpowiadać. Rozwiązanie, którego złapał się w tym ostatnim, możliwym momencie, było znacznie prostszym do przyjęcia. Zwłaszcza wtedy, gdy jedyną alternatywą, przed którą aktualnie stanął, było jawne przyznanie się do tego, że przy Yechanie… znów czuł się jak nieopierzony siedemnastolatek. Dzieciak, który gubił się między ruchami dwóch ciał; tonął w oddechach, rozpływał się w spojrzeniu, plątał w rzucanych pospiesznie słowach; słodkich obietnicach bez pokrycia, które wtedy, miały być tymi ostatecznymi - tymi na zawsze. Nie był sobą, brakowało mu pewności, płynności i niezachwianej niczym wiary w to, że niezależnie od ewentualnych następstw, wszystko, co robił… zrobiłby ponownie. Z takim samym przebiegiem i skutkiem, nie rezygnując z żadnego, z postawionych na tej drodze, kroków.
    Ale choć Soo, w istocie, nie żałował żadnych ze swoich kilku wcześniejszych doświadczeń, wierząc, że wszystko w jego życiu wydarzyło się po coś, złapał się właśnie na myśli, że to te dzielone z Yechanem, chciał zapamiętać najlepiej. I na stałe. I przede wszystkim na trzeźwo.
    Być może to właśnie dlatego, poddając się potrzebie zapisania tych chwil w pamięci, próbował chłonąć wszystko tak dokładnie, nie odwracając spojrzenia od zarumienionej twarzy ani nie odrywając dłoni od, poruszających się delikatnie, bioder.
    — To nie takie proste — odpowiedział naprędce, choć kosztowało go to teraz znacznie więcej samozaparcia i energii, niż mógłby wcześniej przypuszczać. — Musisz się na coś zdecydować, Channie.
    Yosoo nie odwrócił wzroku ani wtedy, gdy nogi Yechana sprawnie owinęły się wokół niego, ani wtedy, gdy delikatnie i z wyczuciem sam poruszył biodrami po raz pierwszy. Ani drugi. Ani żaden z kilku kolejnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatopił się w tej chwili tak głęboko, jak tylko potrafił, pozostawiając poza ścianami tej sypialni wszystko, co dawało wcześniej te najdrobniejsze nawet podstawy ku wszelkim jego wątpliwościom. Miał szczerą nadzieję, że Channie myślał teraz podobnie. Oddałby za to naprawdę wiele.
      — Bo będzie mi naprawdę ciężko… — postanowił kontynuować tę myśl, choć tak naprawdę najchętniej zamknąłby teraz usta i podążył za tą, wypowiedzianą przed momentem, sugestią - skupiłby się tylko na Chanie. Tylko na nim; na jego przymkniętych oczach, lekko rozchylonych ustach i dłoniach, ściskających jego barki. A mimo tego; mimo, że wizja ta była tak kusząco uzależniająca; nie potrafił odmówić sobie ostatniej okazji do lekkiej złośliwości. Nie teraz, kiedy powoli odzyskiwał przy nim możliwość kontrolowania tego, co jeszcze jakiś czas temu wręcz przesypywało mu się przez palce.
      Złapał Chana mocniej i sprawnie przewrócił ich tak, że to teraz sam znalazł się na górze. Zatrzymał się po tym, wciąż nie rezygnując jednak z badawczego i wyczekującego wpatrywania się w chłopaka. Co prawda… nie robił tego z czystej przekory, a jedynie z dbałości o to, by dać sobie… im, odrobinę więcej czasu.
      — Wiesz… coś robić i nie robić jednocześnie. Ale, jeśli trzeba to… zawsze mogę przestać.


      Soo

      Usuń
  15. Nie mógł powstrzymać uśmiechu (i to wcale nie jednego z rodzaju tych ledwie widocznych), gdy tak wyraźnie docierało do niego to, z jak mocnymi reakcjami spotykało się wszystko to, co robił - każde wypowiedziane słowo, każdy ruch. Zaczynał wierzyć, że chodziło tu już nawet o spojrzenia - te mówiące czasem więcej niż długie i kwieciste, tak często plączące się, wypowiedzi.
    — Nie, nie mogę. Nie będę wybierał za ciebie, dobrze ci do tej pory szło, Channie — zdołał opanować własne rozedrganie i jakkolwiek skomentować zasłyszaną wcześniej wypowiedź. Choć był niezwykle bliski poniesienia w tej kwestii sromotnej porażki. Nie pierwszy zresztą raz.
    Chwilowe przejęcie sterów pozwoliło mu na nadbudowanie tej sytuacji w zupełnie nowy dla niego, ale niewątpliwie równie urzekający sposób. Miał wrażenie, że nawet to, co miało okazję malować się już przed jego oczami, teraz nabierało zupełnie innych barw - wyraźniejszych, bogatszych. Oczy Yechana wydały mu się nagle dużo głębsze niż dotychczas, rozrzucone na pościeli, jasne kosmyki kusiły, by wplątać w nie palce, a wszystko, co wydostawało się z jego ust, było jak mamiące zaklęcie, sprowadzające Soo w tej rejony, z których istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy. Teraz chciał podążać ku nim, bez względu na cenę.
    Ciężko byłoby się temu sprzeciwić, gdy leżeli przy sobie tak blisko, jak było to tylko możliwe. Gdy Yechan kładł na jego policzku swoją dłoń, powodując, że Soo poczuł tę niewinną przyjemność, której nie czuł już od bardzo dawna. Gdy każdy z idealnie (jak mogłoby się wydawać) zgranych ze sobą ruchów, stanowił dowód na to, że to gwałtowne zatopienie się w ich spójnych, tłumionych potrzebach, było najlepszym, co mogli sobie dać. Wierzył w to, bo nie mogły okłamywać go ani przyspieszone, głośniejsze oddechy, ani oplatające go ciasno nogi. Na początku chciał podejść do tego instynktownie, ten jeden raz jeszcze wypraszając emocje i wszystko to, co mogło skomplikować sprawy i tak wystarczająco już powikłane. Ale nie mógł. A może nie chciał. Pozwolił więc na to, by z udziałem kilku kolejnych ruchów niemal całkiem stracili rozum, a jego usta ponownie skupiły się na tym, co potrafiły robić najlepiej.
    Poruszał się niespiesznie, z jedną dłonią wsuniętą między blond kosmyki, a drugą splecioną z palcami Yechana. Soo czuł, że napięcie narasta w nim nieznośnie; powoli, zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Ale nie żałował niczego. Nie teraz i nie z nim.
    — Skoro prosisz… Zrobimy tak, jak zechcesz — dokończył, nie chcąc droczyć się z nim bardziej niż to konieczne.
    Na pewno nie teraz, gdy - mimo kilku wcześniejszych komplikacji - pierwszy raz pozwolili sobie na to, by przeżyć ze sobą coś tak naprawdę. Bez niedopowiedzeń. Bez późniejszego żalu i, ściskającej żołądek, obawy o to, co miało zdarzyć się potem.
    I chciał wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej.

    ***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Dlaczego są różowe? — irytujący głos Avy, wybijający się teraz nawet ponad harmider panujący na ulicy, zaczynał doprowadzać Yosoo do szału. — To jakaś twoja kolejna manifestacja?
      Dziewczyna odruchowo chwyciła między palce jeden z jego przefarbowanych, zaledwie wczoraj, kosmyków i przyglądała mu się z niechęcią wymalowaną na twarzy. Soo, nie bacząc na konsekwencje ani maniery, którymi pewnie powinien się właśnie wykazać, stuknął wierzchem dłoni w jej rękę, zupełnie tak, jak gdyby odganiał się teraz od wyjątkowo natarczywej muchy.
      Nie chciał, by Ava go dotykała; nawet tak nieznacznie jak teraz. By robił to ktokolwiek poza Yechanem…
      — To łosiosiowy. — warknął tylko, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy w wyrazie czystego znudzenia. Nie był w stanie przejrzeć jeszcze żadnych, z kierujących nią motywacji, ale - prawdę mówiąc - nie spodziewał się teraz ani podstępu, ani jawnego ataku. Nie, gdy nie byli sami.
      — Dlaczego musimy jeść akurat tutaj? — zapytał z wyraźną irytacją, zwracając się w końcu w stronę rodziców, którzy wymieniali się już uprzejmościami z, przybyłymi na miejsce, Jenkinsami. — Jest tyle lepszych restauracji.
      — Avie zależało — głos matki, mimo kryjącej się w nim nuty spokoju, potrafił dać kres wszelkim dyskusjom. Soo wiedział to aż za dobrze. Westchnął więc tylko, posyłając dziewczynie ukradkowe, pełne niezrozumienia, spojrzenie i ruszył do środka, zaklinając w duchu, by to popołudnie przebiegło możliwie jak najspokojniej.


      let’s begin…

      Usuń
  16. Coś było nie w porządku. Wiedział… czuł to całym sobą, od kiedy krótko po przebudzeniu, dowiedział się dokąd dziś idą. Od kiedy postawił stopy przed wejściem do Fine Dining. Od kiedy usłyszał, że na wyborze dokładnie tego miejsca, najbardziej zależało Avie. Zbyt wiele zbiegów okoliczności, powinien był to przewidzieć.
    A mimo tego, mimo wszystkich sygnałów ostrzegawczych, próbował wmawiać sobie, że może to po prostu jego umysł (albo doświadczenie nabyte po spędzeniu lat w towarzystwie brunetki), płatał mu właśnie niewybredne żarty. Podsuwał przesadzone scenariusze, z których żaden miał nie doczekać się urzeczywistnienia. Starał się trzymać tej myśli tak mocno, że wszystkie inne wydały mu się nagle mało istotne. Nie wiedział; skądże by mógł; w jak wielkim błędzie tkwił.
    Znał Avę lepiej, niż mógłby sobie tego życzyć. Był świadkiem rzeczy, których nie chciał oglądać, choć nigdy wcześniej nie znalazł w sobie wystarczająco dużej siły, by jawnie się im postawić. By wyrazić niezadowolenie z metod, które obierała; by podjąć próbę zatrzymania wypowiadanych przez nią, niejednokrotnie niezwykle raniących, słów. Był taki czas w życiu Yosoo, kiedy… pasowali do siebie aż za dobrze. Chwile, w których pozwalał sobie na to, by z jego ust ulatywały jedynie te krzywdzące wypowiedzi, wycelowane z precyzją, wysłane jedynie po to, by sprawić ich adresatom ból. Kiedy wracał do tego myślami, czuł jedynie obrzydzenie i niepohamowaną, trudną do okiełznania złość.
    Tak. Yosoo wiedział - i to lepiej niż ktokolwiek inny - że Ava potrafiła zniszczyć ludziom życie. Co więcej, robiła to z przyjemnością porównywalną do tej, którą sam odczuwał, w tych nielicznych momentach, gdy mógł skupić się tylko na tym, co przynosiło ze sobą zdrową satysfakcję. Gdy wychodził na prowizoryczną scenę na zorganizowanym pospiesznie koncercie, gdy słuchał nocą ptaków w zoo… albo gdy jego spojrzenie odnajdywało to, należące do Yechana.
    Soo poczuł, jak niewidzialna siła ścisnęła za jego żołądek i nie opuściła go ani wtedy, gdy przekroczyli próg restauracji, ani gdy zajmowali wskazane im miejsca. Nie ustąpił tym bardziej, gdy już po pierwszym wypowiedzianych przez blondyna zdaniu i… chwilowym skrzyżowaniu ich spojrzeń, Yosoo zyskał dowód na to, że nic, w czym brał właśnie udział, nie było dziełem przypadku.
    Złapał się myśli, że chciałby znaleźć się z nim teraz zupełnie gdzie indziej. Z dala od niewygód związanych z tą przeklętą wizytą.
    Tak naprawdę nie pojmował idei tego spotkania. Tłumaczył rodzicom, że jego decyzja o zerwaniu zaręczyn była przemyślana i podyktowana czymś więcej niż chwilowym kaprysem. Starał się przekonać ich do tego, by mu zaufali, ale przez wzgląd na długoletnią znajomość z rodzicami brunetki, nie przychodziło im to zbyt łatwo. Nie spodziewał się, że przyjmą ten stan rzeczy z przesadną ekscytacją, ale liczył na… choć odrobinę spokoju. Usilne wyciąganie go na cotygodniowy obiad, który wiązał się oczywiście ze spędzeniem w tym towarzystwie co najmniej kilku godzin, nie znajdował się obecnie na szczycie jego ulubionych aktywności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — O, Yechan — przesadnie słodki głos Avy wybił się ponad wszystko inne. Jeong znał ten ton aż za dobrze. Słyszał go w każdej chwili, poprzedzającej niespodziewany atak. — Nie miałam pojęcia, że tu pracujesz. I to jeszcze dziś. — posłała w jego stronę jeden z perfekcyjnie wyuczonych uśmiechów. — Trochę to nieoczekiwane. Nie wolałeś szukać czegoś związanego z kierunkiem studiów?
      — Wystarczy — Soo próbował przerwać tę żenującą komedię, tym bardziej, że nie był nawet pewien, dokąd to wszystko zmierzało. Szukał w głowie odpowiedzi na nurtujące go pytania, ale nic nie przychodziło mu właśnie do głowy. — Chan jest w pracy.
      — Ale chyba możemy chwilę porozmawiać? — musiał przyznać, że Ava odgrywała swój spektakl z zastraszającą skutecznością. — Nie widzieliśmy się tak dawno… Ostatni raz… no tak, na spotkaniu u Matta. Tak nagle zniknąłeś. W sumie… wy obaj.
      Soo poczuł, jak robi mu się niedobrze.
      Nie tak, kurwa. Odruchowo zacisnął dłonie na materiale swoich spodni, nie spuszczając z dziewczyny uważnego spojrzenia. Starał się wyczytać z niej cokolwiek, pocieszając się myślą, że przecież jedyne, co mogła teraz zrobić, to przyznać się do tego, że wpakowała ich wtedy w to żenujące wyzwanie.
      — Jakie spotkanie? — Jonghoo nie był ojcem przesadnie zaangażowanym w życie swojego dorosłego już syna, więc pytanie o formę spędzania jego wolnego czasu, nie była czymś nazbyt oczywistym.
      — Niewinna i bezpieczna domówka — zapewniła — chociaż niewinna to nie do końca dobre słowo...
      — Siedź już cicho — Soo nie zdołał się opanować, orientując się w wypowiedzianych półszeptem słowach i kilka sekund za późno.
      — Jeong Yosoo — Jiwoo kolejny już raz spróbowała przywołać syna do porządku — pilnuj języka. — Kobieta zwróciła się kierunku Yechana, wyciągając w jego stronę dłonie z podaną wcześniej kartą i uśmiechnęła się szczerze. — Mój drogi, w kwestii jedzenia zdamy się na ciebie. Lubimy zaskoczenia.

      spanikowany soo

      Usuń
  17. Kiedy Chan zebrał karty i wycofał się w kierunku kuchni, Soo przyłapał samego siebie na myśli, że oto najchętniej złapałby go za dłoń i wyciągnął go z tej cholernej restauracji. Ruszyłby z nim gdziekolwiek, niezależnie od czasu lub pogody, byle tylko znaleźć się teraz jak najdalej stąd. Może w zoo, może w ich kawiarni. A może w jego mieszkaniu. Zamknąłby oczy, schował twarz w zagłębieniu jego szyi i spędził tak resztę popołudnia. W spokoju.
    Od samego początku czuł, że wizyta właśnie w tym lokalu, była najgorszym z możliwych pomysłów. I choć nie wiedział jeszcze, jak bliski był w swym osądzie, nie potrafił pozbyć się z głowy tej jednej, wyraźnej obawy.
    Soo odpłynął gdzieś, sam nie do końca wiedząc, gdzie dokładnie. Do jego świadomości przebijały się strzępki tej wyjątkowo irytującej rozmowy, którą próbował ignorować z całą mocą. Mógł się spodziewać, że prędzej, czy później zejdą na ten tor; że pojawią się pytania o powód nagłego zerwania, że usłyszy przesadnie ubolewające nad tym faktem zdania. Że kolejny raz zatonie w morzu pretensji i niezrozumienia. To takie niespodziewane; nie rozumiem, skąd ta nagła decyzja; gdybyście jednak zmienili zdanie, na pewno da się to jeszcze odkręcić. Słyszał to i wiele więcej, ściskając czubkami palców nasadę nosa i zastanawiając się, czy ucisk w jego głowie był spowodowany zbliżającą się migreną czy, narastającą w nim, irytacją.
    Na litość boską, gdyby tylko mógł, wykrzyczałby im prosto w twarze, że był jedyną osobą, która mogła mieć wpływ na jego życie. Zamiast tego milczał wymownie albo rzucał ciche i niepewne słowa niezgody i słabych zapewnień, że przecież takie rzeczy się zdarzały; że nie oznaczały końca świata, a jedynie początek nowych dróg. Że mimo trudnych emocji, tak było lepiej. Miał jednak wrażenie, że równie dobrze mógłby mówić teraz do kamiennych posągów. Nie poczułby żadnej różnicy.
    — Przepraszam, muszę znaleźć toaletę — mruknął w końcu, podnosząc się z miejsca. Chciał zniknąć, choć na moment. Schować się przed wyczekującymi spojrzeniami, zwilżyć twarz wodą i… ochłonąć. Potrzebował tak niewiele.
    — Yosoo, tylko pamiętaj, żeby zamknąć tym razem drzwi.
    Trzy sekundy. Tyle wystarczyło, by sens tych niewinnych, rzuconych z fałszywą żartobliwością, słów Avy, przebił się przez potrzebę chwilowego wymknięcia się z sideł tego przeklętego spotkania.
    I zamarł. Nagle poczuł się tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro wyjątkowo zimnej wody. A może wrzątku? Niczego nie był już pewny. Zbyt potężna, tak zróżnicowana w odbiorze mieszanka najróżniejszych emocji, dosłownie odebrała mu władzę w nogach, powodując, że zamiast wstać i ruszyć przed siebie, opadł ponownie na zajmowane wcześniej miejsce. I choć było to ostatnie, na co miał teraz ochotę, zmusił się, by spojrzeć prosto w ciemne, zimne oczy siedzącej naprzeciw dziewczyny. Gdyby ktoś zapytał go o to, czego teraz oczekiwał, najprawdopodobniej nie potrafiłby udzielić jasnej, zrozumiałej odpowiedzi. Szukał potwierdzenia własnych obaw? A może ich zaprzeczenia? Ale nawet jeśli liczył naiwnie, że w malującym się na jej twarzy, tajemniczym wyrazie, znajdzie jedynie spokój - dowód na to, że panikował bez potrzeby, że wszystko było w porządku, a on po prostu doszukiwał się w jej słowach czegoś, czego nigdy w nich nie ukryła, to… przestało mieć już znaczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się ponad stołem o tę chwilę za długo, Yosoo w końcu zrozumiał.
      Pojął, że Ava znała prawdę. Tę samą, którą starał się ukrywać tak starannie przez ostatni czas. Z którą sam nie zdołał się jeszcze oswoić; a przynajmniej nie na tyle, by móc wybronić ją w obliczu tak jawnego ataku.
      Nie zanotował nawet momentu, w którym Yechan ponownie pojawił się przy ich stoliku.
      — Ava… — spróbował, choć głos odmówił mu nagle posłuszeństwa. Zadrżał jeszcze bardziej, gdy dziewczyna zignorowała go, zwracając się w kierunku Chana, ustawiającego obok niej pusty kieliszek.
      — Channie, słońce, dziękuję.
      — Słuchajcie, jesteście dorośli i dobrze byłoby w końcu wyjaśnić nam… — Suwoo, z sobie jedynie znanych powodów, próbowała najwyraźniej przejąć kontrolę nad rozgrywanym właśnie spektaklem. Brzmienie jej słów zostało zagłuszone jednak ostrym dźwiękiem tłuczonego kieliszka, który Soo przypadkiem strącił ze stołu tuż po tym, gdy ten ledwo na nim stanął. Odruchowo chciał schylić się i wyzbierać szkło własnymi rękoma, ale przez nieznośny ciężar nagromadzonego w nim stresu, nie był w stanie zrobić teraz czegokolwiek. Nie dał rady nawet podnieść wzroku na stojącego obok Chana.
      — Av, ja… proszę — jęknął tylko, przykładając na moment dłonie do twarzy. Prawdę mówiąc… byłby właśnie w stanie zrobić cokolwiek, byle to tylko skłonić ją do wylewania z siebie tych obrzydliwie odsłaniających, a jednocześnie tak zagadkowych, słów. Mógłby ją teraz błagać; pozbawić się resztki godności. Choć wątpił, by dało to cokolwiek. — Wystarczy.
      — Tak, wystarczy — Jongho wydawał się wyraźnie niepocieszony kierunkiem, w którym zmierzali. Podobnie jak Soo, nienawidził tracić kontroli. To chyba jedyne, co tak naprawdę ich łączyło. — Chcę wiedzieć natychmiast, w co próbujecie nas wciągać. To niedorzeczne.
      — Soo, twój tata ma rację, może opowiemy, kto jest powodem, dla którego odwołaliśmy ślub? I przepraszam. Zapomniałam, że tylko ty masz prawo mówić do Yechana w ten sposób.

      Soo

      Usuń
  18. Szukał ratunku. Po chwili wpatrywania się w Avę, zbyt długiej by mogła pozostać niezauważoną, przerzucał rozbiegane spojrzenie chyba na każdy z możliwych punktów. Na stół obok, na ustawione równo kieliszki, na mankiet koszuli Yechana. Cokolwiek, na czym mógłby się teraz zatrzymać - zawiesić, odnajdując dla siebie tę, trudną do nazwania, ostoję.
    Zignorował zasłyszaną przelotnie, doskonale wyuczoną, kelnerską formułkę, decydując się w końcu na to, by spojrzeć w kierunku chłopaka. Nie wiedział, czy jego oczy mogły wyrażać obecnie cokolwiek poza szczerym przerażeniem, ale… tak naprawdę była to chyba ostatnia rzecz, którą zamierzałby teraz się przejmować. Niema prośba, nic więcej.
    Soo nie chciał, żeby odchodził. Nie chciał zostać sam, choć wiedział, że nie mógłby go teraz prosić o cokolwiek. Nie miał prawa. Chan nie był uczestnikiem tego przeklętego spotkania; przynajmniej nie w samym założeniu. Był, jak mogło się wydawać, przypadkową ofiarą zręcznie zastawionej pułapki i choć Soo doskonale zdawał sobie sprawę z ogromu beznadziei, skrywającej się w tej sytuacji, nie mógł przeciwstawić się tej naturalnej potrzebie naiwnego liczenia na to, że rzeczywiście… nie musiał mierzyć się z tym w pojedynkę.
    — Nie wiem, o czym mówisz. Nikt poza mną nie miał wpływu na tę decyzję. — Yosoo wypowiedział te słowa szybciej, niż zdążył przetworzyć ich prawdziwy wydźwięk. Ich możliwe konsekwencje. Choć przecież nie kłamał. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie zastane okoliczności, mógł przyznać, że podjął to ryzyko sam; z własnej, nieprzymuszonej woli. Wziął na siebie bagaż raz poczynionych działań, a później sam zebrał się na odwagę, by wypowiedzieć te kluczowe dla nich wszystkich słowa. Słowa definitywnie kładące kres kilkuletniej farsie, w której nigdy nie powinien brać udziału. Nie pytał nikogo o zgodę lub radę. Nie zastanawiał się zbyt długo, nie szukał nikogo, komu mógłby się zwierzyć. Co więcej - istniało spore ryzyko, że gdyby to wtedy zrobił, znów poddałby się namowom, by trwać w raz podjętej decyzji. By pozwolić życiu biec własnym tempem, spełniając przy tym kilka z tak typowych, obrzydliwie nijakich, punktów na liście rzeczy podobno ważnych i wymaganych. Zaręczyny, ślub, mieszkanie na Manhattanie, dobra praca, pies, dzieci… A po kilku latach poczucie wielu zmarnowanych szans.
    Soo nie chciał pozwolić na to, by jego życie przypominało to przedstawiane w tandetnych i niezwykle nużących serialach dla nastolatek. Nie chciał, by ktokolwiek poza nim miał wpływ na to, jak będzie ostatecznie wyglądało. Chciał cieszyć się tym, co naprawdę sprawiało mu przyjemność i żałować tego, czego sam zaryzykował się podjąć. Nie zamierzał pozwolić na to, by ze wszystkich okłamanych przez niego osób, tą, którą zranił i oszukał najbardziej, w ten bezwzględny i głęboki sposób, był… on sam. Pragnął tego całym sobą, choć nie wiedział jeszcze, że oto właśnie przychodziło mu płacić za to najwyższą z cen.
    — Och, nie? — Ava uśmiechnęła się nieznacznie, kładąc na blacie torebkę i gorączkowo przeszukując jej zawartość. — To ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi zabawiasz się w taki sposób? Jeśli tak, to może faktycznie powinnam być ci wdzięczna za zerwanie tych śmiesznych zaręczyn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo miał wrażenie, że zwymiotuje prosto na ten doskonale wypolerowany, surowo błyszczący blat, gdy Ava wysunęła przed siebie odblokowany telefon, układając go tak, by każda z siedzących przy stole osób miała go w zasięgu swojego wzroku. Że będzie to ostatnia z rzeczy, którą skala ten idealny obrazek i tak noszący już na sobie wyraźne rysy rodzinnych niepowodzeń.
      Sam nie musiał przyglądać się zbyt dokładnie, by wiedzieć, co znajdowało się na wyświetlonym właśnie zdjęciu. Pamiętał to wszystko, te kilka chwil, z zastraszającą dokładnością; z najmiejszymi szczegółami. Mógłby powiedzieć, jak się wtedy czuł, o czym myślał, w jaki sposób ułożył nogi i gdzie znajdowały się dłonie, siedzącego na brzegu wanny, Chana. Mógłby przypomnieć sobie szybki rytm serca, kołatającego się wtedy w jego piersi. Mógłby, ale tego nie robił, przytłoczony ciszą, tą z rodzaju najgroźniejszych, zapowiadających rychłą katastrofę, której nie dało się już powstrzymać,
      Miał wrażenie, że kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Przygniótł go wbity w niego wzrok Suwoo, pełny czegoś, czego nie umiał określić; słowa marnego pocieszenia, którymi mama Avy zalewała właśnie swoją, zupełnie niewzruszoną, córkę. Milczenie ze strony ojca.
      Walczył z całym sobą, by nie powstrzymać go, gdy wyciągał dłoń po telefon i przez kilkanaście, okropnie dłużących się, sekund, wpatrywał się w to przeklęte zdjęcie.
      — Możesz mi to wyjaśnić? — przeszywający głos Jongho zdawał się ciąć powietrze tak, jak wyjątkowo ostry nóż, a Soo odruchowo ponownie zacisnął drżące dłonie na materiale spodni i wlepił wzrok w kolana. — Dałeś się ogłupić synowi Marcusa? Do reszty wam dwóm odbiło? Rozumiem, że to jakiś żart?


      Soo coraz bardziej przerażony

      Usuń
  19. — Co? — wydusił, ale prawdopodobnie odbyło się to zupełnie poza udziałem jego świadomości. Soo posłał w kierunku Chana spojrzenie pełne niezrozumienia, próbując pojąć to, co ten miał teraz w swoich, niedostępnych mu, planach. Każda z przywoływanych wizji wydawała mu się jednak tak nielogiczna, że wyrzucał je z głowy niewiarygodnie szybko, nawet bez cienia wahania. — Nie, to nie prawda… Przestań mówić takie rzeczy.
    Pewnie powinien się teraz zatrzymać. Pozwolić mu brnąć w tę narrację, niezależnie od tego, jak trudna do przyjęcia mogła mu się teraz wydawać. Milczeć lub co najwyżej potakiwać nieznacznie, przy każdym, wypowiadanym przez Yechana, słowie. Po prostu mu zaufać. Być może wszystko udałoby się wówczas jeszcze odkręcić. Obrócić w nieśmieszny żart lub przejaw chwilowej utraty zmysłów. Kaprysu może - niewinnego wyskoku na jednej z wielu, zamkniętych imprez. Gdyby byli wystarczająco spokojni i przekonujący, Jongho mógłby położyć w ich słowach wiarę, która (mimo swej niewątpliwej kruchości), pozwoliłaby im budować tę fasadę fałszu; jawnego i bezczelnego zakłamania nie tylko każdej z siedzących przy stole osób, ale i… ich samych. Ale przecież Soo nie chciał tego robić. Nie, kiedy pierwszy raz poczuł, że zaczyna realnie przejmować kontrolę nad życiem, które zaplanowano dla niego na długo, nim ten nauczył się sprawnie chodzić.
    Nie potrafiłby już chyba odmówić sobie komfortu obcowania z prawdą, gdy raz zasmakował tego, jak kusząca i słodka mogła być. Zresztą… jak mógłby spojrzeć mu później w oczy? Jak miałby przejść do porządku dziennego z tym, że w tej właśnie chwili, gdy poddawano próbie wszystko, co miało okazję zadziać się między nimi w trakcie ostatnich tygodni, postanowiłby się go wyprzeć? Tak oto, bezceremonialnie, patrząc w oczy ojca, matki, niedoszłych teściów i byłej narzeczonej, która i tak znała prawdę? Nie ulegało przecież wątpliwości, że Ava posiadła dostęp do tej wiedzy, która na zawsze miała pozostać poza jakimkolwiek jej zasięgiem.
    — Dlaczego się wtrącasz? Nikt cię o nic nie pytał — Ava zwróciła się do Yechana w ten typowy dla siebie, pozbawiony wszelkich emocji, sposób, a zignorowany Soo poczuł, że zrobiło mu się nagle nienaturalnie gorąco. Nie potrafił się już opanować.
    — Nie odzywaj się do niego w ten sposób.
    — Na to też masz wyłączność? — zakpiła, posyłając mu wyzywające spojrzenie, a Yosoo w tej samej sekundzie pożałował tego, że w ogóle się teraz odezwał. Cofnąłby to. Tego był akurat pewny. — Czekaj, jak to szło? “Będę nazywać cię jak chcesz, ale może nie tutaj”? Naprawdę mam mówić dalej?
    Nie, przemknęło mu przez myśl,proszę, nie.
    Były takie chwile, w których człowiek zapominał o tym, że był zdolny do czynienia jakichkolwiek rzeczy, nawet tak banalnej i naturalnej - jak oddychanie. Yosoo doświadczył takiego stanu już kilkukrotnie, głównie w tych nielicznych momentach, gdy coś wymykało mu się z rąk. Nigdy wcześniej nie przeżył jednak czegoś porównywalnego do uczucia wyciśnięcia z jego płuc resztek nagromadzonego w nich powietrza i maksymalnego ich zgniecenia. Tego palącego, obezwładniającego wrażenia, które to w tym właśnie momencie, niemal zatrzymało jego serce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedział, że może boleć aż tak bardzo.
      — Tato, mogę to… — głos odmówił mu posłuszeństwa, gdy jego oczy napotkały te należące do ojca; przeszywające, ciemne, jak noc — wyjaśnić. — Nie wiedział, czy było co. Nie wiedział, czy w ogóle chciał lub choćby potrafił. — Daj mi to wyjaśnić, proszę.
      — Idealne wino — obrzydliwie marna próba odwrócenia uwagi nie mogła spotkać się z powodzeniem. Suwoo, kosztująca właśnie, przyniesiony przez Yechana, trunek, wydała się nagle tak nierzeczywista, że Soo musiał zamrugać kilkakrotnie, aby upewnić samego siebie, że nie śnił. Że umysł nie płatał mu właśnie kolejnego z setek niewybrednych żartów. To wszystko miało; powinno; wyglądać zupełnie inaczej. Powoli godził się jednak z myślą, że nie miał na to już jakiegokolwiek wpływu. Ciche, pozbawione ciepła, słowa wypływające po chwili z ust jego matki, były idealnym potwierdzeniem tej właśnie obawy.
      — Lepiej nic już nie mów, synku.


      Soo

      Usuń
  20. Westchnął, gdy dotarła do niego obezwładniająca i szczera klarowność tej niezręcznej sytuacji. Ktoś coś mówił, wylewał z siebie słowa, ale Yosoo wcale nie słuchał. Zastygł trwale, zupełnie tak, jak gdyby ktoś odebrał mu właśnie możliwość kontrolowania któregokolwiek ze swoich odruchów. Niespotykany charakter tego nieplanowanego przedstawienia powoli odbierał mu trzeźwość myślenia. Minione wydarzenia: rzucone spojrzenia pełne najróżniejszych emocji, wypowiedziane słowa… wszystko zaczęło w końcu docierać do niego ze zdwojoną siłą, a każdy element tej tragikomedii wskazywał na to, że nie było już dla niego; dla nich; żadnej drogi ucieczki. Choć Soo był bliski do przyznania ze stuprocentową pewnością, że nawet gdyby taka istniała, nie chciałby z niej już korzystać.
    Nie zarejestrował powodu, dla którego przekierował nagle spojrzenie (i całą swoją uwagę), na tę kurczowo zaciskaną dłoń Chana. Na palce, ściskające drobinki szkła, niedbale zawinięte w tę przeklętą serwetkę. Zganił się w myślach za to, że dał radę o tym zapomnieć, wyrzucić poza granicę tego, co wydawało się nagle ważniejsze i istotniejsze. Uderzyła w niego nie tylko niemoc, ale i pogarda. Głównie do samego siebie.
    Nie potrafił tego wyjaśnić, ale czuł się tak, jak gdyby niewidzialna siła kierowała teraz jego wzrokiem, zabraniając uczynić cokolwiek innego, poza trwałym wpatrywaniem się w tę cholerną rękę. Robił to więc pokornie, dopóki jego ciało nie zareagowało samo, zupełnie bez udziału woli. Nie, nie, nie, nie… Nie wiedział, jak zdołał powstrzymać się przed tym, by nie zaprotestować na głos.
    Poderwał się szybko z miejsca i chwycił nadgarstek stojącego obok chłopaka, zupełnie bezkompromisowo i pewnie mocniej, niż było to konieczne.
    — Daj mi to. — Nie chciał robić scen. Nie chciał zwiększać i tak już niewiarygodnie przytłaczającego ciężaru tego, co padło dzisiejszego wieczora przy tym przeklętym stole. Było jednak coś, na czym zależało mu znacznie bardziej. Nie chciał, by Chan robił sobie krzywdę. Nie teraz i nie przez niego.
    — Siadaj z powrotem, Yosoo.
    To był dokładnie ten ton głosu. Ten sam, który latami doprowadzał go do rozpaczy, odbierał możliwość decydowania o sobie, wydzierał z rąk wszystkie argumenty. Ten, który powodował, że słowa zatrzymywały się nagle w gardle, wydając się zbyt trudnymi do wypowiedzenia. Jongho potrafił sprawić, że cała pozorna pewność siebie, którą Soo próbował pielęgnować w sobie odkąd pamiętał, przestawała mieć znaczenie. Liczyło się tylko to, co - zdaniem mężczyzny - zrobić po prostu wypadało. Teraz, bez pytań i zbędnej zwłoki. Ton nieznoszący sprzeciwu i wyznaczający wszystkie ze znanych mu granic. Ton, którego nienawidził.
    — Nie… — warknął jedynie, walcząc ze sobą, by się teraz nie poddać. Nie chować głowy w piasek. Nie teraz, gdy tak bardzo jej na tym zależało.
    Nie czekał na reakcje Chana. Bez żadnego słowa wyjaśnienia, wyjął z jego dłoni serwetkę z kieliszkiem (czy też tym, co z niego zostało) i odwrócił się w końcu w stronę stołu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Potrzebował kilku sekund, by przekonać samego siebie do słuszności tego, co zamierzał właśnie zrobić. By zebrać się na odwagę, nabrać do płuc powietrza i - mimo przemożnej ochoty na to, by wlepić wzrok w podłogę - dla odmiany, zawiesić go na niewzruszonej twarzy ojca. Choć przecież tylko pozornie. Soo wiedział doskonale - znał go zbyt długo - że ten krył w sobie właśnie wszystkie z dostępnych mu emocji, wkładając niewiarygodnie dużo siły i samozaparcia w to, by nie zdradzić tego choćby lekkim drgnięciem powieki.
      — Pieprzę to — podsumował, godząc się w duchu z tym, co będzie czekało na niego za niespełna godzinę, gdy spotka się z tym, co tak nieuniknione. Gdy opadnie reszta z tych i tak spękanych już masek; gdy spotkają się sami, bez świadków i nie będzie już żadnego powodu, by pilnować słów, wypływających z ich ust.
      Soo spojrzał jeszcze na Avę, sam nie wiedząc, czego właściwie się spodziewał. Być może jakiś naiwny głos podpowiadał mu, że mógłby ujrzeć w jej oczach choć cień… żalu. Błysk refleksji nad tym, co miało przed momentem miejsce. Nie zobaczył jednak nic. Choć może tak było lepiej?
      — Mam nadzieję, że dobrze się dziś bawiłaś. — rzucił na odchodne i bez wahania skierował się w końcu do wyjścia. Nie zostało już przecież nic do powiedzenia.

      zdeterminowany Soo

      Usuń
  21. Miał ochotę krzyczeć. Wyrzucać z siebie słowa, bez opamiętania, szybko, głośno, chaotycznie. Pluć przekleństwami i obelgami, które same nieustannie cisnęły mu się teraz na usta. Wrzeszczeć tak głośno, na ile pozwoliłoby mu jego, wciąż nienaturalnie ściśnięte stresem, gardło. Kiedy zatrzaskiwał za sobą drzwi tej przeklętej restauracji, miał w głowie jedynie chaos. Ogromny, nieposkromiony - pochłaniający wszystkie te bardziej lub mniej racjonalne rozwiązania, których tak bardzo próbował się teraz doszukać. Których tak bardzo potrzebował.
    Życie oparte na utartych schematach, podobno bezpiecznie wyznaczonych granicach i zakazach niejednokrotnie pozbawiających go możliwości doświadczania wszystkiego tak naprawdę, nie mogło być dla niego wystarczające. Nie od chwili, gdy pierwszy raz przeszedł przez drzwi, które na zawsze miały (a może powinny?) pozostać dla niego zamknięte.
    To nie tak, że Yosoo żałował teraz czegokolwiek. Nie, było zupełnie odwrotnie, choć nieprzyjemne uczucie w żołądku nie opuściło go nawet na moment. Gdyby wiedział wcześniej; gdyby ktoś ostrzegł go w porę; że jego wcześniejsze decyzje zaprowadzą go do właśnie tego punktu, w którym, przytłoczony obecnością pięciu innych osób, przyjdzie mu stawić czoła prawdzie… zrobiłby wszystko tak samo. Nie zmieniłby niczego, bo każdy z jego wyborów, niezależnie, czy właściwy czy nie, każdy posłany uśmiech, każdy gest i każde z wypowiedzianych wcześniej słów, pozwoliło mu na doświadczanie najprzyjemniejszych i najszczerszych chwil w całym jego, dotychczasowym życiu. Życiu pozbawionym smaku, kolorów i prawdy. Życie, które nigdy nie należało tak naprawdę tylko do niego.
    A mimo tego, że wiedział to wszystko; mimo tego, że wierzył w słuszność własnych decyzji, w czystość intencji i szczerość emocji, nie potrafił zmusić się do wyrzucenia z głowy tej jednej, wciąż tak bardzo przytłaczającej go obawy. Obawy o to, co stanie się, najdalej za godzinę, gdy rodzina Jeong postanowi zakończyć tę farsę i opuści restaurację w poczuciu wstydu, zawodu lub złości może. Nie wiedział. Nie mógł przewidzieć tego, co zobaczyłby wówczas na twarzy rodziców, gdyby tylko zdecydował się podjąć ten, z góry skazanej na porażkę, konfrontacji. I choć rozmowa, której tak bardzo się teraz bał, nie mogła zostać zaistnieć w bliżej nieokreślonym kiedyś, Soo nie chciał, by rozpoczęła się zbyt szybko. Nie wtedy, kiedy każdy nieprzychylny komentarz, był w stanie wyzwolić w nim emocje, które wolał trzymać na uwięzi.
    Być może to właśnie dlatego zdecydował się nie wracać do domu zbyt szybko. Krążył po ulicach, skręcając raz w lewo, to w prawo, by zgubić się już po niespełna godzinie tego nieobecnego marszu. Wsłuchiwał się w dźwięk własnych kroków, przysłonięty przez inne, znacznie bardziej angażujące - głośne samochodowe klaksony, ożywione rozmowy mijanych ludzi, muzyka docierająca do niego z otwartych okien. Robił wszystko, by skupić myśli na czymkolwiek, co pozwoliłoby mu ukoić rozpędzony oddech i serce.
    Dopiero gdy chłód, tak typowy dla późnych wieczorów, zaczął dawać mu się wyraźnie we znaki, skubiąc skórę na mocno podrażnionych już policzkach, wiedział, że oto nadszedł ten moment, którego zaistnienia wyczekiwał z wciąż rosnącym niepokojem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W trakcie swojej nieplanowanej, samotnej wędrówki, zdążył zignorować kilka połączeń i przychodzących wiadomości, ale wyciąganie telefonu z kieszeni było ostatnim, co zamierzał (co chciałby) teraz robić. Potrzebował pobyć sam, podjąć ostatnią z marnych prób odzyskania kontroli nad całym tym bałaganem, zrodzonym bez jego udziału i woli.
      Jego niepokojąco zaczerwieniona dłoń zacisnęła się na brzegu kolorowej kurtki, gdy stanął przed drzwiami prowadzącymi do własnego mieszkania; zupełnie jakby tym odruchowym, ale tak typowym dla niego gestem, próbował dodać sobie odrobiny uwagi. Drzwiami, za których dochodził dźwięk ożywionych rozmów, choć przecież mieszkał sam. I nie spodziewał się nikogo. Tkwił w całkowitym bezruchu przez kilka, może kilkanaście minut, nim - biorąc serię głębszych oddechów - zdecydował się na to, by wejść do środka. Powoli, ostrożnie, z odrzucającą niepewnością, której nie doświadczył w tym miejscu jeszcze nigdy. Przynajmniej nie w takim wymiarze.
      Najpierw uderzył go widok twarzy matki, która chyba próbowała coś powiedzieć, ale zatrzymała tę potrzebę w ostatnim możliwym momencie. A potem spojrzenie ojca. Chłodne, pozbawione emocji.
      — Powinienem zrobić to już dawno temu — Jongho nie krzyczał. Był niepokojąco spokojny i chyba właśnie to uderzyło teraz w Soo najbardziej. Rzucił na podłogę spakowaną do połowy torbę, we wnętrzu której chłopak zdążył dopatrzeć się kilku znajomych rzeczy. — Może gdybyś musiał skupiać się na czymkolwiek poza sobą, nie miałbyś czasu na te idiotyzmy, a ja nie musiałbym tłumaczyć się przed przyjaciółką i jej mężem, dlaczego mój syn postanowił zakpić z ich córki i rzucić ją dla jakiegoś chwilowego kaprysu.


      Soo

      Usuń


  22. — Yechan nie jest kaprysem — zaznaczył wyraźnie, niemal w tej samej sekundzie, gdy ostre, nieprzyjemne słowa Jongho dotarły do jego uszu. Soo nadal nie wiedział, a przynajmniej nie na pewno, jak miałby określić to, co się między nim, a przyjacielem, ale tym, co nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji z jego strony, był fakt, że Chan był dla niego… stałością. Czymś zupełnie różnym od chwilowej zachcianki lub nieprzemyślanej decyzji.
    — Nie traktuję ludzi tak, jak ty, tato — dodał jeszcze, choć już ze znacznie mniejszą pewnością głosie.
    Niestety nie mógł stwierdzić, że była to stuprocentowa; niepodważalna prawda. Soo traktował ludzi jak marionetki, jak wygodne plany awaryjne, po które sięgał zawsze wtedy, gdy okazywali się niezbędni lub choć trochę pomocni. Nie pytał o ich zdanie, nie korzystał z podkładanych mu rad, nie dbał o to, czy propozycje, które im składał, spotykały się z jakimkolwiek ich zadowoleniem. Lub choćby akceptacją. Soo nie znosił tych momentów, w których spotykał się z odmową. Jakąkolwiek. Być może to właśnie dlatego, tak często nie dawał nawet przestrzeni na jej zaistnienie.
    Chciał powiedzieć coś jeszcze; coś, co raz na zawsze położyło kres tym dywagacjom.
    Ale nagle coś, czego nie potrafił na początku zrozumieć, odebrało mu stabilny grunt pod stopami. Ostry, nieoczekiwany ból rozlewający się po skórze na jego prawym policzku, obezwładniające uczucie pieczenia, znajome niestety, tak rozpaczliwie przez niego wypierane. Poczucie chwilowej przegranej; utraty pozycji. Bezwzględnego poniżenia. Zacisnął dłonie tak mocno, że paznokcie odznaczyły mu się na skórze po ich wewnętrznych stronach. — Jongho! — Yosoo poczuł na policzku chłodne palce matki, chwilę po tym, gdy z jej ust wydostał się ten karcący ton. Nie przywykł do tego, by kiedykolwiek stawała w jego obronie, toteż ten nagły odruch wywołał w nim automatyczną potrzebnę cofnięcia się o kilka kroków.
    — Pakujesz się do końca i wracasz teraz z nami do domu. Będę miał cię na oku i jeśli choćby… — ignorowanie słów żony przychodziło Jeongowi z niewiarygodną łatwością. Niestety dźwięk przychodzącego połączenia, rozbrzmiewający teraz w całym, niewielkim mieszkaniu Soo, nie mógł umknąć już jego uwadze. — Daj mi ten telefon.
    Możliwe, że w innych okolicznościach, wzorem kilku poprzednich sytuacji, Yosoo zacisnąłby zęby, powstrzymał każde z, cisnących mu się na usta, słów. Wlepił zaszklone spojrzenie w podłogę przed sobą i w niemym zawieszeniu wysłuchał wszystkiego, co ojciec miał mu teraz od powiedzenia. Zasłużyłeś, Soo. Więc siedź teraz cicho i pozwól mu na to, co zamierzał jeszcze zrobić.
    Ale to nie były inne okoliczności.
    — Nie.
    — Słucham?
    — Nie. — powtórzył spokojnie, kolejny raz tego wieczoru sprzeciwiając mu się w tak jawny i czysty sposób. Choć poza tym krótkim słowem, nie był w stanie zrobić już niczego więcej. Może to dlatego… a może przez wzgląd na użycie większej siły, wyszarpanie telefonu z dłoni syna, przyszło Jonhgo z taką łatwością. Wystarczyła sekunda, przelotne spojrzenie na wyświetlającą się wciąż nazwę kontaktu, by w oczach mężczyzny pojawiło się coś, czego Soo nie dopatrzył się nigdy wcześniej. I nie był pewien, czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wyłapał w porę momentu, w którym telefon spotkał się z podłogą. Soo odpłynął gdzieś myślami, ale nie na tyle, by nie zarejestrować charakterystycznego dźwięku pękającego szkła. Choć miał wrażenie, że wszystko docierało do niego z oddali, to przeklęte rozbicie szybki, było jak kolejny, złośliwy chichot losu.
      A potem kilka rzeczy, wydarzyło się szybko i niemal jednocześnie, zalewając go niepowstrzymanymi falami. Wyrzucone pospiesznie zarzuty, bolesne słowa, odnoszące się zarówno do niego, jak i do jedynej osoby, przy której chciał się aktualnie znaleźć. Pośpiech w pakowaniu kilku niezbędnych rzeczy do wysłużonej, teraz zbyt małej torby i niezwłoczne skierowanie się w sobie tylko znanym kierunku. Potrzebował się uspokoić. Ukoić nerwy, oddech, wyprosić cały ten paniczny strach, który przejmował teraz kontrolę nad wszystkim, co robił.
      Przez chwilę rozważał udanie się do zoo. Zaszycie się na jednej z, ukrytych przed kamerami, ławek i przeczekanie tam do rana. Nogi zdawały się prowadzić go jednak w zupełnie inne rejony Nowego Jorku, a Soo był zbyt zmęczony i pokonany, by próbować się temu teraz postawić. Właśnie w ten sposób, znalazł się w końcu pod doskonale znanymi sobie drzwiami i - nie zważając na porę ani okoliczności - uderzał w nie swoją, wciąż żałośnie drżącą, dłonią.
      Czekał w milczeniu, nie odrywając wzroku od klamki i próbował przekonać samego siebie, że nie był to tak zły pomysł, jak mogłoby się teraz wydawać. Dopiero moment otwarcia drzwi, zdarł z niego tę wyczerpującą potrzebę utrzymania samego siebie w całości. Obdarł go z ostatniej, dostępnej mu, maski. Oczy zapiekły go wymownie, ale pierwszy raz w życiu nie zrobił niczego, by to powstrzymać. Nie chciał. A może nie miał już siły.
      — Przepraszam. — wyjąkał, obejmując się ramionami i zaciskając dłonie mocno na rękawach bluzy. — Wiem, że jest późno i że pewnie nie chcesz mnie teraz widzieć, ale… nie wiedziałem, gdzie pójść.


      Soo

      Usuń
  23. Nie wiedział, czego właściwie oczekiwał. Czego powinien się teraz spodziewać. Przyszedł tu kierowany naturalną potrzebą, a nie zgodnie z przemyślanym, opartym na sztywnych założeniach, planem. Wszystko zadziało się zbyt szybko, by mógł się wtedy zatrzymać. Obecnie miał wrażenie, że wszystkie te wydarzenia rozgrywały się, owszem, dookoła niego, ale bez jego, najmniejszego choćby, udziału. Czuł się obco. Zarówno w restauracji, jak i na ulicy, we własnym mieszkaniu, które tak przecież kochał… Miał wrażenie, że nie pasował już nigdzie i właśnie ta myśl przytłoczyła go chyba najbardziej. Odzierała go z resztki i tak kruchego już poczucia bezpieczeństwa, odmawiała komfortu stanowienia o tak podstawowych rzeczach jak to, gdzie spędzi dzisiejszą noc. A może to, co z niej zostało.
    Dopiero tutaj, w mieszkaniu przyjaciela, które obrażał zaledwie przed dwoma tygodniami (niezależnie od tego, czy szczerze, czy z czystej przekory), w tych tak komfortowych teraz, ścianach, schowany przed światem, przed rodziną, przed nieprzychylnymi, spojrzeniami pełnymi pogardy i zawodu, przed każdym, raniącym go słowem… poczuł się nienaturalnie spokojny.
    Że w końcu gdzieś pasował, że był chciany i szczerze oczekiwany.
    Tutaj; w jego ramionach. W słodkiej, kojącej ciszy i gotowości przyjęcia wszystkiego, co ze sobą przynosił. W cieple drugiego ciała; cieple, którego tak bardzo potrzebował. W każdym z uspokajających go teraz ruchów.
    Soo puścił w końcu rękawy własnej bluzy, ale jedynie po to, by już sekundę później znaleźć dla swoich dłoni nowy punkt oparcia. Zacisnął palce na materiale koszulki chłopaka, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej. O ile było to fizycznie w ogóle jeszcze możliwe. Miał wrażenie, że gdyby tego nie zrobił, rozpadłby się; rozsypał na niezliczoną ilość kawałków, których zebranie na nowo, graniczyłoby z cudem.
    Wypchana po brzegi torba, zsunęła się z jego ramienia i opadła na ziemię z głuchym trzaskiem, ale Soo nie potrafiłby przejmować się teraz ani spakowanym w niej laptopem, ani tym, że Chan nie znosił, gdy cokolwiek zalegało na jego podłodze.
    Liczyło się teraz coś zupełnie innego.
    Nie zdołał dłużej powstrzymywać tego, co i tak wydawało się już nieuniknione. Gdy chwilowe ukojenie rozgościło się w jego sercu choć odrobinę, Soo poczuł, że wszystkie utrzymywane dotąd tamy, powoli puszczają. Zacisnął dłonie jeszcze mocniej, czując, jak jego ciało poddaje się pierwszym drganiom, a spod zaciskanych kurczowo powiek, spływają pierwsze łzy.
    A potem kolejne, których nawet już nie rejestrował.
    — Przepraszam — powtórzył jeszcze jeden raz, zupełnie tak, jak gdyby chciał uzyskać stuprocentową pewność, że to, obce dotąd słowo, wybrzmiało między nimi wystarczająco wyraźnie. Że zostało nie tylko usłyszane i zrozumiane, ale również… dobrze zapamiętane. A potem pękł. Na dobre i nieodwracalnie, szlochając i wyrzucając z siebie słowa niepowstrzymanym już potokiem. — Tak strasznie przepraszam. Nie powinienem wychodzić i cię tam zostawiać. A może tak. Nie wiem. Nie wiedziałem, że Ava… że tata… Channie, nie chciałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciał, by mu uwierzył. Pokładał w tym obecnie swoje największe nadzieje, bo choć uparcie wmawiał sobie zupełnie coś innego, Soo musiał przyznać, że były takie chwile, w których nie potrafił radzić sobie w samotności. Nie, kiedy groził mu upadek z tak dużej wysokości, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go złapać.
      Nieprzerwanie wciskał twarz w ramię chłopaka, nie przejmując się ani niewygodną pozycją, ani tym, że najprawdopodobniej zmoczył mu nieprzyjemnie koszulkę. Nie był w stanie podnieść wzroku, bał się co mógłby zobaczyć wówczas w oczach przyjaciela. A przecież nie zniósłby kolejnej dawki zawodu. Nie teraz, kiedy przyjął jej na siebie już wystarczająco zbyt dużo.
      Soo nie potrafił dopuścić do siebie myśli, że obaj znajdowali się teraz na bliźniaczych pozycjach. Że wspólnie ponosili dokładnie taki sam udział w tym, co stało się w ich życiu przed paroma godzinami. Odruchowo przyjął ciężar tej sytuacji na siebie, nie analizując tego, co mogło kryć się w głowach pozostałych jej uczestników.
      — Nie mogę wrócić do domu, ale… — gubił się. Wciąż i wciąż — nie chciałem, żeby cię obrażał.


      soo pogubiony jak nigdy wcześniej

      Usuń
  24. Poczuł, że znowu robiło mu się niedobrze. Było to dość niepokojącym sygnałem, biorąc pod uwagę fakt, że nie znajdował się już w miejscu, gdzie groziło mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Ale może to właśnie tego bał się najbardziej? Odłożenia broni, opuszczenia rąk gotowych do odparcia niespodziewanego ataku? Wystawienia się w tak jawny i odkrywający wszystko sposób, pokładając wiarę w tym, że stojąca przed nim osoba nie postanowi tego wykorzystać? Może to zaprzestanie toczenia jakiejkolwiek walki, okazał się najbardziej przytłaczający? Skoro od tak wielu lat, każdy swój dzień przeżywał w trybie nieustannego czuwania, tak nagła zmiana mogła przynieść ze sobą zbyt wiele.
    Gdyby rzeczywiście grali, Soo musiałby przyznać, że w tej właśnie chwili odniósł niewątpliwą klęskę. Ale czy rzeczywiście mógł jeszcze traktować tę relację właśnie w tych kategoriach? Bo czy naprawdę to była jeszcze jakakolwiek gra? Dla własnego komfortu i poczucia panowania nad sytuacją, chciał wierzyć, że tak. Nawet on musiał przyznać jednak, że aktualnie jedynym, co kontrolował, była i tak ledwie utrzymywana przez niego pozycja stojąca i ilość wypijanej kawy (choć i tak nie zawsze). Gra. Tak, jakiś czas temu użył takich słów.
    Rozważał to już kiedyś. Problem z grami polegał przecież na tym, że prędzej czy później, trzeba było je zakończyć, określając przy okazji wygranych i przegranych. Zmierzyć się nie tylko z samym efektem zajmującej rozgrywki, ale i ewentualnymi jej następstwami. Te okazały się dla Soo znacznie trudniejsze do udźwignięcia, niż mogło mu się wcześniej wydawać. I chyba to przerażało go teraz najbardziej. Bo skoro było mu tak trudno, skoro czuł przygniatający ciężar podejmowanych wcześniej kroków, to znaczyło, że przegrał. Przegrał, a jednocześnie nie potrafił zmusić się jednak do pożałowania decyzji o tym, by zaryzykować. Może porażka nie była więc aż tak druzgocąca? Może nie była definitywnym końcem, a jedynie okazją do otwarcia kolejnego rozdziału?
    Może wpakowanie się bez uprzedzenia do czyjegoś mieszkania, miało przynieść ze sobą coś więcej niż poczucie wstydu i przemożną potrzebę, by wręcz zapaść się pod ziemię?
    Choć nadal nie potrafił zmusić się, by nawet minimalnie poluzować zacisk własnych palców, wciąż trzymających pomiędzy sobą fragmenty materiału, teraz odsunął się nieznacznie, by pierwszy raz od chwili połączenia się w tym rozpaczliwym uścisku, spojrzeć Chanowi w oczy.
    Nie był to zbyt pewny i długi gest. Już po trzech sekundach, wzrok Yosoo skakał z niepewnością to z oczu blondyna na jego nos, ramiona, usta, pojedyncze kosmyki, opierające się w nieładzie na jego czole. Wszędzie, gdzie było dane im dotrzeć, byle tylko nie dać wyrazu temu, co działo się aktualnie w jego głowie.
    I tak namieszał już stanowczo zbyt wiele. Nie chciał dokładać do tego dodatkowej dawki chaosu; bałaganu, który musiał… chciał posprzątać samodzielnie. Pierwszy raz w życiu, biorąc sprawy w swoje ręce. Niezależnie od tego, czy miał wyjść na tym dobrze, czy może wręcz przeciwnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Channie, ja nie chcę się… — przerwał, bo co też takiego mógł mu teraz powiedzieć? Że nie chciał się narzucać? Zrobił to już w chwili dobijania się do jego drzwi, choć nawet nie zapytał, czy nie miał może innych planów. Że nie potrzebował pomocy? Przecież był od niej teraz zależny tak bardzo, jak jeszcze nigdy wcześniej. Że da radę sam? Litości, obecnie nie dałby rady samodzielnie zmienić ubrań lub przyrządzić dla siebie głupiej kanapki.
      Zrobił więc jedyne, co było choć trochę racjonalne. Schował dumę do kieszeni i przymykając na moment oczy, wydusił z siebie coś, co jeszcze kilka tygodni temu nie przeszłoby mu przez gardło. Przynajmniej nie do końca swobodnie.
      — Dziękuję. Ja… naprawdę dziękuję. Wymyślę coś szybko, obiecuję. Potrzebuję dwóch, może trzech dni, na pewno nie dłużej. Mogę spać na kanapie, nie zajmę dużo miejsca, nawet nie rozpakuję tej torby. Nie chcę cię obciążać.


      Soo

      Usuń
  25. Bał się. Wielu rzeczy, tak naprawdę, choć na co dzień bardzo zależało mu na tym, by sprawnie ukrywać ten fakt przed całym światem. Wiele z powodów jego niepokoju, mogło uchodzić za błahe, inne wręcz przeciwnie. Bał się niepowodzenia, za każdym razem, gdy podejmował się realizacji jakiegokolwiek planu, nawet jeśli ten nie niósł za sobą zbyt dużego ryzyka. Bał się otwierać przed innymi, bo wierzył, że każda jego słabość, niepewność, chwilowa bolączka… mogłaby zostać wykorzystana przeciw niemu. Bał się przywiązać, bo nie wiedział, czy ten, do kogo się zbliży, nie zniknie nagle z jego życia, pozostawiając po sobie jedynie to przytłaczające poczucie pustki, trudne do ponownego wypełnienia.
    Latami borykał się z tym w samotności, nie otwierając się nawet przed tymi, których powinien uznawać za osoby mu najbliższe: swoimi rodzicami. Dopiero przy Chanie poczuł, że może komuś zaufać. Dopiero przy nim nauczył się dzielić całym tym, nagromadzonym w sobie chaosem, bez konieczności ubierania tego w mylące słowa. Choć i tak nie wychodziło mu to nadal zbyt dobrze. Na pewno nie obecnie, kiedy wszystko zdawało się przesypywać mu przez palce.
    Tak naprawdę miał wrażenie, że nie rozpadał się teraz na części tylko dzięki ciepłym dłoniom blondyna, opierającym się na policzkach w tym kojącym, tak rozpaczliwie potrzebnym mu geście. Mógłby tkwić w tej pozycji nieprzerwanie, aż do wschodu słońca, a i tak nie miałby dość.
    — Wiem, że obiecywaliśmy sobie kiedyś, że zawsze będziemy mogli na siebie liczyć, ale… — zaczął, odruchowo, zupełnie bezmyślnie, okrywając własnymi dłońmi te jego, które wciąż koiły mu podrażnioną skórę na policzkach i odwracając nieznacznie twarz tak, by musnął ustami jedną z nich. — Ale i tak jestem ci ogromnie wdzięczny. Zawsze będę.
    Kilka ostatnich godzin było dla niego czasem niezwykle intensywnych doświadczeń i emocji. Czasem, w trakcie którego trudno było mu skierować myśli na cokolwiek innego, ale też… momentem skonfrontowania się z pewnymi przemyśleniami. Tymi z rodzaju niezwykle uporczywych, spychanych przez niego zazwyczaj na ten… dalszy plan. Podobne wypadki i ich napięty, bezkompromisowy przebieg, ograniczający zazwyczaj możliwość rozegrania wszystkiego w zgodzie jedynie ze swoimi potrzebami, nigdy nie stanowiły większego problemu, ale… zwykle przeżywał to przecież w samotności. Świadkami stoczonych przez niego walk był jedynie pusty pokój, łóżko ze starannie ułożoną, chłodną pościelą. Teraz łapał się na tym, że stojąc po środku niewielkiego korytarza i wpatrując się przy tym w głębokie, pochłaniajace go oczy, myślał jedynie o tym, ile… tracił, ile wymykało mu się z rak w każdej zgubionej minucie. Myślał o spacerach, których nigdy nie odbył. Myślał o godzinach spędzonych na niekończących się rozmowach, podszytych jedynie szczerością, o skonfrontowaniu się z prawdą. O cieple. O wszystkim, czego nie doświadczył, o czym tylko słuchał, a co mogłoby być jego codziennością już wcześniej, gdyby tylko zaplanował to inaczej.
    — Ale, Channie, nie — zaprzeczył, stłumionym i niepewnym głosem. — Nie możesz spać na kanapie we własnym mieszkaniu, nie zgadzam się na to. Proszę, posłuchaj mnie.
    Kręcił przy tym gorączkowo głową, jak gdyby chciał dodatkowo podkreślić całym sobą swój jawny sprzeciw temu absurdalnemu pomysłowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niechętnie, walcząc przy tym z samym sobą, odsunął się od chłopaka, zdjął z jego ramienia własną torbę i jakby na potwierdzenie własnych słów sprzeciwu, ruszył do salonu, ostentacyjnie siadając na kanapie i splatając przy tym ramiona na wysokości klatki piersiowej. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej… gdyby spotkali się tutaj w innych okolicznościach, a ich sprzeczka dotycząca miejsca do spania, rozgrywała się w następstwie jednej z wielu, przeżytych razem imprez, po której wylądowali tradycyjnie tam, gdzie mieli bliżej, obecny obrazek można byłoby uznać za całkiem komiczny. Niestety teraz, gdy kryło się za tym tak wiele, był to jedynie jeden z ostatnich, marnych i kruchych przejawów tego, że dawny Soo próbował obrócić wszystko w żart. Wykrzesać z tej farsy choć cień optymizmu, którego mógłby się złapać.


      Soo

      Usuń
  26. — Nie zmienię zdania — zapewnił, chociaż sam zdawał sobie sprawę, że był aktualnie gdzieś na samej granicy tego, by się ugiąć. By wywiesić białą flagę i ogłosić dobijającą kapitulację. Był to jednak ten ostatni fragment rzeczywistości; jedyna pozostałość czegoś, nad czym mógł mieć jeszcze kontrolę. Ostatnia decyzja, którą mógł podjąć i spróbować ją jakkolwiek wybronić. Trwać przy niej tak długo, jak tylko będzie mu to dane, choćby miał stracić przy tym resztkę sił. Nie szło mu jednak zbyt dobrze i nawet on, tkwiący często w tak błędnym przekonaniu o własnej nieomylności, musiał to w końcu przyznać. — Channie, ten spór jest totalnie bez sensu.
    Bo tak właśnie było. Ponownie, choć tak bardzo się przed tym wzbraniali, znaleźli się w miejscu, w którym mogliby próbować rozbijać wzniesione między nimi mury, mimo ciągłego ich odbudowywania. Raz za razem i bez końca.
    Irytował się. Czuł to całym sobą, a myśl, że właśnie to poczucie przejmowało powoli kontrolę, wypierając z ciała ten przejmujący smutek, przerażała go jak nigdy wcześniej. Jeszcze przed momentem, był w stanie stać i bez słowa wpatrywać się w Chana, chłonąć z jego bliskości wszystko, co pozwalało mu przetrwać wszelkie przeciwności losu. Godzić się na wszystkie gesty i zasłyszane słowa, byle tylko wyrwać z komfortu błogiej intymności jak najwięcej.
    Teraz się bał. Bał, że straci kontrolę, ale… tym razem nad samym sobą. Że rozpalająca się w jego sercu iskra złości, wznieci pożar, którego już nie zatrzyma, raniąc po drodze każdego, kto znalazłby się zbyt blisko. W tym momencie jej jedyną ofiarą stałby się właśnie on - Yechan - najbliższa mu osoba. Nie mógł to tego dopuścić.
    Soo odłożył torbę na ziemię, tuż przy kanapie i odwrócił się w stronę Chana, przez dłuższą chwilę nie mówiąc ani słowa. Ślizgał nieobecnym spojrzeniem po całej jego twarzy i dłoni, zalegającej mu na kolanie. Nie potrafił zmusić się do otwarcia ust i wypowiedzenia choćby słowa. Jakaś cząstka jego podświadomości obawiała się właśnie, że naprawdę mógłby to wszystko jedynie… popsuć. Zburzyć tę chwilę pozornego spokoju, stracić ostatnie z dostępnych mu miejsc, w których mógł poczuć się bezpieczny i akceptowany, niezależnie od podjętych przez niego decyzji. Że jednym, nieprzemyślanym słowem, ulatującym z jego ust zbyt szybko i w nieodpowiednim momencie, dołożyłby do tego wszystkiego jedynie więcej obciążającej ich wartości. Nie chciał; bał się tego, czując narastającą nerwowość w całym swoim ciele.
    Być może to właśnie dlatego, działając totalnie wbrew sobie, zacisnął wargi i powstrzymał to, co zamierzał właśnie zrobić. Zatrzymał tę bezcelową wymianę zdań, bo czuł, że żaden z nich nie miał zamiaru na razie ustąpić. broniąc własnej bazy z uporem dziesięcioletniego dziecka. Choć i to porównanie mogło okazać się nietrafione; przynajmniej nie do końca.
    Zagryzł dolną wargę i biorąc pierwszy, głęboki i nad wyraz spokojny oddech, pochylił się do przodu, opierając głowę na kolanach blondyna i przymykając przy tym oczy. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był zmęczony. Jak wielki ciężar dźwigał od chwili, w której Ava oddała pierwszy z niezwykle celnych strzałów. Podciągnął nogi na kanapę, układając się na niej jeszcze wygodniej i mając cichą nadzieję, że nie zostanie za to zganiony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdziwiłby się temu. Wiedział przecież o każdej z zasad, które Chan wytrwale pielęgnował, wprowadzając je w każdy element jego spokojnej, czystej i uporządkowanej do przesady, codzienności. Nie miał prawa tego oceniać ani naginać. Nie teraz, kiedy to on był czynnikiem, burzącym tę starannie stworzoną rutynę. Był jak rysa na wypolerowanej powierzchni. Niewielkie, ale niezwykle irytujące pęknięcie na szklanej tafli. Świadomość ta uderzyła w niego teraz, kiedy spodziewał się tego najmniej. Kiedy był zupełnie bezbronny, pozbawiony ostatnich ze swoich masek i zbroi.
      — Potrzebuję cię, Channie. — szepnął tylko, pozwalając sobie na to, by odsłonić się jeszcze bardziej niż chwilę temu. Nie sądził, że było to w ogóle możliwe. — Przy sobie. Potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.

      Soo dalej rozczulający

      Usuń
  27. Do Yosoo chyba nie do końca docierało jeszcze to, w czym brał właśnie udział. Przez ciężar przytłaczających go właśnie emocji, przez ogrom napięcia, które przyniosły ze sobą niedawno rozgrywające się w restauracji wydarzenia, Soo nie zwrócił uwagi na to, jak bardzo się właśnie odsłaniał. Jak nisko opuścił ręce, zwykle nieustannie gotowe do ataku, gdyby tylko przyszła taka potrzeba. Nie było już nic, za czym mógłby się schować i dla czego warto byłoby udawać. Nie wtedy, kiedy każda kolejna minuta, spędzona w kojącym towarzystwie Chana, zapewniała go, że w końcu; po latach topienia się w kłamstwach i niedopowiedzeniach, po długich i nużących poszukiwaniach czegoś, czego nie umiał nawet nazwać, znalazł się w miejscu, w którym powinien być już dawno temu. Że w końcu miał kogoś, przy kim mógł ściągnąć zbroję.
    Nie wiedział - przeżywał to przecież pierwszy raz - jakie konsekwencje przyniesie ze sobą to, co teraz robił; to jakim się prezentował. To, co mówił… Nawet gdyby chciał, prawdopodobnie i tak odniósłby sukcesu w tych, z góry skazanych na porażkę, staraniach w odszukaniu odpowiedzi. Nie teraz, kiedy jedyne, o czym myślał, to uzależniające uczucie ciepła, które zostawiała po sobie, wplatająca się w jego włosy, dłoń Chana. Mógłby tkwić w tej pozycji przez najbliższych kilka godzin, a i tak istniałoby ryzyko, że wówczas nadal nie miałby dość.
    Nie potrafił zmusić się do tego, by ruszyć się choćby o cal. Odnajdywał w tej bliskości, trudny do wytłumaczenia, spokój. Osadzenie w jednym, stabilnym i trwałym punkcie. Jeśli miałby być za coś wdzięczny, to właśnie za to, że los, możliwe, że specjalnie, a może trochę z przekory, postawił na jego drodze właśnie Yechana. Kogoś, z kim nigdy nie znalazłby tej magicznej nici porozumienia, gdyby przyszło im poznać się w innych okolicznościach lub na odmiennym etapie życia. Spotkali się dokładnie wtedy, kiedy musieli, jeśli chcieli liczyć na szansę, by móc rozwijać tę relację. Nawet jeśli - początkowo - jedynie przyjacielską. Yechan mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Soo nigdy wcześniej ani też nigdy później, nie doświadczył czegoś podobnego. Nie otworzył się równie mocno, nie zaufał tak bezgranicznie. I niezależnie od tego, jak miałoby się to kiedyś skończyć, naprawdę nie żałował. Bo choć obecnie wydawało mu się, że stracił tak wiele; że ryzykował wszystko, do czego przywykł, co uznawał wcześniej za coś pewnego, niezmiennego, to jakiś cichy głos, zakorzeniony głęboko w jego głowie - głos, którego nie słyszał jeszcze zbyt wyraźnie - podpowiadał mu, że zyskał znacznie więcej. Pierwszym i niezbitym dowodem na to było to, jak poczuł się, gdy Chan otworzył mu drzwi. Gdy mimo tego, że przyszedł do niego w możliwie najgorszym momencie, bez zapowiedzi czy choćby pytania o pozwolenie, został przyjęty w pełnym zrozumieniu. W tym, czego doświadczał tak rzadko. Drugim… i chyba ważniejszym było to, jak czuł się teraz, z głową ułożoną na jego kolanach, z przymkniętymi powiekami i coraz większym (choć nadal słabym) rozluźnieniu. Z atmosferze nieprzystrojonej niczym prawdy - tej samej, która nakazała mu potraktować pytanie chłopaka bez krzty złośliwości i potrzeby dalszej walki, która i tak nie miała już przecież sensu.
    Nie, pomyślał w pierwszym momencie, ale to krótkie słowo nie chciało przejść przez jego gardło. Być może dlatego, że byłoby to pewnie jedno z największych kłamstw, które padły kiedykolwiek z jego ust?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Tak — odpowiedział więc w końcu, jednak tak cicho, że gdyby nie fakt, że w mieszkaniu Yechana nie wybrzmiewało aktualnie nic poza ich urywanymi oddechami, to krótkie słowo mogłoby całkowicie umknąć czyjejkolwiek uwadze. — To jedyna opcja, na jaką mogę się zgodzić.
      Nie rozumiał, dlaczego przychodziło mu to z takim trudem. Starał się znaleźć odpowiedź na to pytanie, ale jedyne, co przychodziło mu teraz do głowy to fakt, że - choć spali już w jednym łóżku - tym razem okoliczności, które do tego doprowadziły, były zgoła odmienne od poprzednich. Teraz nie było to następstwem wspólnie spędzonej nocy, czy pospiesznie przywitanie snu po jednej z mocniej zakrapianych imprez. Ale Soo nie potrafiłby odmówić sobie i tej okazji.
      Poczuł za to potrzebę, by choć na chwilę, na ten krótki moment, skierować ich rozmowę i myśli na inny, mniej poważny tor.
      — I Channie — zaczął, korzystając ze swojej bezpiecznej pozycji, która umożliwiała mu ukrycie wszystkich emocji i zamiarów, tak wyraźnie wymalowanych teraz na jego twarzy, pozbawionej zwyczajowych masek. — Trochę mi przykro. Nie skomentowałeś tego, jak wyglądam.


      Soo

      Usuń
  28. W innych, bardziej typowych dla ich relacji, okolicznościach, Yechan byłby właśnie na dobrej drodze, by doprowadzić Yosoo do szału. Przesadna ostrożność, skupianie się na wadze każdego, wypowiadanego teraz słowa, niespotykana wręcz delikatność i zachowawczy charakter najdrobniejszego, z oferowanych mu gestów… Wszystko to, zebrane razem i zestawione przy sobie w tym brutalnie oczywistym rozliczeniu, ukazywało przecież to, czego tak bardzo próbował się wystrzegać. Do czego nie przyznawał się zbyt często, nawet przed samym sobą.
    To, jak słaby był tak naprawdę, w środku, do którego nie dopuszczał prawie nikogo. Ile emocji ukrywał w sobie na co dzień; emocji, które próbowały wylewać się z niego niekiedy niepohamowanym strumieniem, którego siła mogłaby drążyć skały.
    Jak niewiele wystarczyło, by zachwiać tym, co wydawało się tak stabilne i trwałe. Yosoo pragnął, choć momentami mógł nie być tego do końca świadomy, by otaczający go ludzie wierzyli w tę starannie tworzoną i uparcie prezentowaną im fasadę. Pragnął uchodzić w ich oczach za kogoś twardo stąpającego po ziemi, pewnego każdej z podejmowanych przez siebie decyzji - kogoś, kto nie żałował wcześniejszych wyborów, nigdy - niezależnie od konsekwencji, z którymi przychodziło mu się mierzyć. Prawda była jednak zupełnie inna i - chciał czy nie - musiał to w końcu przyznać.
    Prawdziwy Soo nie był niezdobytą fortecą. Nie… Prawdziwy Soo przypominał domek z kart. Tworzony z najwyższą starannością, budowany w uważności, z każdym elementem przemyślanym po sto jeden razy. Problem polegał jednak na tym, że gdy podstawy; podwaliny wszystkiego, stanowiło coś tak kruchego, jak talia kart, nie można było zapomnieć nawet o uchylonym oknie. Yosoo latami pilnował, by zamykać każde z nich. By w jego otoczeniu nie pojawiła się nie tylko żadna z poważniejszych burz, ale nawet i ta lekka, niepozorna bryza; chwilowy podmuch. Tym razem, mimo wszelkich znaków ostrzegawczych, zostawił je otwarte.
    Jedna chwila, jeden zryw powietrza - tyle wystarczyło, by bezpieczny schemat i konstrukcja rozpadła się, pozostawiając po sobie jedynie krótkie, brzydkie wspomnienie.
    Ale Soo nadal nie żałował. Nie chciał i nie potrafiłby. To wydawało się już chyba przesądzone.
    Wysłuchał słów przyjaciela w całkowitym milczeniu, oczekując chwili, w której padnie w końcu to, co tak bardzo chciał teraz usłyszeć.
    — Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust — podsumował, łapiąc się na tym, że pierwszy raz od kilku godzin, znalazł powód, by się uśmiechnąć. Nieznacznie, niepewnie, grymasem, który nie był w stanie dosięgnąć jeszcze jego oczu, ale… był to pierwszy krok do tego, by poczuł w sobie choć część dawnej swobody. — I, że tak naprawdę znasz kolory, choć udajesz, że nie.
    Soo był łasy na komplementy i była to rzecz, którą wiedział każdy, kto spędził w jego towarzystwie więcej niż pięć minut. Uwielbiał zwracać na siebie uwagę kolorowymi, często sprawiającymi wrażenie przypadkowo dobranych, ubraniami, głośno manifestowanymi poglądami i pomysłami, którym wiele brakowało do tego, by uznać je za choć trochę racjonalne. Podejmował się każdego rozwiązania, byle tylko pozostawać w granicach uwagi wszystkich znanych mu osób. Tymczasem… docierało do niego właśnie coś, co cały czas miał tuż przed nosem, ale zdawał się tego uparcie nie zauważać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, że choć całym sobą próbował walczyć o uznanie w oczach osób, których nawet nie lubił, to tak naprawdę zależało mu tylko na tym, by słyszeć to w słowach i widzieć w oczach jednej konkretnej. Tej samej, która w tym momencie błądziła palcami po jego przefarbowanych włosach, sprawiając, że całe, nagromadzone w nim napięcie, odchodziło w niepamięć, pozostawiając po sobie jedynie to przyjemne, uzależniające uczucie błogości i spokoju. Wszystkiego, czego tak rozpaczliwie teraz potrzebował. To jedynie potęgowało drobne wyrzuty sumienia, które co jakiś czas przypominały o sobie, szepcząc złowrogo, że przecież nie musiał być jedyną ofiarą dzisiejszej katastrofy. Na razie nie zdobył się jednak na odwagę, by rozpocząć ten temat. Zamiast tego podniósł się niechętnie i spojrzał prosto w te ciemne, chyba zyskujące już miano ulubionych, oczy Chana.
      — Channie… — zaczął, nie wyłapując w porę, że w nerwowym, typowym dla siebie geście, zaczyna zagryzać i tak mocno podrażnioną już wargę. — nie zostawisz mnie teraz?


      Soo

      Usuń
  29. — Wiesz co myślę? — zapytał, spoglądając na Chana wyczekująco, choć tak naprawdę wcale nie chciał usłyszeć teraz żadnej odpowiedzi. — Że twój prysznic spokojnie pomieściłby dwie osoby. Więc pozwól, że nie będę się przejmował tym, co przed chwilą powiedziałeś. Tak właśnie! Zamierzam to olać. — wyrzucił z siebie, trochę chaotycznie, a trochę nerwowo, czując, jak dłoń chłopaka, spoczywająca teraz na jego własnej, dodaje mu na nowo wsparcia. — Albo zapamiętać i przypomnieć ci o tym w najmniej oczekiwanym momencie. Nie wiem, co lepsze.
    Tak naprawdę ten przeklęty prysznic był teraz najmniej istotny, ale stanowił dobry punkt zaczepienia, by z pozycji tonącego, ponownie znaleźć się na powierzchni. Żart był jedną z jego niezawodnych strategii obronnych. Sięgał po nią zawsze, ilekroć tylko zastana rzeczywistość zaczynała wyraźnie przekraczać jego możliwości. I choć obecnie wymykał się jego typowym standardom, nie był tak ostry i bezkompromisowy jak zazwyczaj. Mimo tego, że w jego głosie brakowało pewności i typowej iskry zadziorności, był dowodem na to, że gdzieś pod tym ogromem smutku i przytłoczenia, zaczynał wybudzać się dawny Soo. Powoli i ostrożnie, ale to nie miało teraz aż takiego znaczenia. Wiedział, że nie urazi Chana; znał go przecież zbyt dobrze - zresztą… podobnie, jak on jego. Czuł, że niezależnie od okoliczności, z którymi musieli się aktualnie mierzyć, pewne rzeczy pozostawały niezmienne. Doceniał; nawet jeśli nie mówił tego głośno; że pewne drzwi zawsze były dla niego otwarte. Dosłownie i w przenośni.
    Yosoo nie przywykł do tak szczerych rozmów; do chwil spędzonych we dwoje, w zupełnej prawdzie i emocjach tak jawnych, że nic ani nikt nie zdołałby już ich jakkolwiek zakamuflować. Żaden z przeżytych wspólnie momentów, dzielonych dotychczas z Chanem, nie mógłby równać się z wagą tego, którego doświadczali obecnie. Nie potrafiłby doszukać się podobnych wrażeń, mimo tak wielu rozmów, które odbyli, mimo tak wielu obaw i tajemnic, którymi zdecydowali się ze sobą podzielić. Mógł nie zdawać sobie jeszcze z tego sprawy, ale wkroczył właśnie na zupełnie nową ścieżkę. Taką, którą nie wędrował nigdy wcześniej, a z której powrót wydawał się już chyba całkowicie niemożliwy. Trudno byłoby mu przecież udawać, że to, co prezentował sobą obecnie, nigdy nie miało miejsca. Soo nie wyrzuciłby z pamięci widoku przyjaciela w stanie podobnym do tego, w którym sam właśnie był. Nie było na to szans. Nie mógłby mieć więc za złe, gdyby rano okazało się, że coś w ich relacji uległo zmianie. Być może nieznacznej; być może takiej, która umknęłaby każdemu postronnemu obserwatorowi - komuś, kto nie był z nimi aż tak blisko. Zmianie drobnej, ale niezwykle odczuwalnej. Nie chciał się teraz jednak nad tym zastanawiać, dokładać sobie; im; kolejnego zmartwienia do stosu innych, znacznie bardziej angażujących i przytłaczających. Mógł pomartwić się tym jutro, gdy przyjdzie mu otworzyć oczy i zmierzyć się z nowym dniem.
    Teraz, tutaj na tej kanapie, chciał znów poczuć się po prostu dobrze, swobodnie, bezpiecznie. Na tyle, na ile było to jeszcze możliwe.
    Splótł mocniej ze sobą ich palce, zapominając zupełnie, że miał teraz do czynienia z poranioną dłonią Chana. W innej sytuacji nigdy nie umknęłoby to jego uwadze, teraz jednak liczyło się dla niego tylko to, by znaleźć się jak najbliżej, bez przerywania tego, najbardziej niewinnego nawet, kontaktu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ułożył głowę na jego ramieniu, przymykając na chwilę oczy, po przywołaniu w pamięci wcześniej usłyszanych słów. Nigdy cię nie zostawię. Złapał się tych słów kurczowo i rozpaczliwie. Nigdy. Nie zostawię. Słodka i tak potrzebna mu teraz obietnica, pozwalająca na to, by niepokój, ściskający jego serce i żołądek, powoli odpuszczał. By na jego miejscu zagościła ta, na razie delikatnie tląca się, nadzieja, przynosząca ze sobą tej upragniony, gorączkowo poszukiwany spokój. Nie potrzebował wiele więcej. Nie teraz, kiedy znów poczuł się… ważny.
      — Jestem naprawdę zmęczony… — przyznał w końcu, wypuszczając z płuc powietrze, zupełnie tak, jakby pozbywał się właśnie niewiarygodnie dużego ciężaru, zgromadzonego w sobie przez ostatnie, tak trudne dla niego, godziny. — Czy możemy pójść już spać?


      Soo

      Usuń
  30. — Poradzę sobie — zapewnił, przyjmując propozycję Chana z nieskrywaną ulgą. W sytuacji, w której liczba, spakowanych pospiesznie do torby, koszulek, była dość ograniczona, przypisywanie którejkolwiek z nich roli prowizorycznej piżamy, nie było dość komfortowym rozwiązaniem. Soo planował oczywiście wrócić do mieszkania po więcej niezbędnych rzeczy, ale musiał poczekać kilka dni, by zyskać pewność, że nie spotka tam ani matki, ani tym bardziej ojca. I licząc na to, że Jongho, mimo gróźb wykrzyczanych w stronę jedynego syna, nie skusi się jednak na wymianę zamków.
    Nigdy wcześniej nie przebywał w sypialni Chana sam. Pierwszy raz wpuścił go do niej w pełni świadomie przecież tak niedawno… Tym bardziej, nigdy nie przypuszczałby, że pewnego dnia przyjdzie mu otwierać jego szafę i wyjmować z niej wskazanych, najwyraźniej przypisanych mu już ubrań. Jeśli wcześniej odczuwał przytłaczający ciężar dowodów na to, że wszystko, co działo się teraz w tym mieszkaniu - co wybrzmiewało w ich rozmowie i tliło się w wymienianych w ciszy spojrzeniach - prowadziło ich na nowe, niezbadane tereny, teraz uderzyło to w niego tak mocno, że prawie stracił grunt pod nogami. Nie wiedział, że to może zaskoczyć tak bardzo. Do tej pory sądził, że obdarowali się już szczerością tak wielką, że nic nie mogłoby się temu równać. Dziś przekonywał się jednak, że o ogromie tego wzajemnego zaufania nie wiedział niemal nic. Dopiero teraz zorientował się, jak wiele było jeszcze przed nimi. Ile słów mogli sobie jeszcze powiedzieć, jak ważne obietnice złożyć i jak mocne emocje poczuć.
    I mimo tego, że jeszcze kilka godzin wcześniej, czuł się doprawdy paskudnie, przyjmując na siebie stanowczo zbyt dużo, pozwalając pochłonąc się wirowi przytłaczających myśli; teraz wierzył, że niezależnie od wszystkiego, da sobie radę. Bo przecież, wbrew temu, co wmawiał mu ojciec, wcale nie był sam.


    Obudził się zaskakująco wcześnie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jego typowe standardy. Nie potrafiłby wyjaśnić, czy powodu tego stanu powinien dopatrywać się w dość kiepskim, lekkim śnie, z którego wybudzał się chyba cztery razy w ciągu minionej nocy, czy może raczej w rodzącej się w nim potrzebie, by ten ranek różnił się od innych, tak licznych, które przyszło im już razem przeżywać.
    Zsunął się z łóżka najostrożniej, jak tylko potrafił (co nie było aż tak prostym zadaniem, jak mogłoby się mu na początku wydawać) i po dłuższej chwili walki ze samym sobą, zdecydował się w końcu na to, by zepchnąć wszystkie obawy na dalszy plan i ruszyć się z miejsca. Przeciwstawiając się w końcu tej jednej, niewyraźnej i nieco krępującej go myśli, że przecież… najchętniej wcale by stąd nie wychodził; że chciałby owinąć się miękką pościelą, zamknąć na powrót oczy i udawać, że żadne z wczorajszych wydarzeń, nie miało tak naprawdę miejsca. Poczekać spokojnie, aż Yechan przebudzi się na dobre, by wspólnie z nim powitać ten nowy dzień, niewyróżniający się z setek innych mu podobnych. Ale to nie był typowy dzień, typowy poranek i choć Soo chciałby wmawiać sobie teraz, że było zupełnie inaczej, musiał w końcu stanąć oko w oko z tą okrutną prawdą.
    Mimo wielu okazji, nie przyszło mu jeszcze samodzielnie poruszać się po kuchni Chana, w tym również myszkować po jego szafkach w gorączkowym poszukiwaniu jakiegokolwiek pomysłu, który uparcie nie chciał przyjść mu teraz do głowy. Soo nie był dobry w wypełnianiu domowych obowiązków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego codzienność z powodzeniem mogła uchodzić za idealny obraz żenującej prowizorki.
      Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem zdecydował się szykować dla kogoś śniadanie, ale to nie przeszkodziło mu ostatecznie w tym, by po kilkunastu minutach wewnętrznej szamotaniny, wyjąć z lodówki kilka jajek i masło, w nadziei, że nie schrzani czegoś tak prostego, jak jajecznica.
      Założenia okazały się jednak niezwykle mylące, a sam przekonał się o tym niewiele później, gdy mimo ogromnych starań, jedzenie przywierało mu do patelni, a skrobanie po niej, przypadkowo wyjętą z szuflady, łyżką, przynosiło niewiele poprawy. Starał się ignorować panujący dookoła niego rozgardiasz i wmówić sobie, że zdąży ogarnąć to, zanim Yechan postanowi zwlec się z łóżka, ale każda kolejna minuta spędzona w towarzystwie, porzuconych na blacie, skorupek, rozsypanej soli i niepokojąco wyraźnego zapachu smażenia, coraz mocniej ukazywała mu to, że sytuacja wymykała mu się z rąk. Nie był pewny, czy potrafiłby to jeszcze zatrzymać.
      — Nie wierzę. — warknął pod nosem, kręcąc głową w pełnym zażenowaniu nad własnymi umiejętnościami. Czy też może raczej nad ich wyraźnym brakiem. — To nie może być przecież aż takie trudne.


      Soo

      Usuń
  31. Pozwolił całkowicie pochłonąć się tym, nie do końca udanym, działaniom. Skupił całą swoją uwagę na tak błahych, a jednocześnie zupełnie przerastających go teraz, czynnościach, pozwalając na to, by nękające go myśli skutecznie znalazły się gdzieś daleko. Czy zdawał sobie sprawę, że nie był to może do końca dobrze przemyślany pomysł? W jakimś stopniu na pewno. Ta nikła świadomość dotycząca jego potencjalnej, kuchennej porażki, okazała się jednak zbyt mała, by ostatecznie zatrzymać nie tylko samego Yosoo, ale przede wszystkim tę narastającą w nim potrzebę, by jakkolwiek się teraz… odwdzięczyć. By zrobić coś, co mogłoby pokazać Yechanowi to, jak bardzo Soo doceniał wszystko, co ten dla niego zrobił… i zapewne jeszcze zrobi. Niezależnie od tego, jak zwykłe miałoby to nie być.
    Nie liczyło się nic innego: ani to, że tak naprawdę w ogóle nie potrafił przecież gotować (prawdę mówiąc mógłby z powodzeniem żyć w mieszkaniu, w którym nie byłoby kuchni, a najprawdopodobniej w ogóle by tego nie odczuł), ani tym bardziej to, że robił wokół siebie aktualnie taki rodzaj rozgardiaszu, którego Chan nie doświadczył jeszcze nigdy wcześniej. Soo… naprawdę liczył na to, że mu się uda. Trochę naiwnie, może również zbyt pospiesznie, ale szczerze. Tego nie dałby sobie odebrać. Szczerość wydawała się teraz czymś tak nowym, a jednocześnie zupełnie podstawowym. Wybrzmiewała w każdej jego myśli i w njadrobniejszej nawet decyzji, pozwalając wierzyć w to, że wspólnie naprawdę wkraczali właśnie na jakiś zupełnie nowy - i być może również nieco przerażający - grunt. Dzień spalonej jajecznicy miał być pierwszym z wielu innych, tak zwyczajnych, a jednocześnie tak różniących się od tych, które dzielili razem już wcześniej. Nie do końca wiedział, czy był na to już gotowy.
    Yosoo dał porwać się wirowi myśli do tego stopnia, że całkowicie stracił poczucie czasu. Nie usłyszał również, a może wmówił sobie, że nie słyszy, cichych dźwięków dobiegających najpierw w sypialni, a później tuż zza jego pleców. Dźwięków świadczących o tym, że Chan nie tylko zdążył na dobre wyrwać się z sennych odmętów, ale także znaleźć się we własnej kuchni, która teraz bardziej przypominała prawdziwe pole bitwy.
    Podskoczył odruchowo, słysząc pierwsze z wypowiedzianych do niego słów. Nie spodziewał się, że uda mu się go zaskoczyć. Być może dlatego potrzebował kilku chwil, zbyt długich, by mogły ot tak umknąć czyjejś uwadze, by odzyskać trzeźwość myślenia i być w stanie zrobić cokolwiek innego, poza tępym wpatrywaniem się w stojącego przed sobą chłopaka.
    — Tak naprawdę wcale nie jestem głodny — przyznał z rozbrajającą szczerością, bezwolnie zaciskając dłonie w pięści w tej ostatniej próbie kontrolowania własnych odruchów.
    Nie kłamał. W jego działaniu od samego początku chodziło przecież o coś więcej. Zaspokojenie własnych, tak prymitywnych, a jednocześnie zupełnie podstawowych potrzeb, nie miało dla niego jakiegokolwiek znaczenia. Przywykł przecież do tego, że zwykle pierwszą rzeczą, jaka lądowała w jego żołądku, była przesadnie słodka kawa, zabielona zbyt dużą ilością owsianego mleka. Nie wypijał jej wcześniej niż przed dziesiątą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Chciałem… — zaczął, szukając w głowie odpowiednich słów. Wzorem innych, stresujących momentów, te uparcie nie chciały przyjść mu teraz do głowy. Stał więc przy płycie, przed sekundą wyłączonej przez Chana i zastanawiał się, co też mógłby teraz zrobić, byle tylko przerwać tę w pełni niezręczną i wymykającą mu się z rąk, sytuację. Ostatkiem silnej woli zrezygnował z opcji pospiesznego opuszczenia nie tylko kuchni, ale i jego mieszkania, oraz udawania, że nic, czego był właśnie uczestnikiem, nie miało właściwie miejsca. To byłoby może wygodne i… całkiem pasujące do Soo. Byłoby jednak całkowitym przekreśleniem wszystkiego, co udało im się już wcześniej zbudować. A Yosoo nie chciał robić kolejnych kroków w tył. Nie miał na to czasu.
      — Chciałem zrobić dla ciebie śniadanie, ale coś chyba poszło nie tak. — wymamrotał w końcu, odwracając się pospiesznie i łapiąc w dłonie wszystko, co tylko udało mu się w nie zmieścić: resztki skorupek, tę nieszczęsną, metalową łyżkę, niewielką solniczkę — Przepraszam. Posprzątam ten bałagan.


      niezręczny Soo

      Usuń
  32. Soo miał na swoim koncie naprawdę wiele sytuacji, których szczerze żałował. Stanowiły dość pokaźną i niezwykle barwną kolekcję najróżniejszych katastrof i pomyłek. Gdyby miał teraz wymienić kilka z nich, zrobiłby to z niespotykaną wręcz łatwością, począwszy od tych pozornie nieistotnych, błahych spraw, o których większość ludzi zdołałaby dawno już zapomnieć, kończąc na rzeczach niezwykle ważnych, przytłaczających. Takich, które niejednokrotnie już przecież spędzały z jego oczu sen. Mogło to się wydawać zabawne lub nieprawdopodobne, ale gdyby miał umiejscowić na tej wątpliwie zaszczytnej liście to, co działo się właśnie teraz, napotkałby ogromny problem. Dla większości znanych mu ludzi, sytuacja sprzed chwili nie byłaby niczym więcej niż zabawną anegdotą, którą dobrze wspominałoby się przy okazji spotkań ze znajomymi albo podczas miło spędzonego wieczoru, po kilku przeżytych wspólnie latach. Soo podchodził do tego zupełnie inaczej.
    Zrobienie dla kogoś czegokolwiek to jedno. Samo w sobie było tak rzadkim działaniem, na które się mógłby się zdecydować, że zaskoczyłoby każdego, kto miałby okazję tego doświadczyć. Tym razem, oprócz elementu nowości, niosło za sobą jednak coś jeszcze. Decyzja motywowana potrzebą pokazania tego, że…naprawdę czuł wdzięczność. Tego, by pokazać, że Chan był dla niego kimś ważnym, niezastąpionym. Niezawodnym w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach, gdzie pozostałe trzy stanowiły jedynie ten wymagany margines bezpieczeństwa. Tam, gdzie pojawiała się wdzięczność, istniał również powód. A ten nadal przerażał i paraliżował Yosoo. Nie mógł jednak udawać, że nie zaistniał. Nie teraz, kiedy próbował podziękować za pomoc w poradzeniu sobie z nim.
    Soo rzadko nazywał rzeczy po imieniu, licząc naiwnie na to, że jeśli nie określi czegoś słowami, nie dana czemuś znaczenia, to będzie mu łatwiej udawać, że dany problem był niczym więcej niż wytworem jego wyobraźni. Właśnie teraz dotarło do niego - i to szybciej i brutalniej, niż mógłby się spodziewać - że sam odebrał sobie komfort osadzenia w sieci wygodnych niedopowiedzeń.
    Przerosło go to. Tak bardzo, że gdyby nie osadzenie w rzeczywistości w postaci zaciskającej się na jego przedramieniu dłoni, mógłby stracić poczucie stabilnego gruntu pod stopami.
    Skarbie. Słodkie, wywołujące potrzebę usłyszenia tego ponownie - raz za razem, określenie, próbowało przedrzeć się na pierwszy plan, skupić na sobie całą jego uwagę i umożliwić spokojny odbiór tego, co się właśnie między nimi działo. Nie dało jednak rady w tej, z góry przesądzonej, potyczce, gdy po drugiej stronie barykady stało ta, pielęgnowane latami, potrzeba kontrolowania wszystkich i wszystkiego. Nie, kiedy była to ostatnia rzecz, na którą miał jeszcze wpływ (a przynajmniej tak właśnie sądził).
    — To było głupie — wyrzucił z siebie bez przemyślenia tego choćby dwukrotnie. Nie był gotów przyznać się do prawdziwej motywacji nawet przed samym sobą, a co dopiero przed Yechanem.
    Chciał się odwrócić. Cofnąć o krok; może dwa i naprawdę uporządkować ten nieplanowany, rozrastający się chaos. Chciał wymknąć się spod czujnego spojrzenia przyjaciela, w obawie, że ten mógłby wyczytać teraz z niego o wiele za dużo: wszystko to, co Soo uparcie starał się teraz ukryć.
    Yechan robił to przecież tak często, że osiągnął w tym niemal mistrzostwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Soo nie chciał pokazywać tego, jak bardzo to wszystko zbiło go teraz z tropu. Kiedy jego pomysły, słowa, działania i reakcje zaskakiwały już nie tylko innych, ale przede wszystkim jego samego. Kiedy coś, czego nie potrafiłby teraz nawet sprawnie określić, nazwać - wyjaśnić po prostu, wybijało się ponad wszystko inne, migocząc wyraźnie w jego oczach, malując się w nerwowej zabawie palcami, czy ledwo powstrzymywanym teraz, typowym dla tych trudnych sytuacji, nawyku.
      Wypuścił z ust powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywał je z tak wielkim uporem, jak gdyby zależało od tego jego życie i uciekł wzrokiem na bok, zawieszając go ostatecznie na wciąż opierających się na jego ręce, palcach Chana.
      — Nawet nie zapytałem, czy masz na cokolwiek ochotę — poczuł, jak traci kontrolę nad słowami, które zaczęły wylewać się z niego niepowstrzymanie, jedno za drugim. — A przecież powinienem. Zapomnijmy o tym, okej? Nie wiem, co mi odbiło, narobiłem tylko niepotrzebnego bałaganu, a przecież obaj wiemy, że kuchnia to ostatnie miejsce, w którym powinienem się znaleźć.


      Soo

      Usuń
  33. — Nie, nie uznałbym tego za głupie — zaprzeczył niemal od razu, gdy tylko pojął sens wypowiedzianego przed momentem pytania. — ale to zupełnie inna sytuacja, Channie. Nie podoba mi się to, co zamierzasz teraz robić.
    Yosoo zbyt dobrze znał wszystkie zagrywki podobne do tej, której złapał się teraz Chan. Sam stosował je przecież tak często, że te już dawno weszły mu w nawyk, stając się przy okazji czymś na kształt jego… wizytówki. Nie zdołał zorientować się w porę, gdy niepostrzeżenie, w tym metaforycznym tego słowa znaczeniu, zamienili się właśnie miejscami. Gdy, zamiast typowej dla siebie pewności, prezentował coś całkowicie odmiennego, przyjmując ten, tak obcy dla siebie, model działania - ten sam, który tak często obserwował u Chana, a który doprowadzał go przecież każdorazowo do ataku rozsadzającej go nerwowości. Nie potrafiłby wyjaśnić, co dokładnie się teraz stało; znaleźć powodu, dla którego z jego ust uleciało coś, co jeszcze wczoraj wydawałoby mu się wręcz nieprawdopodobne, zajmując przy okazji miejsce dla jego zwyczajowych zaczepek i ostrych komentarzy. Dlaczego się po prostu nie odgryzł? Dlaczego nie machnął ostentacyjnie ręką, twierdząc, że jeśli cokolwiek mu się teraz nie podoba, to nie będą jedli w ogóle? Przecież dokładnie to zrobiłby jeszcze dwa dni temu, przyjmując tę sytuację z przymrużeniem oka, maskując sprawnie swoje zakłopotanie i wyraźny, odrobinę jednak żenujący, brak podstawowych, kulinarnych umiejętności.
    A zamiast tego stał właśnie w całkowitym bezruchu, po środku kuchni, ubrany w za dużą bluzę i bokserki, czując, jak fala trudnego do wyjaśnienia… popłochu, zalewa całe jego ciało.
    Bo oto pierwszy raz od niepamiętnych czasów, podważył własne działania i to nie w zaciszu własnego pokoju, gdzie miałoby pozostać to na zawsze słodką tajemnicą, a przed drugą osobą. Bez możliwości bezpiecznego wycofania się.
    Gdyby znalazł się na miejscu Yechana i przyszłoby mu przyjmować podobny gest ze strony drugiej osoby, nigdy - niezależnie od tego, jakiego rodzaju reakcji wówczas by się imał - nie uznałby takiego działania za głupie. Bezcelowe? Pewnie tak. Przesadne? Być może. Nad wyraz przesadnym? Z całą pewnością. Nigdy nie umniejszyłby jednak wadze, którą niosły ze sobą takie zachowania w tak… otwarty i bezwstydnie ośmieszający sposób. Wiedział przecież, nawet mimo rządzącej nim często ignorancji, że takie drobne, ale zajmujące gesty okazywały się często dużo ważniejsze niż poważne obietnice, górnolotne słowa czy, wprawiające w osłupienie, wyraziste przedsięwzięcia.
    Nie pojmował więc, dlaczego z taką łatwością przyszła mu ocena samego siebie.
    Bóg mu świadkiem, chciałby zapaść się właśnie pod ziemię.
    Uspokoił się, choć nadal w niewielkim stopniu, dopiero wtedy, gdy jakimś cudem udało mu skupić się na kojącym ruchu palców Chana, które wyczuwał teraz wyraźnie na własnej skórze. I na tym, tak znajomym, a wciąż całkowicie pochłaniającym go wrażeniu przyjemnego ciepła, gdy chłopak odgarnął z jego czoła kilka opadających na nie, jasnych kosmyków. Przymknął oczy i trwał tak w zawieszeniu, dopóki nie przemknęło mu przez myśl, że dla takich chwil, mógł częściej doprowadzać jego kuchnię do ruiny.
    — Co robisz? — zapytał, orientując się o dwie sekundy za późno, że Chan puścił jego ramię i odsunął się na niewielką, choć wystarczająco irytującą odległość, którą sam Soo zapragnął od razu zniwelować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez nieznośnie dłużący się moment, obserwował z uwagą poczynania Yechana gdy ten najwyraźniej podejmował się właśnie próby samodzielnego dokończenia tego nieprzemyślanego planu, zapoczątkowanego przez Soo. Chłopak skrzywił się odruchowo, zdając sobie nagle sprawę, że mogło skończyć się to prawdziwą katastrofą i chyba nie był gotowy na to, by przyjąć to bez słowa i… stresu, który dał wyraz w salwie nieprzyjemnych dreszczy, wędrujących mu teraz wzdłuż kręgosłupa.
      — Nie jedz tego może, co? — Soo zaproponował cicho, podchodząc do Chana i ostrożnie opierając brodę na jego ramieniu. Przyglądał się przez chwilę zawartości patelni, która pozostawiała wiele do życzenia, mimo niezaprzeczalnych starań, które włożył w to, by w ogóle nadać tu czemuś jakikolwiek wyraz. — Nie wiem, czy to dobry pomysł, Channie. Możemy zrobić kanapki albo… zjeść tę twoją granolę.


      Soo

      Usuń
  34. — Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza, Channie — przyznał otwarcie, gdy spotkał się z tak jawną odmową ze strony chłopaka. Opieraniem się, do którego nie zdążył się przyzwyczaić; na które nie był gotowy. Zazwyczaj ich dyskusje, niezależnie od tego, czy dotyczyły tych poważnych spraw, czy może zupełnie błahych tematów, wyglądały zupełnie odwrotnie. Yosso napierał (łapiąc się nawet tych nielogicznych i naciąganych argumentów), byle tylko wyrwać dla siebie jak najwięcej racji i kontroli. Chan wykazywał się, zbawienną dla ich relacji, powściągliwością i stanowczo zbyt często zamykał język za zębami. Co zabawne, Soo nie potrafiłby jasno sprecyzować, czy takim zachowaniem Chan bardziej go uspokajał, czy może… doprowadzał do szału.
    Nie mógł przecież czerpać przyjemności z typowego dla siebie przekomarzania się z kimś, kto decydował się nawet nie podejmować rzuconej mu rękawicy. A jednak dzisiaj, teraz, gdy dostawał dokładnie to, czego oczekiwał od wielu podobnych, słownych potyczek, czuł się jedynie… zagubiony. Stał naprzeciw co najmniej kilku wygodnych i doskonale znanych mu, bezpiecznych rozwiązań, a nie potrafił sięgnąć choćby po jedno z nich. Każde wydawało się tak nieodpowiednie. Zupełnie odwrotne niż to, czego naprawdę rozpaczliwie teraz potrzebował.
    Obserwował więc w milczeniu poczynania przyjaciela, czując jak lekka początkowo nerwowość, nabiera na sile i ogarnia w końcu całe jego ciało. Już przy pierwszym ruchu widelca, miał ochotę po prostu wytrącić mu go z dłoni i skwitować to wszystko jednym z najostrzejszych komentarzy, jakie przychodziły mu teraz do głowy. A jednak nie potrafił wydobyć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Być może przerastało go to, co chciał naprawdę powiedzieć, a może… jakaś naiwna cząstka jego podświadomości naprawdę liczyła na to, że mógł usłyszeć nieoczekiwany komplement? Że mimo jawnych dowodów na to, iż przyrządzenie jajecznicy nie było dla niego tak prostym działaniem, jak mógł początkowo przypuszczać, okazałoby się, że jednak… dał radę. Że nie schrzanił doszczętnie czegoś tak prostego, jak przygotowanie śniadania. Zazwyczaj łaknął komplementów z zupełnie innych pobudek. Pragnął podbudować własne ego - to i tak pozornie, błędnie pojmowane, wysokie poczucie własnej wartości. Chciał usłyszeć w ustach innej osoby coś, co utwierdziłoby go w przekonaniu, że radził sobie dobrze, że miał wiele do zaoferowania. Coś, czego nie słyszał w trakcie lat wczesnego dzieciństwa, a od czego teraz uzależniał nie tylko własny nastrój, ale również swoją wartość. Tym razem tak wyczekiwane przez niego słowa, miały przynieść ze sobą coś zupełnie innego - poczucie dobrze spełnionego obowiązku, ale nie dla niego samego. Dla kogoś, na kim zależało mu teraz najbardziej. Wiedział jednak, jak bardzo życzeniowe były to myślenie. Zdradził to już pierwszy grymas na twarzy Chana - ten sam, który bardzo starał się ukryć.
    — Channie, proszę cię, potrujesz się zaraz — skwitował tylko, nie odrywając czujnego spojrzenia od twarzy chłopaka. Był naprawdę bliski od wyrwania mu z rąk tego przeklętego talerza ale obawiał się, że mógłby tylko pogorszyć tę i tak żenującą już sytuację. — jeśli bardzo chcesz zjeść jajecznicę, to zrobię zaraz drugą. Może mi nawet pomożesz, co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam nie wierzył w szczerość ani sens tej propozycji, ale planował złapać się wszystkiego, byle tylko Nie zdołał opanować tej rosnącej w nim potrzeby odzyskania kontroli i bez udziału woli złapał czubkami palców za brzeg talerza, nie przeciągając go na razie ku sobie. Miał szczerą nadzieję, że nie będzie do tego zmuszony. Ostatnie, czego by teraz chciał; czego życzyłby sobie po wczorajszym wieczorze i dzisiejszym, w miarę spokojnym (przynajmniej do tego momentu) poranku, to niepotrzebna im kłótnia. Spór prowadzący jedynie do kolejnych nieporozumień, tak absurdalnych, jak było to tylko możliwe.
      — Bo Channie, słońce — odezwał się jeszcze, odruchowo łapiąc dolną wargę między zęby — chyba masz mnie za idiotę, jeśli myślisz, że nie widzę tego, jak bardzo się teraz męczysz.


      Soo

      Usuń
  35. Chciał dobrze. Nie kierowało nim nic poza szczerą, czystą potrzebą zrobienia czegoś… miłego. Nawet nie tyle odwdzięczenia się, co po prostu podsunięcia mu chanowi pod nos jawnego dowodu na to, że Soo też miał w zanadrzu jeszcze kilka pomysłów, które mogły go pozytywnie zaskoczyć. Takie, które miło byłoby wspominać po kilku tygodniach, może miesiącach od ich zaistnienia. Nie chciał niczego więcej poza powolnym i dyskretnym budowaniu tych elementów ich relacji, które do tej pory kojarzyły się raczej z przypadkowymi doświadczeniami opartymi na wspólnej zabawie. Nawet jeśli dobrej, to wciąż niewiele wnoszącej. Niewiele ich… rozwijającej.
    Kiedy każda kolejna porcja przesolonej jajecznicy lądowała najpierw na widelcu, a potem w ustach Yechana, Soo miał wrażenie, że coś niemal ściska mu żołądek. Choć sam nie przyjął nawet minimalnej ilości tego wyraźnie nieudanego dania, zdawał sobie sprawę, że taka dawka soli nie mogła być ani smaczna ani tym bardziej zdrowa. A ostatnim, czego chciałby sobie teraz życzyć, było wpędzenie Chana w stan zatrucia pokarmowego lub stanu porównywalnego do porannych, poimprezowych mdłości. Obserwował wnikliwie każdy ruch, ostatkiem sił zmuszając się do tego, by nie przerwać żadnego z nich. By nie owinąć własnych palców wokół tego cholernego sztućca, nie rzucić go do zlewu i nie udawać uparcie, że nic, co miało właśnie miejsce, nie zdarzyło się między nimi tak naprawdę.
    Soo wiedział, że Chan nie należał do grona osób, które wypominałyby mu jego potknięcie. Niezależnie od okoliczności, od każdej z błędnie podjętej decyzji, od ogromu kąśliwych uwag wysłanych w jego stronę, chłopak nie podjąłby się odpłacenia tym samym, a Yosoo był tego pewny w niemal stu procentach. Powinien być za to wdzięczny.
    Świadomość ta pozwoliła mu jednak zmierzyć się z myślą, że jego reakcja była motywowana czymś zupełnie innym niż ewentualny strach przed tym, że nieudana próba przygotowania śniadania, ciągnęłaby się za nim jak niepowodzenie wyjątkowo poważnej rangi.
    Czuł się po prostu… źle. Zawiódł samego siebie i musiał pogodzić się w końcu z tym, że wszystkie jego plany, górnolotne założenia, piękne idee, miały na zawsze pozostać tymi niespełnionymi. Wiedział… czuł to wszystko, a mimo to, kiedy Chan w końcu - ku jego wyraźnemu zadowoleniu - postanowił dać za wygraną i odłożyć talerz na bok… odetchnął z ulgą. Poczuł się tak, jakby ktoś zdjął mu właśnie ogromny ciężar z pleców i cieszył się z tego, niezależnie od ceny, jaką przyszłoby mu za to zapłacić.
    Poddał się więc w zaufaniu i kojącym komforcie najpierw niespodziewanemu uczuciu zaciskających się na jego dłoni palców, a potem ulotnemu, ale całkowicie pochłaniającemu go wrażeniu, które zostawił po sobie ten delikatny pocałunek, złożony na jego czole. Złapał się na myśli, że jeśli miał tego doświadczyć po każdej swojej porażce, był gotów wpisać je w plan niemal każdego, kolejnego dnia. Nie było to do końca zdroworozsądkowe, ale przy Chanie rzadko był w stanie postępować logicznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo odruchowo oparł wolną dłoń na klatce piersiowej Yechana, dbając o tę nieznaczną, ale nadal bezpieczną przestrzeń między ich ciałami, która miała zagwarantować mu trzeźwość myślenia. Przynajmniej na razie.
      — No nie wiem — zmusił się do tego, by zabrać głos po tej krótkiej chwili absolutnego, wwiercającego się w głowę, milczenia — Zrobienie dla ciebie śniadania było moim pomysłem, a teraz ty chcesz bezczelnie mi go ukraść? Nie jestem pewny, czy mi się to podoba, czy nie.
      Uśmiechnął się. Nieznacznie, ale szczerze, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Chciał się odsunąć, ale jakaś niewidzialna siła nakazywała mu uparcie, by trwał w miejscu, nie rezygnując z tej nieznacznej przyjemności, którą czerpał aktualnie z leniwego, uroczego, choć naznaczonego porażką, poranka.
      — Ale może… — zapytał, opierając czoło na barku blondyna i przymykając na moment oczy. — Może rzeczywiście zabierzemy się za to razem, co? Ja nie zniszczę ci więcej rzeczy, ani niczego nie skopię, a ty zjesz coś, co nie zagrozi ci pochorowaniem?


      Soo

      Usuń
  36. Uczył się nowych rzeczy. Chciał, czy też nie - musiał przyznać, nawet jeśli na razie jedynie przed samym sobą, że Chan pozwalał poczuć mu coś, czego Soo nie czuł jeszcze nigdy wcześniej. Pokazywał mu to, z czego istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy; dzielił te doświadczenia, które - mimo przeżywania podobno bliźniaczych - okazywały się tak nowe. Przywodziły na myśl jedynie to, co nieznane, niezbadane. Soo, w tej właśnie relacji, nie poznawał już samego siebie. Każdy gest, słowo, emocja… wszystko wykraczało poza znajomy i bezpieczny schemat, który stworzył dla siebie już lata temu i który odtwarzał bez rozmysłu raz za razem, gdy tylko zaszła taka potrzeba. Nie rozumiał tego, co działo się teraz w jego głowie i ciele. Ba, gdyby ktoś zapytał go właśnie o powody takiego stanu rzeczy, z dużym prawdopodobieństwem nie potrafiłby udzielić na to racjonalnej odpowiedzi. Sam nie do końca rozumiał ciąg wydarzeń, które sprawiły, że wspólnie z Chanem znaleźli się właśnie w tym punkcie. Potrafiłby określić jasno (może nawet za bardzo) jedno kluczowe zdarzenie z ich życia, po którym nic nie było już takim, jakim było wcześniej, ale… czuł przecież, że kryło się za tym coś więcej. Że nie chodziło jedynie o łóżko (opcjonalnie o kanapę), tylko o to, co nadawało znaczenia całości ich skomplikowanej, ale tak potrzebnej im relacji. Relacji, o którą chcieli walczyć, w której chcieli trwać i z której nie zamierzali rezygnować. Ani wczoraj, ani wczoraj ani w żadnym kolejnym, czekającym na nich jeszcze dniu.
    W innych okolicznościach Soo odwróciłby się właśnie na pięcie i ruszył przed siebie, wyrzucając wcześniej z ust kilka niezbyt pochlebnych opinii. Nie zdołałby przyznać (na pewno nie przed samym sobą), że jego działania spotkały się z katastrofalnym skutkiem; że nie dał rady, że podjął się realizacji planu mocno wykraczającego poza jego możliwości. Teraz natomiast, tkwił w pozycji w pełni… odkrywającej wszystko to, co na co dzień starał się schować. Nie miał już przed Chanem żadnych tajemnic ani zatajonych bolączek. Wpuścił go tak głęboko, jak tylko mógł, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji takiego działania.
    Próbował wydrzeć z tej chwili jak najwięcej, nie odsuwając się od chłopaka choćby minimalnie; nie ruszając z miejsca, opartej na jego klatce piersiowej, dłoni ani czoła, zalegającego na jego barku. Chciał rozkoszować się tym krótkim momentem tak długo, jak tylko będzie mu dane, pozwalając, by całe jego ciało wypełniło to rozkoszne uczucie ciepła i błogiego rozluźnienia, o które w ostatnim czasie było mu przecież tak trudno.
    — Żadnej granoli, Chanie — poprosił, nie zmieniając swojej, tak wygodnej dla niego teraz, pozycji. Zamiast tego, zupełnie odruchowo, zacisnął swoje palce na jego koszulce, upewniając się w tenże ,zawodny niestety, sposób, że Chan również nie ruszy się z miejsca. Przynajmniej nie na razie, w trakcie kilku najbliższych sekund. — To rzeczywiście była tylko próba odwrócenia twojej uwagi. Jeśli mogę tego nie jeść, to… poproszę o cokolwiek innego.
    Nie zorientował się, że ton jego głosu, pozbawiony dotychczas wszelkich emocji, nabierał powoli tego tak typowego charakteru. Ponownie zaczynał brzmieć jak dawny Soo - ten sprzed tygodnia, który nie był nawet świadom tego, jak wiele przeciwności losu przyjdzie mu jeszcze znosić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć ukrywał twarz przed wzrokiem przyjaciela, istniała ogromna szansa na to, że już po samym wydźwięku jego wypowiedzi, Chan zorientuje się, że szli w naprawdę dobrym kierunku.
      — W sumie… — zaczął dość niepewnie, licząc się z tym, że wypowiedziana za chwilę propozycja, będzie wiązała się z kolejnym wysiłkiem, który będzie musiał podjąć. I to na własne życzenie. Że wraz z wybrzmiewaniem tych cisnących mu się na usta słów, na dobre rezygnuje z możliwości usadzenia własnego tyłka na kanapie i oczekiwania na to, co miało się dopiero wydarzyć. Nie chciał się jednak wycofywać. Przemknęło mu przez myśl, że naprawdę mógłby polubić takie poranki. Niespieszne, niewymuszone. Obrzydliwie szczere, a jednocześnie tak rozkosznie uzależniające. — Naprawdę chciałem zjeść tę jajecznicę, wiesz? Zostało jeszcze trochę jajek. Masła też masz aż za dużo. Jeśli trzeba dodać do tego jeszcze coś, to mi to powiedz i może z twoją pomocą w końcu mi to wyjdzie?


      Soo

      Usuń
  37. Było coś niewiarygodnie ujmującego w tych zwyczajnych czynnościach, które jeszcze do niedawna, mimo stosunkowo bliskiej zażyłości, pozostawały gdzieś poza ich zasięgiem. Z niewiadomych przyczyn rezygnowali przecież z wprowadzania ich w tę bezpieczną codzienność, tak ograniczoną i pozbawioną typowych dla niej momentów. Dopiero teraz docierało do niego to, jak niekompletny obraz siebie tworzyli w trakcie tych kilku lat, budowania, podobno najszczerszego rodzaju, relacji. Yosoo, zawładnięty przez urok tego poranka, złapał się właśnie na myśli, że pragnął doświadczać tego raz, po każdym wschodzie słońca; po każdym uniesieniu powiek i pożegnaniu snu. Nie sądził, by była to potrzeba wysokiej rangi. Postrzegał to raczej w kategoriach czegoś zupełnie błahego, dostępnego na wyciągnięcie ręki, czegoś, czego nikt by mu przecież nie odmówił. Nie wiedział jednak jeszcze, jak bardzo się mylił i jak cenną rzecz właśnie odkrywał. Skąd mógłby, skoro nie przyszło mu doświadczać czegoś podobnego jeszcze nigdy wcześniej? Codzienność w jego rodzinnym domu malowała się w stonowanych barwach i niskiej temperaturze - pozbawiona zadziorności, przesadnej bliskości i naturalnej, dla bliskich relacji, wesołości. Codzienność dzielona z Avą przypominała raczej coś na wzór spisanego wcześniej kontraktu, wypełnianego w każdej, spędzonej wspólnie godzinie. Dopiero codzienność, do której zaprosił (a może został zaproszony?) stojącego obok chłopaka, pokazywała mu to, jak wiele wcześniej tracił.
    Kiedy w końcu raz spróbował tego, co do tej pory pozostawało dla niego niedostępne, czuł się jak dziecko zamknięte na noc w fabryce słodyczy - dziecko, które nigdy wcześniej nie miało w swoich ustach nawet czekoladowego cukierka. Chciał więcej i więcej, nie do końca zdając sobie sprawę, dlaczego. Chciał więcej bliskości, więcej skrajnych emocji i wypowiedzianych słów, więcej ukradkowych spojrzeń, powodów do zaciętych kłótni i tego, by godzić się po każdej z nich. Chciał więcej Chana. Potrzeba ta uderzyła w Yosoo nagle, nieoczekiwanie i tym mocniej, że dokładnie w momencie jej zaistnienia, Yechan odsunął się, by wyjąć z lodówki wszystkie potrzebne im składniki. A pustka, jaką pozostawiły po sobie jego dłonie, wcześniej oparte na materiale bluzy lub próbujące okiełznać kilka z bladoróżowych kosmyków, okazała się nie do wypełnienia.
    Soo poczuł się tak, jak wyjątkowo chwiejna roślina, pozostawiona nagle bez swojego, koniecznego dla niej, oparcia.
    Przyglądał się w milczeniu wszystkiemu, co znalazło się teraz w zasięgu jego wzroku, niespecjalnie mogąc skupić się na tym, by rzeczywiście zająć się w końcu przygotowywaniem tego przeklętego śniadania. Choć jeszcze minutę temu sam na to przecież nalegał. Nie chodziło o baczne spojrzenie Chana, gotowego wkroczyć do akcji jeśli tylko coś znów zacznie wymykać się spod kontroli. Nie czuł presji - raczej trudny do wyjaśnienia spokój. Brakowało mu po prostu…
    — Channie — odezwał się po chwili milczenia, nie pozwalając sobie na dokończenie tej myśli i niemal od razu żałując tego, że nie opanował w sobie potrzeby, by zabrać głos. Mógłby utrzymać ją przecież na uwięzi, nie pozwalając na to, by odsłonić się jeszcze bardziej niż dotychczas. Udawałby, że wszystko było w porządku, że panował nad sobą i wszystkimi śmiesznymi pragnieniami, wypełniającymi teraz jego serce i umysł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatrzymał swoje spojrzenie, teraz pełne czegoś na kształt niepewności, na stojącym niedaleko Yechanie, walcząc z odruchem, by po prostu nie złapać teraz za jego koszulkę i w ten oto dość nieoczekiwany sposób, zniwelować powstałą między nimi odległość. Coś uparcie nakazywało mu trzymać ręce przy sobie. Przynajmniej na razie.
      — A możesz… — zakasłał odruchowo, próbując zakryć żenujące drżenie własnego głosu. Nie był jednak pewien, czy w ogóle przyniosło to ze sobą oczekiwany efekt. Chciałby wierzyć, że tak, ale nawet on, w całej swojej ignorancji, musiał przyznać, że zwykle takie działania spotykały się raczej z jego wyraźnym niepowodzeniem. — możesz stanąć bliżej?
      Pół sekundy po wybrzmieniu ostatniej z głosek, przegrał toczoną już wcześniej walkę. Wyciągnął przed siebie dłoń, owijając ją delikatnie wokół nadgarstka, przyciągnął go tak blisko, że niemal stykali się nosami.
      — Bez ukrytych pułapek. Naprawdę chcę zrobić to śniadanie, a później je zjeść, ale… — zawahał się jedynie na sekundę. Ostrożnie odwrócił się z powrotem w stronę, wciąż wyłączonej płyty indukcyjnej i oparł na niej lekko dygoczące dłonie — Ale po prostu chcę… potrzebuję żebyś był blisko.

      Soo

      Usuń


  38. Ulga. Ogromna, zalewająca każdy skrawek jego ciała. Wypełniająca umysł, serce, płuca… rozchodząca się kojącymi, ciepłymi falami od czubka jego głowy, po koniuszki rozedrganych palców. Właśnie to poczuł, gdy Chan nie oponował. Gdy godził się na to, co proponował (lub próbował wymusić) Soo. Gdy pozwalał mu na to, by badał nowe lądy, wkraczał na nieznany grunt na swoich, często tak absurdalnych, ale tych uspokajająco znajomych zasadach. Zupełnie tak, jak teraz, kiedy ta, zmniejszona niemal do absolutnego minimum, odległość - mimo pewnych niesionych ze sobą utrudnień w postaci niewygody lub ograniczonej swobodzie ruchów - okazywała się dla niego tak niezbędna. Pozwoliła uspokoić nerwy, bardziej związane z tym, co wydarzyło się wczoraj, a co powoli wracało do jego świadomości, niż z tym, że podejmował właśnie kolejne próby gotowania, które mogły skończyć się porażką. Liczył oczywiście na to, że tak nie będzie. Wątpił, że Chan pozwoliłby przypalić mu kolejną patelnię albo wsypać do jajek zbyt dużą ilość soli, stojąc tuż za jego plecami. Nie, kiedy wystarczył jego najmniejszy, gest, by zatrzymać ewentualny błąd nim ten na dobre położyły się cieniem na - chyba ich już wspólnych - staraniach.
    Rozproszył się na jeden, krótki moment, gdy poczuł na biodrze znajomy i niewątpliwie przyjemny, nieznaczny ciężar. Najchętniej skupiłby się tylko na tym, całkowicie wyrzucając z głowy inne, mniej znaczące teraz rzeczy. Przemknęło mu nawet przez myśl, że może prośba o to, by stali jak najbliżej siebie, nie była do końca bezpieczna, zwłaszcza jeśli chciał doprowadzić do końca swój plan z przygotowaniem na śniadanie czegoś, co dałoby się w końcu zjeść.
    Wciąż zaskakiwało go to, jak intensywnie działała na niego obecność Chana. Każdy jego, nawet ten przelotny lub w pełni przypadkowy, dotyk, słodkie słowo czy moment, w którym skupiali się tylko na sobie nawzajem. Nie doświadczał podobnych wrażeń nigdy wcześniej i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak wdzięczny powinien być za to, że przyszło mu je dzielić z kimś, z kim wymieniał, tak pokaźnego rozmiaru, zaufanie.
    — Okej — Soo przyjął wskazówkę nad wyraz spokojnie, notując to w głowie z uważnością porównywalną do tego, jak gdyby próbował zapamiętać właśnie kod do sejfu skrywającego w sobie największe tajemnice ludzkości. Nie próbował niczego udawać. Już nie. — Myślałem, że przy większym grzaniu, zrobię to po prostu szybciej. No i nie martw się, odkupię tę patelnię.
    Fakt, że relacja z Chanem nie będzie należała do tych typowych, Soo pojął niemal na samym początku jej tworzenia. Nieznana mu dotąd nić porozumienia połączyła tę dwójkę już po pierwszych, wymienionych przypadkowo zdaniach. I choć Soo nie mógł przeczuwać, dokąd zaprowadzi ich ta niewinna i pewnie pospieszna decyzja, by wymienić się numerami telefonów i pozwolić tej znajomości na naturalne rozwinięcie, patrząc na chłopaka coś podpowiadało mu, że to wszystko było tego warte; że miało przynieść ze sobą coś, czego tak bardzo brakowało mu w życiu, a z istnienia czego nie zdawał sobie wcześniej nawet sprawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz stał tuż przed nim, czując na szyi jego ciepły, miarowy oddech, całe jego ciało tuż za swoimi plecami i wiedział, że nie musiał ukrywać ani siebie, ani niczego, co rodziło się właśnie w jego głowie. Z trudem zmusił się do zrobienia teraz czegokolwiek, przejmując z dłoni Chana trzymane przez niego jajko. Wbicie go na rozgrzaną patelnię poszło mu dużo sprawniej niż poprzednio, a gdy zorientował się, że ani przy tym, ani przy żadnym z trzech kolejnych, nie wypuścił z dłoni nawet skrawka skorupek, miał ochotę ogłosić swój oficjalny sukces.
      Bezmyślnie cofnął się o pół kroku, nie orientując się nawet, że przylgnął do Chana plecami.
      — Jak tak się zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że… — przerwał, trochę z rozwagą, a trochę z potrzeby przedłużania tych chwil tak bardzo, jak tylko byłby teraz w stanie. — Mógłbym to polubić.
      Odruchowo sięgnął po leżącą obok niego, drewnianą tym razem, łyżkę i zamieszał nią w jajkach, pewnie nieco mocniej, niż było to teraz potrzebne.


      Soo

      Usuń
  39. Wstrzymał oddech. Chyba piąty raz w ciągu ostatnich kilku minut, które przyszło im spędzić w tej tak zwyczajnej, a jednocześnie niewiarygodnie ujmującej sytuacji. Nigdy wcześniej nie pomyślałby, że przygotowywanie jajecznicy mogłoby, nie tylko zająć jego uwagę w równym stopniu, ale również dostarczyć tak pozytywnych emocji, że wysłanie doświadczeń z tego poranka poza granice trwałej pamięci, wydawałoby się teraz wręcz niemożliwe.
    Nie chodziło już nawet o to, że spędzali razem czas w tak bezpiecznej, skrytej przed resztą świata, przestrzeni, nie przejmując się tym, co czekało na nich na zewnątrz. W mieszkaniu Soo, na uczelni, w pracy Chana. To wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy z tak ogromną łatwością przychodziło im właśnie czerpanie czystej przyjemności z tak przyziemnych czynności, jak wspólnie przygotowywanie śniadania. Choć, prawdę mówiąc, w przypadku Yosoo i to przestawało powoli stanowić najważniejszy z celów, podejmowanych właśnie działań. Było mu coraz trudniej utrzymać skupienie na rozgrzanej patelni, na pilnowaniu ruchów własnych dłoni czy czasu poświęconego na zbyt niespieszne (jak dla niego) smażenie jajek. Jak mógłby odnieść na tym polu jakiekolwiek zwycięstwo, gdy powolne, początkowo ledwie wyczuwalne ruchy na jego biodrze teraz uzależniały go od siebie jeszcze bardziej niż zazwyczaj, a dłoń chłopaka, która nagle nakryła jego własną, była jak idealne zwieńczenie tej niespotykanej sytuacji? Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że sam doprowadził do tego, co miało właśnie miejsce. Sam postanowił zapoczątkować ciąg tych drobnych wydarzeń, które skutecznie utrudniały mu teraz swobodne działanie, ale… mimo tego, że jakaś jego część krzyczała właśnie, szarpała się metaforycznie w jawnym sprzeciwie stopniowej utracie kontroli, Soo nie potrafiłby zmusić się do pożałowania żadnego z poprzedzających tego kroków.
    Bo w końcu poczuł się… potrzebny, chciany i na miejscu - właśnie tutaj, między ramionami Chana. Odruchowo przymknął oczy na sekundę, może dwie i odchylił nieznacznie głowę do tyłu, opierając ją ukradkiem na barku chłopaka, szybko orientując się, że niestety nie mógł pozwolić sobie teraz na więcej. Nie, jeśli nie chciał poddawać mu pod nos kolejnej, nieudanej potrawy. Przygryzł delikatnie środek policzka, byle tylko utrzymać się w ryzach względnego porządku i ponownie nie pokazać tego, jak niewiele było trzeba, by doprowadzi go do stanu absolutnego bałaganu. Miał szczerą nadzieję, że szło mu to wystarczająco dobrze, by jego wewnętrzny chaos umykał na razie uwadze blondyna, choć przecież całe jego ciało, to automatyczne drgnięcie na dźwięk ujmującego zdrobnienia, którego nie słyszał od nikogo innego, zdradzało go doskonale.
    — Channie… — zaczął niepewnie, absolutnie nie przejmując się jeszcze tym, że z każdą kolejną sekundą, spędzoną w takiej pozycji, tracił resztki kontroli nie tylko nad sytuacją, ale i… nad samym sobą — …czyli… nie idziesz dziś do pracy?
    W jego głosie rozbrzmiewała przede wszystkim nadzieja, że za wypowiedzianymi wcześniej słowami, rzeczywiście kryła się tylko prawda. Że nigdzie im się nie spieszyło i niezależnie od tego, czemu mieli jeszcze stawić czoła, dziś mogli czerpać z komfortu błogiej nieświadomości jak najwięcej. I razem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo mogli spędzić ten dzień razem, prawda? Miał nadzieję, że tak, choć coś podpowiadało mu, że przecież nie było to aż tak oczywiste. Przecież sam fakt braku obecności w grafiku pracowniczym, nie świadczył jeszcze o tym, że Chan nie miał w planach robienia czegokolwiek innego, co niekoniecznie obejmowało też Soo. Nie mógłby mieć mu tego za złe. Zjawił się wczoraj w jego mieszkaniu bez jakiejkolwiek zapowiedzi, czy choćby pytania o to, czy nie burzył ustalonego wcześniej porządku. Wymaganie stuprocentowej uwagi byłoby i tak sporym już nadużyciem. Pozwolił porwać się temu nieprzyjemnemu wirowi rozważań, choć może zupełnie niepotrzebnie. Odpowiedź miał przecież tak blisko… na wyciągnięcie ręki (czy może raczej kilku prostych słów).
      Nie miał jednak odwagi, by zapytać o to wprost. Zamiast tego złapał się bezpiecznego, przynajmniej dla siebie, rozwiązania, pozwalając sobie na powrót znajomej kąśliwości.
      — I ej — włożył całą pozostałą w sobie siłę, by opanować słaby głos. — Nie próbuj mi tu niczego utrudniać, bo nie zjesz tego śniadania. Coś chyba za dobrze bawisz.


      Soo

      Usuń


  40. Jakiś czas temu zastanawiał się, czy kiedykolwiek (jeśli oczywiście dane mu będzie trwać w tej relacji wystarczająco długo i w takim właśnie wymiarze) przestanie reagować na Chana w ten oto sposób. Czy, jeśli charakter ich zażyłości, nie zostanie skierowany na inny, ponownie bardziej niewinny tor, nauczy się kontrolować do tego stopnia, że delikatne ruchy palców na jego skórze, przestaną rodzić defilady niezmiennie zaskakujących, ale tak przyjemnych dreszczy. Zadawał sobie te pytania za każdym razem, ilekroć tylko dawał się zapędzać w te drobne, choć kuszące pułapki, w których oddawał dowodzenie w zaufane ręce Chana. Kiedy pozwalał jemu, jak również i samemu sobie, by skupić się jedynie na tym, co tu i teraz, pomijając to, co było przecież tak nieistotne. Przynajmniej w trakcie trwania tych krótkich chwil.
    A fakt, że z każdym kolejnym razem, odczuwał coraz mniej niepokoju z tym związanego; że opierał się temu w coraz mniejszym stopniu, okazywał się równie zaskakujący, co przerażający.
    Choć powinien przywołać się teraz do porządku i wrócić do powierzonego mu - głównie przez samego siebie - zadania, nie potrafił zrobić nic, poza trwaniem w błogim bezruchu, nadal tonąc w przyjemności wynikającej z tej bliskości, za utrzymanie której mógłby teraz oddać niemal wszystko. Ledwie powstrzymał w ustach jęk zawodu, gdy jedna z dłoni Chana opuściła swoje miejsce, by pospiesznie dosypać soli do jajecznicy, która przestała mieć dla niego już jakiekolwiek znaczenie. Miał ochotę najpierw zganić za to jego, a później samego siebie, ale nie zdążył, bowiem całą jego uwagę skupił na sobie ten nieznaczny pocałunek, który poczuł nagle na swojej szyi. Coś, co w innych okolicznościach pozbawiłoby go tchu i zmusiło do tego, by potulnie poddać się dalszemu biegowi wydarzeń. Być może właściwie, a być może nie. To nie miałoby znaczenia. Teraz jednak… wszystko malowało się w zupełnie innych barwach, a Soo tak bardzo próbował udowodnić, że kontrolował jeszcze cokolwiek.
    Zamiast tego wyprostował się więc pospiesznie, łapiąc się na tym, że słowa Chana, który mówił coś nieprzerwanie, rozmywały się teraz w dźwiękach smażenia i plątaninie myśli, która na dobre zawładnęła całym umysłem Soo. Złapał się na tej jednej, irytująco bezwstydnej, że najchętniej po prostu by go stamtąd zabrał, ignorując wcześniejsze założenia i plany. Nie zdawał sobie nawet sprawy, ile z wypowiedzi chłopaka umykało przed sekundą jego uwadze.
    — Przepraszam, gdzieś odleciałem — przyznał w pełnej szczerości, odruchowo nadając ruchom ręki nieco szybszego (może nawet za bardzo) tempa. Nie wiedział, ile zdoła jeszcze udźwignąć, nim na dobre się podda, zapominając o tym wszystkim, co miał teraz w zamiarze wykonać. — Rozpraszasz mnie, ale nie chcę, żebyś przestawał.
    Wolał to uściślić. W ostatnim czasie zbyt wiele razy pozwalał na to, by jego słowa były odbierane zupełnie odwrotnie niż mógłby sobie życzyć, czy też przeciwnie - były wykorzystywane przeciwko niemu z pełnym rozmysłem. Nie był pewny, czy tym razem udźwignąłby na barkach ciężar takiej zagrywki, niezależnie od tego, jakie motywacje dałyby jej początek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla własnego bezpieczeństwa, wyłączył grzałkę w płycie, wykonał jeszcze trzy szybkie i pewnie zbyt intensywne ruchy łyżką, sprzeciwiając się nieznacznemu oporowi dłoni Chana i odwrócił do niego, przez krótki moment dając się pochłonąć dzielącej ich (a raczej łączącej) niewielkiej odległości.
      — Chyba gotowe — szepnął w nadziei, że taki obrót spraw pozwoli mu na wyjście z tej sytuacji z twarzą. — Możemy jeść.
      Kilka sekund później, wymykał się sprawnie z objąć blondyna i przerzucając zawartość patelni na dwa, przygotowane wcześniej talerze, zaczynał rozumieć, że nic, do czego zdążył przywyknąć, miało mu się już chyba w ogóle nie przydać.
      — I Channie… — zaczął cicho, wlepiając spojrzenie w przygotowaną wspólnie jajecznicę. Długie sekundy milczenia wwiercały się teraz w jego umysł. — Chyba lubię, jak tak do mnie mówisz — przyznał w końcu, nawiązując do czułego zdrobnienia, nie znajdując w sobie jednak wystarczająco dużej odwagi na to, by nazwać jednoznacznie i wprost to, co miał teraz na myśli. Liczył skrycie, że Chan zrozumie. Zawsze rozumiał. Miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie i odnajdzie w jego oczach (i wszystkim innym, co mogło go jeszcze zdradzić) odpowiedź na rodzące się w nim zapewne wątpliwości, co do sensu tej pospiesznej, skąpanej w niepewności, wypowiedzi; że obejdzie się bez dodatkowych pytań, mogących wywołać w Soo kolejną falę zażenowania, którą tym razem byłoby mu wyjątkowo trudno już powstrzymać.

      Soo

      Usuń
  41. Cały ten popłoch, którego Chan mógł być właśnie świadkiem, stanowił idealny dowód na to, jak wielki chaos rodził się w głowie Soo za każdym razem, ilekroć tracił panowanie nad porządkiem, który próbował zaprowadzić w każdym aspekcie swojego życia. Zadziwiająco często powodem jego drobnych (lub tych całkiem sporych) niepowodzeń, w kontekście wytrwania na raz wybranym stanowisku, stawał się sam Channie. Ktoś, dla kogo Soo był w stanie poświęcić swoje wszystkie, tworzone misternie, plany, porzucić założenia, których jakiś czas wcześniej trzymałby się kurczowo ze wszystkich, zgromadzonych w sobie sił. Ktoś, kto był początkiem tych drastycznych, zachodzących w jego życiu, zmian i końcem, do którego chciałby w kiedyś dotrzeć.
    Nie potrafiłby mieć mu tego za złe, a przynajmniej nie wtedy, kiedy zdołał już ochłonąć po każdorazowej potyczce, która kończyła się jego jawną porażką. Tą, której próbował wypierać się wszelkimi możliwymi sposobami lub przed którą chowałby się tak długo, aż widmo przegranej przestałoby majaczyć nad jego głową, niczym wielki, gęsty i złowrogi cień.
    Nie było to coś, do czego zdołał się przyzwyczaić ani coś, z czym byłoby mu łatwo żyć. A jednak… po każdej takiej sytuacji, uparcie, raz za razem, pakował się w kolejną. Choć przecież wiedział - musiał wiedzieć, po tak wielu podejmowanych przez niego próbach - jak zakończy się następna z nich. Trudno byłoby spodziewać się innego rezultatu po czymś, co w swoim przebiegu zawsze wyglądało niemal identycznie. Zmieniało się tylko miejsce i czas; pozostała reszta: jak słowa, gesty czy nienazwane i niewypowiedziane potrzeby, były do siebie bliźniaczo podobne, choć często wymieszane w swoich niezliczonych konfiguracjach.
    Mimowolnie wrócił myślami do tego, co usłyszał od Chana, a czego nie zdołał wcześniej skomentować. To nie tak, że nie cieszył się z faktu, że ten zamierzał zostać dziś w domu. Wręcz przeciwnie. Pragnął… potrzebował tego jak powietrza. I w pierwszej chwili rzeczywiście szczerze się ucieszył, słysząc właśnie te zapewnienia, w wyobraźni już planując każdą z kolejnych, wspólnie spędzonych godzin. A potem ogarnął go ten trudny do wyjaśnienia popłoch. Być może napędzany serią następujących po sobie gestów lub samą świadomością tego, w jak ogromną pułapkę wpadł.
    Nie mógł mu tego powiedzieć. Nie teraz, kiedy jego zachowanie zdradzało już wystarczająco dużo, o czym mogło świadczyć nie tylko to, co słyszał, ale także to, co tak wyraźnie się przed malowało: wiele mówiący uśmiech, rozświetlający twarz Chana, niezachwiana pewność błyszcząca w jego oczach. Nie ułatwiał tego ani opisany obraz, ani fakt, że chłopak ponownie - czego akurat Soo mógł się spodziewać, biorąc pod uwagę ich wcześniejsze doświadczenia - ponownie zmniejszył dzielącą ich odległość.
    Miał wrażenie, że przeciąganie tej sytuacji przyprawi go o zawał serca. Nie pamiętał już, kiedy ostatnim razem pozwolił sobie na tak bezwstydne wyznanie, a obecne podkreślanie tego, co powiedział, w postaci niby to niewinnego dopytywania, niemal pozbawiało go tchu i sprawiało, że ledwo trzymał się na nogach.
    — Ale nie drażnij się ze mną, okej? — poprosił słabo, bezwiednie łapiąc za wyciągnięty w jego stronę widelec i odruchowo bawiąc się przy jego pomocy zawartością swojego talerza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepadł. Definitywnie i bezpowrotnie, ale mimo wyraźnego braku wygody, płynącej z tej sytuacji, zmierzył się właśnie z myślą, że nie chciał niczego zmieniać. Przynajmniej nie na razie. Oparł się plecami o blat, by zapewnić sobie nieco więcej stabilności i przez krótką chwilę wpatrywał się w jajecznicę, nie będąc do końca przekonanym, czy wrzucanie teraz czegokolwiek do żołądka, było dobrym pomysłem. Miał wrażenie, że jedzenie stanęłoby mu w jego i tak nienaturalnie ściśniętym gardle, nie chcąc ruszyć się w żadną ze stron.
      Chciał podnieść wzrok. Posłać Chanowi pewne, mocne spojrzenie, sugerujące, coś zupełnie odwrotnego niż to, co aktualnie urządzało mu w środku prawdziwy rozgardiasz, ale… chyba nie był w stanie.
      — T-to… — wyjąkał przygryzając delikatnie czubek kciuka. Kolejny z tych przeklętych, zdradzających go tików, pojawiających się zawsze wtedy, kiedy życzyłby ich sobie najmniej — To chyba rzeczywiście dobrze. W takim razie. Tak sądzę.


      Soo

      Usuń
  42. Dom - Yosoo nigdy nie zastanawiał się nad tym, co kryło się pod tym krótkim, tak doskonale znanym słowem. Traktował to jak pewnik; jak coś, czego nie mógł tak po prostu stracić - coś niezbywalnego, co należało mu się już od chwili narodzin; od pierwszego, zaczerpniętego nieświadomie, oddechu. Nie obawiał się niczego, co mogłoby mu go odebrać, bo zwyczajnie nie zakładał takiej możliwości. Ani teraz, ani nigdy wcześniej, niezależnie od tego, co dokładnie rozumiał pod przykrywką brzmienia akurat tych kilku literek. A to zmieniało się przecież tak często.
    Kiedy myślał o okresie wczesnego dzieciństwa, zalewały go jedynie te pozytywne, skąpane w uroku wspomnienia, bo choć nie zdawał sobie sprawy, co kryło się za niektórymi z tych licznych doświadczeń, kilkuletni Soo postrzegał to wszystko jako niekończące się pasmo drobnych powodzeń i powodów do uśmiechów. Dom był dla niego bezpieczną ostoją, miejscem niekończącej się zabawy, wypełnionym zapachem świeżych kwiatów i babcinego ciasta z wiśniami. A Soo wzrastał, otoczony tym, co znane i przewidywalne, znajdując ukojenie w miękkich swetrach dziadka i nadal wygodnym, choć wyraźnie małym łóżku, do którego wracał każdego wieczora. Dom był domem. Tak po prostu.
    Z biegiem lat ten obraz zacierał się jednak w jego wspomnieniach, ustępując miejsca mniej zachęcającym skojarzeniom. Ogrom emocji i niedopowiedzeń nadał temu słowu nieco twardszego znaczenia. Pamiętał doskonale ten nieprzyjemny ucisk żołądka, który zrodził się w nim już w tym momencie, gdy pierwszy raz przekroczył próg ich nowego mieszkania, zaraz po przylocie do Stanów Zjednoczonych. Nic, co wówczas zobaczył, nie mogło równać się z tym, co do tej pory uważał za idealne odzwierciedlenie znaczenia tego słowa. Ściany nie miały tych samych kolorów, a zapachy ciast wydawały się nagle niewiarygodnie odległe (zupełnie tak, jakby nigdy nawet nie istniały). Dom brzmiał już jedynie jak dźwięk odkurzacza, obsługiwanego przez przemiłą, choć przecież obcą pracownicę firmy sprzątającej… lub ta późnowieczorna cisza, która zajęła miejsce należne dotychczas szczerym, wypełnionym zrozumieniem, rozmowom. Smakował rozczarowaniem i obrzydliwie poprawnym obiadem. Był jedynie zimnymi ścianami z powieszonymi na nich obrazami, które przypominały to, co minione i niemożliwe do odzyskania; zbyt bolesne i przytłaczające. Poczucie bezpieczeństwa czekało na wycieraczce, nie odnajdując dla siebie miejsca w żadnym z tych pomieszczeń. Miało trwać tam cierpliwie aż do dnia, w którym Soo nie przekręcił kluczyka w drzwiach niewielkiego, ale przytulnego mieszkania, do którego przeniósł się wraz z rozpoczęciem wybranych dla niego studiów. I jego świat znów zaczął nabierać kolorów. Najpierw tych spokojnych, a później coraz mocniejszych, wypełniających każdy skrawek jego nowej, prywatnej przestrzeni. Czuł jednak, że brakowało wśród nich czegoś jeszcze; czegoś bardzo znaczącego, co do tej pory uparcie wymykało mu się z rąk. I tak miało już przecież pozostać. Dopiero teraz, gdy po utracie wszystkiego, włącznie z nadzieją na spokojny poranek, powoli odzyskiwał to, na czym zależało mu najbardziej, poczuł, że wszystko, czego potrzebował miał tak naprawdę na wyciągnięcie ręki.
    To doprawdy zabawne, że zorientował się w tym właśnie teraz, kiedy ponownie pozwalał podejść się w tak banalny, a jednocześnie niepoprawnie zachęcający sposób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy skupił całą swoją uwagę na nagłym, a tak wyczekiwanym dotyku, najpierw palców, obejmujących jego dłoń, później na delikatnym muśnięciu warg na jego skórze. I tym palącym spojrzeniu, od którego trudno było mu oderwać wzrok. Czuł się jak w transie i ku własnemu przerażeniu, nie mógł (a może i nie chciał) zrobić czegokolwiek, by zmienić ten stan rzeczy. Jego oddech był teraz nieznośnie głośny. Zbyt głośny jak na kogoś, kto na co dzień próbował kierować się tymi logicznymi, pozbawionymi emocji, zasadami. Dla Soo wszystko od zawsze musiało mieć nie tylko jasny przebieg i cel. Potrzebował trwać w czymś, co w swej prostocie i niezmienności przynosiło ze sobą to tak niezbędne mu teraz, a jednocześnie zwodniczo mylące, poczucie bezpieczeństwa.
      — Channie… — słaby szept ledwo zdołał przecisnąć mu się przez wciąż ściśnięte gardło, kiedy pozwalał samemu sobie na to, by poddać się wirowi przyjemnych wrażeń, zapominając o wszystkim innym - o tym, że nie zdążył się w pełni ubrać ani umyć, czy choćby o tym, że nie wepchnął do ust choć odrobiny jajecznicy. Nie żeby specjalnie mu na tym zależało. Kiedy Chan odsunął się nieoczekiwanie, Soo cudem tylko uniknął wydania z siebie wyraźnego jęku niezadowolenia. Miał ochotę krzyczeć lub zrobić cokolwiek innego, byle tylko zatrzymać go przy sobie, w tak niewielkiej odległości, nawet jeśli ta odbierała mu trzeźwość myślenia lub zatrzymywała dech w piersi. Chan nie mógł go tak przecież teraz zostawić. A może mógł? Yosoo oddałby wiele, by choć na krótki moment odzyskać tę pewność w działaniu i myśleniu, którymi odznaczał się do tej pory niemal każdego dnia.
      — Chyba nie jestem dziś głodny, nie dam rady nic przełknąć, ale... — przyznał w końcu i skubiąc nerwowo materiał bluzy, wlepił spojrzenie w kuchenną podłogę — ale… jeśli rzeczywiście chcesz to… mógłbym robić ci te śniadania nawet codziennie.


      Soo

      Usuń
  43. Wizja tego, że dzisiejszy poranek mógłby na stałe (czy też chociaż na moment wyznaczony przez najbliższą przyszłość) wymknąć się ramom jednorazowych, przypadkowo zaistniałych wydarzeń, pozbawiała Yosoo tchu. Sprawiała, że mimo ogromnej potrzeby, by zrobić teraz cokolwiek, by powiedzieć najkrótsze ze słów lub ruszyć się choćby nieznacznie, trwał w raz przyjętej pozycji, jak gdyby coś przytwierdziło go do podłoża. Zamroziło w bezruchu, nie pozwalając na to, by ostatecznie wyrwał się z tych niewidzialnych sideł, zaciskających się na jego ciele z nieznaną mu dotąd siłą. Dotarło do niego, że właśnie teraz, w tej chwili, nie chciał niczego więcej; że wystarczyła mu ta bliskość, swoboda i przestrzeń na pokazanie prawdziwego siebie - na przyznanie się do niepowodzenia i poproszenie o pomoc. Na dopuszczenie do siebie właśnie tych rzeczy, które do tej pory były dla niego obce i to nie dlatego, że nie miał kiedy ich doświadczyć, tylko stąd, że sam ich sobie odmawiał. Uparcie, raz za razem, ilekroć czuł tylko, że zbliża się do tego momentu całkowitego odsłonięcia. To pole, mimo podejmowanych kilkukrotnie prób, wciąż pozostawało dla niego dość niepewnym; niestabilnym gruntem. Miał wrażenie, że każdy, stawiany przez niego krok, mógł być tym ostatnim, zaprowadzającym go do porażki, na którą nie był chyba jeszcze gotowy. Tak wydawało mu się wczoraj. Do momentu tej przeklętej kolacji, w trakcie której odebrano mu wszystko - nie tylko przestrzeń na przeżywanie tak mocnych i wyraźnych emocji, ale nawet kwestię podjęcia tak podstawowej decyzji jak to, kiedy i czy w ogóle chciał podzielić się kimkolwiek tym, co od jakiegoś czasu zdążyło rozgościć się na dobre w jego głowie. Malować jego codzienność na nowo, wyznaczać nowe cele i potrzeby, o których jeszcze jakiś czas temu nawet by nie pomyślał, a które teraz zajmowały go, jak nic innego. Nie wyobrażał już sobie świata, w którym nie było Yechana. Dnia, w którym nie mógłby wykonać szybkiego połączenia, pozwalającego na to, by podzielić się swoimi radościami, czy wręcz przeciwnie, bolączkami; w którym nie mógłby zapukać do tak doskonale znanych sobie drzwi; by spojrzeć dokładnie w te oczy, w które spoglądanie zaczęło nagle wydawać mu się czymś niewiarygodnie trudnym, a jednocześnie tak bardzo upragnionym. Przestawał rozumieć samego siebie i zdawał sobie sprawę, że jedyną osobą, która mogłaby pomóc mu nauczyć się tego na nowo, był właśnie Chan. Od zawsze.
    Nie chciał i nie potrzebował udowadniać nikomu (w tym również samemu sobie, co robił przecież tak często, wiedziony wszystkimi tymi absurdalnymi założeniami o własnej nieomylności), że było zupełnie inaczej. Po co, skoro pogodzenie się z czymś tak oczywistym i… dobrym miało przynieść mu w końcu tak rozpaczliwie potrzebną mu teraz ulgę?
    Podniósł spojrzenie dopiero wtedy, kiedy poczuł we włosach te delikatne i kojące ruchy palców, które niejednokrotnie już potrafiły wybijać go z raz odnalezionego z trudem rytmu. Najchętniej zatonąłby w tym geście bez opamiętania, pomijając wszystkie te mniej istotne, zupełnie nie interesujące go teraz rzeczy, ale Chan odebrał mu ten komfort, ponownie sprowadzając go na ziemię, nawiązując do czegoś tak trywialnego jak jajecznica. Coś, o czym zdążył już zapomnieć.
    — To nie wymówka — zapewnił najszybciej, jak był w stanie, odruchowo przechylając głowę na bok, w jawnym dowodzie na to, z jak dużą łatwością i chęcią przychodziło mu to, by lgnąć do jego dotyku całym sobą. — Naprawdę nie mogę. Poza tym… To przez ciebie. Wszystko, zawsze, Channie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W jego słowach nie było nawet iskierki złośliwości czy szczerego żalu. Jedynie lekkie rozbawienie, którym próbował zamaskować własne nerwy. To, jak łatwo poddawał się tym zwodniczym gestom i słowom, które całkowicie go ogłupiały. To, jak naturalnie przyszło mu przymknięcie oczu i automatyczne rozchylenie warg, gdy tylko poczuł na czole tak delikatne, ulotne wręcz muśnięcie, które mogłoby całkowicie umknąć jego uwadze, gdyby tylko doświadczał tego częściej. Gdyby nie było zarezerwowane jedynie dla tych nielicznych momentów, które wydawały się wręcz wykradzione z zasobów codzienności. Szybko i nagle, uniemożliwiając oswojenie się z nimi, czy choćby ich przewidzenie, przygotowanie się na ogrom ukrytego w nich ładunku emocji.
      Najchętniej by ich w tym po prostu zatrzymał. Zapewnił, że żaden z nich nie musiał teraz robić czegokolwiek, poza skupieniem się na sobie nawzajem, choć wiedział, jak absurdalne to było. Wiedział. Wiedział, że mają przed sobą cały dzień, jeśli i nie kolejny. Wiedział, że chwila spędzona osobno nie będzie definitywnym końcem tego, w czym brali właśnie udział ani też nie przeciągnie się w czasie w nieskończoność. Wiedział to wszystko, ale nie pomogło mu to w tym, by zatrzymać się przed delikatnym osadzeniu własnych dłoni na nadgarstkach Chana i wypowiedzeniem jednego z najbardziej idiotycznych pytań, jakie się między nimi ostatnio pojawiły:
      — Musisz sobie iść?


      Soo

      Usuń
  44. Branie odpowiedzialności za własne wybory, nigdy nie było jego mocną stroną. Wiedział to od zawsze. Unikał konfrontowania się z następstwami pochopnie podejmowanych decyzji tak sprawnie, jak niechcianych, rodzinnych wizyt czy grypy w okresie wzmożonych zachorowań. Osiągnął w tym prawdziwe mistrzostwo. Kreował świat pod własne potrzeby i zachcianki, niewiele robiąc sobie z istniejących w nim zasad, którym podobno powinien się poddać. Nie wtedy, kiedy miał jeszcze coś do powiedzenia. Otrzeźwienie przyszło jednak zupełnie nieoczekiwanie. I ze strony, z której spodziewał się tego najmniej - ukryte w słowach, czy może bardziej w gestach, chłopaka, który zawrócił mu nieodwracalnie w głowie.
    — Tak właśnie — Soo szepnął jedynie, wciąż pozwalając sobie na trwanie w tym absolutnym błogostanie, który opanował całe jego ciało wraz z pierwszym, delikatnym ruchem w jego włosach. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby zbyt łatwo odmówić sobie komfortu trwania w tym, tak rzadko doświadczanym przez niego, stanie. — Bardzo. Bardzo… bardzo nie fair, Channie. Cholernie mocno.
    Tak naprawdę wcale tak nie myślał; przynajmniej nie teraz i nie w tym kontekście. Zrzucanie odpowiedzialności na innych, zazwyczaj przychodziło mu z dużo większą łatwością. Swobodnie poruszał się między wszelkimi możliwymi rozwiązaniami w każdej, napotykanej przez niego sytuacji. Jeśli coś nie szło po jego myśli, bez problemu kierował wydarzeniami w taki sposób, by niezależnie od wagi poniesionych kosztów, wyjść z tego na jak najbardziej korzystnej pozycji. Jeśli musiał zmierzyć się z definitywną, bolesną porażką, szybko znajdował kogoś, na kogo mógł zrzucić winę. Tak było dużo prościej. Życie ze świadomością, że niezależnie od wszystkiego - od tego, z czym musiał się zmierzyć, lub tego, co całkowicie go zaskakiwało - zawsze wychodził z opresji obronną ręką, nawet jeśli oznaczało to przekierowanie odpowiedzialności na kogoś lub coś innego. To, czy miało to jakikolwiek sens, czy było choćby odrobinę sprawiedliwe, pozostawało zupełnie inną kwestią. Trudno było mu prawdziwie się tym przejmować, gdy już na początku tej pokrętnej, choć z całą pewnością wątpliwej moralnie, gry pojął, jak wiele mógł zyskać.
    Gdy zorientował się, że w relacji z Yechanem role nagle zaczęły się niebezpiecznie odwracać, najpierw opanował go trudny do wyjaśnienia lęk. Niepewność związana z jego nieznanymi dotąd reakcjami, tak silnymi, niemożliwymi do powstrzymania. Jeszcze wtedy nie wiedział, gdzie mogło to go… ich zaprowadzić. Z każdym kolejnym dniem i doznaniem, czuł się w tym jednak coraz swobodniej i choć nadal nie potrafiłby przyznać się do tego głośno, była taka cząstka w jego głowie, która… prosiła o więcej.
    Zupełnie tak, jak teraz, gdy cały drżał w niemym oczekiwaniu na to, co Chan miał jeszcze w zanadrzu. Choć chyba nie do końca spodziewał się tego, co właśnie usłyszał.
    — Oszalałeś — bardziej stwierdził, niż zapytał, tocząc przy okazji tę niemą walkę dotyczącą wyboru między sercem a rozumem. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że będzie to miało miejsce akurat w kontekście ich, tak niewinnej i jasnej dotąd, relacji.

    OdpowiedzUsuń
  45. Zdołał przywołać się do porządku (jedynie pozornego) w ostatnim możliwym momencie, tuż przed, gdy poczuł na swoim karku delikatny ruch dłoni. Zbyt blisko.
    Wnętrze kuchni wydało się nagle na tyle ciasne i duszne, że gdyby okoliczności sprzyjały temu odrobinę bardziej, Soo zdecydowałby się na otwarcie wszystkich okien. Jakby miało to w czymkolwiek pomóc. Na swoją zgubę, Yosoo nieoczekiwanie zatrzymał spojrzenie na twarzy Yechana i niemal natychmiast poczuł, że robi mu się nienaturalnie gorąco. Zbyt intensywnie.
    Odruchowo oparł obie dłonie na jego klatce piersiowej.
    — Prosiłem cię, Channie — wydusił tylko, znów poddając się jednemu ze swoich nerwowych, niekontrolowanych odruchów i pomęczył chwilę wargę zębami. Nie był tego nawet świadom, choć to i tak niewiele by zmieniło. Wątpił, by nawet wtedy, gdyby zdawał sobie sprawę, co też dokładnie wyczyniało teraz jego ciało, byłby w stanie zrobić cokolwiek, by to powstrzymać. Wielce prawdopodobnym było to, że nie. Trwał więc w nieprzerwanym transie, zbity z tropu i zalewany kolejnymi falami dreszczy, raz zimnych a raz nieznośnie gorących, modląc się w duszy o to, by nie skompromitować się teraz bardziej niż do tej pory. — Prosiłem, żebyś nie robił sobie ze mnie żartów.


    zakłopotany Soo

    OdpowiedzUsuń
  46. Czasami miał wrażenie, że wspomniane szaleństwo na stałe wpisało się w ramy ich relacji. Utrata zmysłów; zdolności racjonalnego postrzegania tego, w czym brali udział, wydawało mu się teraz tak naturalne, że gdyby nie idące za tym, nadal stosunkowo drobne, niedogodności, już dawno przestałby zwracać na to jakąkolwiek uwagę. To, co nieracjonalne przychodziło im z tak dużą swobodą, że naprawdę łatwo byłoby uwierzyć w stałość właśnie tego elementu. Że było tak od zawsze, od samego początku - pierwszego wymienionego między nimi słowa. Że tylko przypadkiem, albo może przez nadmiar innych, znacznie bardziej angażujących wrażeń, wyrzucili to z pamięci, wmawiając sobie, że nigdy wcześniej nie przyszło im zachowywać się nieracjonalnie. Nie razem, nie gdy decyzje dotyczyły czegoś bardziej istotnego niż wybór miejsca, w którym chcieli zjeść pospiesznie niekoniecznie zdrowy lunch. Obłęd towarzyszył im w każdej, wspólnie spędzonej sekundzie, choć przez te wszystkie, wcześniejsze lata musiał nabrać na sile, by w końcu zwrócili na niego uwagę, przestając udawać, że pewne rzeczy były jedynie wynikiem pewnych komplikacji - nieprzemyślanych decyzji, które zdarzały się przecież każdemu. Skąd mogliby wiedzieć, że był to pierwszy znak od losu, strzegający ich… a może jedynie sygnalizujący nieśmiało, kierunek, w którym zmierzali od samego początku?
    Soo zmierzył się właśnie z myślą, że jeśli w istocie było właśnie tak, to czy dłuższa walka miała tak naprawdę jakikolwiek sens? Wątpił, by przyniosło to coś więcej, poza wciąż narastającą frustracją i stratą czasu, który mógł poświęcić na coś zupełnie innego; przyjemniejszego i kojącego - coś, do czego dążył, na czym szczerze mu zależało… czego potrzebował całym sobą. Teraz, wczoraj i każdego wieczora od tamtej cholernej imprezy. Najpierw tak przez niego przeklinanej; tej chwili słabości, którą uparcie próbował wyrzucić z pamięci przez cały kolejny tydzień. Decyzji, która pociągnęła za sobą kolejne: tę, by przestać odzywać się do jedynej osoby, z którą chciał tak naprawdę rozmawiać. Osoby, która mogła dać mu to, czego potrzebował, a która nie chciała niczego wzmian. A przynajmniej niczego poza tym, co Soo sam chciałby mu dać.
    — Jakoś ci… nie wierzę — przyznał szczerze, zawieszając spojrzenie na własnych dłoniach, wciąż opartych o drugie ciało, a teraz delikatnie zaciskających się na materiale koszulki Chana. — Dlaczego mam wrażenie, że dobrze się teraz bawisz?
    A czy sam bawił się źle? Mimo szczerze podjętych prób, nie potrafiłby udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi; przynajmniej nie od razu. Przyznawanie tak otwarcie tego, co zwykle starał się ukrywać, nie mogło nagle zacząć przychodzić mu ze zbyt dużą swobodą. Choć najchętniej odsłoniłby się bardziej. Wyłożył na stół wszystkie karty, odkrył to, co zasłaniał tę potworną liczbę godzin, gdy próbował przekonać wszystkich dookoła - i samego siebie również - że był kimś zupełnie innym niż naprawdę. Tak ogromna liczba masek zaczęła go jednak przerastać. Gubił się w gąszczu kłamstw i niepozałatwianych spraw. Musiał się tego spodziewać. Przy Chanie nie chciał dłużej udawać. Chciał stanąć przed nim, odrzucić na bok zbroję i powierzyć mu całego siebie, niezależnie od tego, dokąd miało ich to zaprowadzić.
    Nie był tylko pewny, czy Chan na pewno chciał go przyjąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdziwego Soo - trochę pogubionego, niepewnego i momentami zbyt kolorowego, a nie tego, do którego przywykł. Którego widział każdego dnia na uczelni lub rodzinnych spotkaniach; prezentowanego też innym. Pytanie o to, który z nich był tym prawdziwym, było jednak zbyt trudne, by konfrontować się z nim właśnie teraz.
      — Mówiłem ci to przecież już wczoraj — przyznał mu rację, zmuszając się po tej, zbyt długiej, chwili wymownego milczenia. — nie musiałbym niczego sprawdzać, wiem, że pomieści dwie osoby.
      Sądził, że ściszenie głosu pomoże ukryć mu jego rozedrganie, a tym samym idące za tym zdenerwowanie. Skupił na tym całą swoją uwagę, zapominając o czymś znacznie bardziej obciążającym: o przyspieszonym nienaturalnie oddechu, unoszącym jego ramiona i klatkę piersiową, której ruchy były dostrzegalne teraz nawet mimo bariery, wyznaczonej przez materiał luźnej bluzy.
      Czy szybki prysznic mógł być czymś niewłaściwym? Na razie w to wątpił.
      — Ale jeśli mi nie wierzysz, to może… — nie miał bladego pojęcia, co też właśnie wyprawiał. Gdyby miał wskazać jeden racjonalny powód, dla którego zdecydowałby się na ten krok, milczałby tak długo, aż ktoś zlitowałby się nad nim i zwolnił z tego żenującego obowiązku. Nie potrafiłby znaleźć żadnego usprawiedliwienia podjętej właśnie decyzji, może poza potrzebą dalszego podążania drogą do totalnego zatracenia… Ale może warto było teraz pozwolić samemu sobie na to, by wymknąć się spod własnej kontroli? Ten jeden raz… — …może rzeczywiście warto ci to udowodnić.


      Soo

      Usuń
  47. Soo nie potrafiłby już chyba wyjaśnić co i kiedy dokładnie poszło nie tak. Nie znalazłby w pamięci tego momentu, w którym wszystko wymknęło mu się definitywnie z rąk; przesypując między jego palcami jak ziarenka pochwyconego niepotrzebnie piasku. To było… tak nowe. Niespodziewane, bo przecież do tej pory miał wrażenie, że kontrolował nie tylko samego siebie, ale również to, co z założenia nigdy nie powinno znaleźć się w pakiecie rzeczy od niego zależnych. Stał naprzeciw każdej swojej decyzji i przyglądając jej się badawczo, wiedział - czuł - że były dobre. Przecież analizował je tak wnikliwie, zestawiał wszystkie za i przeciw, nie pozwalając sobie nawet na te drobne, tak naturalne dla człowieka, pomyłki. Decyzje. Tworzyły wszystko, budowały cały jego świat, bezpieczną codzienność, w której nie było miejsca na błąd. Nie, kiedy miał jeszcze coś do powiedzenia.
    Problem z ich podejmowaniem polegał na tym, że w pewnym momencie, mimo nagromadzonego latami doświadczenia i wzmożonej uważności, stawało się przed wyborem dwóch opcji, z których każda była jedynie gorsza od poprzedniej. Bo nieprzerwanie i niezmiennie prowadziła do jego porażki. Do przegranej, która - ku jego zaskoczeniu - zaczynała kusić go w równym stopniu, co irytować. Być może nie był jeszcze gotowy, by przyznać się do tego głośno (nawet przed samym sobą), ale myśl, że chwilowe odpuszczenie; nieme przyzwolenie na to, by przekazać tę uzależniającą kontrolę w inne ręce, wydawała mu się niezwykle nęcąca. Bo przecież za każdym razem, ilekroć tylko posuwał się do tego ryzykownego kroku, łapał się na tym, że wcale, ale to wcale nie żałował. Wręcz przeciwnie - gdyby tylko znalazł w sobie wystarczające pokłady siły i samozaparcia, mógłby prosić o więcej.
    — Czasami już nie wiem… — zaczął, kręcąc przy tym głową, zupełnie tak, jakby próbował rozgonić właśnie gęsty wir tych, zupełnie niepotrzebnych mu teraz, myśli. Niezależnie od tego, jak bezcelowym nie byłoby to działaniem. Oczyszczenie umysłu z nieproszonych wizji nie przychodziło mu ostatnio zbyt łatwo. Na pewno nie w towarzystwie Chana — …czy bardziej mnie wkurzasz, czy doprowadzasz do tego, że… nie chcę myśleć o nikim innym.
    Chan zaprzątał umysł Soo znacznie częściej i głębiej, niż mógłby sobie tego życzyć. Na pewno w ostatnim czasie. Do niedawna myślał, że taki układ sił był dla nich czymś nowym; że pojawił się między nimi nagle i na świeżo, ale im dłużej rozmyślał nad tą kwestią, tym bardziej przekonywał samego siebie, że taki stan rzeczy utrzymywał się znacznie dłużej. Może od zawsze?
    Kiedy coś się działo: kiedy bał się czegoś, kiedy ogarniała go niepohamowana złość, przysłaniająca wszystkie, bardziej racjonalne odruchy; kiedy mierzył się z niepowodzeniem lub dla odmiany, cieszył się z czegoś całym sobą, pozwalając sobie na wybuchy niekontrolowanej radości… zawsze myślał o Chanie. Był pierwszą osobą, która pojawiała się w jego głowie, niezależnie od okoliczności - tym, do kogo dzwonił zawsze, gdy potrzebował nie tylko rozmowy, ale i wsparcia w trudności lub towarzystwa w chwilach licznych powodzeń. Chciał dzielić się z nim wszystkim: każdym powodem smutku, gniewu i zadowolenia. Więc może nie powinno dziwić go to, że w końcu wspólnie zabrnęli do tego momentu, w którym znaleźli także miejsce na coś więcej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otrzeźwił go przyjemny w odbiorze ruch dłoni, sunących po jego ramionach, a potem oplatających jego nadgarstki. W ostatniej chwili zdołał opanować odruch szarpnięcia dłoni, bo choć było to jego pierwszą mimowolną reakcją , wiedział, że nie chciał tego robić. Walczył ze sobą, by nie rozluźnić palców, wciąż zaciskających się wymownie na tej cholernej koszulce - nie wiedział już bowiem, kto trzymał kogo: on Chana, czy może Chan jego. Kolejne z absurdalnych i niewypowiedzianych nawet starć.
      I nagle, w ułamku tej ulotnej sekundy, gdy cudem zdał sobie sprawę z własnej pozycji, coś uderzyło mu do głowy. Może głupota, a może potrzeba, by chwilowo przechylić szalę na swoją korzyść - skorzystać z tej jednej z ostatnich okazji, skoro i tak był skazany na przegraną? Nie wiedział, czy zdoła się w tym utrzymać, nie był pewien, czy nie pakował się właśnie na jeszcze większą minę. Chciał jednak zaryzykować. Musiał. potrzebował tego.
      Naparł dłońmi na jego klatkę piersiową, zmuszając go (i siebie również) do wykonania pierwszego ruchu, który pozwolił im ruszyć się z zajmowanego dotąd miejsca, a potem potem przyciągnął go za materiał jeszcze bliżej siebie, niemal całkowicie minimalizując dzielącą ich odległość.
      — To przestań pieprzyć i zaprowadź mnie do łazienki, Channie — szepnął tylko, starając się, pierwszy raz w przeciągu minionych minut, spojrzeć mu w oczy. Wytrzymał dwie sekundy. — Bo zaczynam się niecierpliwić i myśleć o tym, że ta zabawa musi się za chwilę skończyć.


      Soo

      Usuń
  48. Nie chciał nawet komentować tego krótkiego podsumowania tak żenującej dla niego sytuacji. Jawnego podkreślenia, że niezależnie od kontekstu czy kierujących nim powodów, rzeczywiście nieustannie myślał o Chanie. Czy to, co powodowało, że obraz blondyna jawił się w myślach Soo tak często i wyraźnie, rzeczywiście powinien mieć jakiekolwiek znaczenie? Czy jakkolwiek zwiększałoby to wagę zaistniałej sytuacji, czy może wręcz przeciwnie - umniejszałoby jej przesadnie, odbierając skrywany w niej urok?
    Otwierał się coraz bardziej i częściej; z większą chęcią płynącą od niego samego, co mogło nie wydawać się aż tak oczywiste. Latami bronił się przecież przed tym, aby nie zbliżyć się do nikogo bardziej, niż było to absolutnie konieczne, ale też nie dopuszczał nikogo do siebie, wyznaczając te, tak trudne do przekroczenia, granice. To nie zmieniło się aż tak bardzo. Nadal był czujny, momentami nawet przesadnie; nadal spodziewał się podstępu, mającego na celu jego niewinne ośmieszenie lub wytknięcie najmniejszego choćby błędu. Mimo faktu, że Chan nigdy nie dał mu jakiegokolwiek sygnału, by jego zamiary malowały się właśnie w ten sposób. Lecz mimo tego, że Soo nadal spodziewał się ataku, mającego nadejść nagle; niespodziewanie z każdej, możliwej strony - ku jego zaskoczeniu - nic takiego na razie się nie działo. Czuł coś zgoła odmiennego - uspokajającego i jedynie utwierdzającego go w przekonaniu, że wszystkie decyzje, które na razie podejmował, były tymi właściwymi. Czy mógłby żałować bowiem czegokolwiek (nawet chwil okupionych wyrazem zawstydzenia, żalu czy może też wściekłości), skoro to między innymi one, zdołały doprowadzić go do tak fascynującego punktu, w którym znajdował się teraz?
    — Uważaj — zaznaczył, próbując brzmieć przy tym poważnie, ale, czający się w kącikach jego ust, uśmiech, skutecznie zdradzał jego prawdziwe emocje. — nie wiem, czy jeśli zacznę myśleć o tobie jedynie wtedy, kiedy mnie zirytujesz, to czy wyjdziemy na tym dobrze. Wkurzysz mnie… pewnego dnia za bardzo.
    W jego tonie na próżno byłoby doszukiwać się teraz jakichkolwiek sygnałów świadczących o frustracji czy chęci zaatakowania go. Tak naprawdę sam nie wiedział już po co i dlaczego decydował się na pewne kroki, których konsekwencji i tak pewnie by nie udźwignął.
    Nie teraz, kiedy nawet nie zorientował się, że kilkoma sprawnymi ruchami poddał się w pełni, zrealizowanemu pospiesznie, planowi doprowadzenia go do łazienki.
    Złapane przed kilkoma minutami spojrzenie wróciło, ale nie tak, jak mógłby sobie tego życzyć. Zajmowało go znacznie bardziej niż powinno, prowadząc do niezdrowo przyspieszonego bicia serca i, trudnego do zniesienia, uczucia gorąca, zalewającego jego policzki i skórę na szyi. Koniuszki palców, wkradające się niespiesznie pod materiał jego bluzy, były teraz jak drobne kotwice, trzymające go w miejscu, podczas gdy cały otaczający go świat zdawał się popadać w coraz większy chaos. Gdy pozwalał pochłonąć się kolejnym falom wzajemnego pobudzenia i uzależnienia tak wielkiego, że nie istniała już chyba żadna siła, która mogłaby wydrzeć ich z jego sideł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — I jak to ma się do tego, że wcale się mną nie bawisz, Channie? — zapytał, choć wcale nie oczekiwał teraz jakiejkolwiek odpowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co mógłby zaraz usłyszeć. Był gotowy na każdy scenariusz. — Może teraz to ja się pobawię?
      Gdy ostatnie ze słów opuściło jego usta, popchnął Chana nieznacznie w kierunku prysznica, nie robiąc jednak nic więcej, co mogłoby w jakimkolwiek stopniu naruszyć tę umowną i tak kruchą przecież fasadę pozornej niewinności tej sytuacji. Niezależnie od tego, jak absurdalnie mogło to teraz brzmieć.
      Soo wsunął ostrożnie dłonie pod koszulkę chłopaka i w zręczny, choć niewyszukany sposób, podciągnął ją do góry w jasno sugerującym geście, że chciał pozbyć się jej z niego jak najszybciej.
      — Nie powiesz mi przecież, że trzeba ci mówić krok po kroku, jak bierze się prysznic?


      Soo

      Usuń
  49. Nie było łatwo kontrolować samego siebie, kiedy miał wrażenie, że każdy, wymierzony zręcznie, ruch ze strony Chana, zdawał się być stworzony jedynie po to, by doprowadzić właśnie do tego, by Soo tę kontrolę utracił. Raz za razem, gwałtownie albo - przeciwnie - w nieznośnej powolności. Na długo lub na krótka chwilę. Ku jego zadowoleniu albo narastającej powoli irytacji, z którą i tak nie potrafiłby zrobić absolutnie niczego. Zestawienie tak wyraźnych skrajności zdawało się być wręcz bolesne i pewnie w innych okolicznościach przerywałby to wszystko za każdym razem, gdy tylko zdołałby pojąć, w jakim kierunku zmierzał. Nie wahałby się wykrzyczeć mu tego wszystkiego prosto w twarz; tego, jak bardzo nie zgadzał się z obecnym biegiem wydarzeń. Jak bardzo nie podobało mu się, że nie potrafił kontrolować własnego ciała, rytmu wybijanego przez jego serce, czy głosu, który drżał mu żałośnie, zalegał gdzieś w połowie drogi do czubka języka, z którego spływał w zlepku przypadkowo wypowiadanych - czy może wyrzucanych bełkotliwie - słów. Nie było w nim wówczas niemal niczego, co na co dzień stanowiło przecież jego wizytówkę. Brakowało mu pewności w spojrzeniu, płynności w ruchach, czy też właśnie niezachwianej wiary w to, że każde z wypowiadanych przez niego zdań, było dokładnie tym, które powinno paść w konkretnej, przeżywanej przez niego sytuacji.
    Nie zdarzało mu się przecież żałować niczego, co robił. Chan był wyjątkiem potwierdzającym… a może raczej sprawdzającym tę przeklętą regułę. Dowodem na to, że nawet w tym starannie spisanym, tworzonym latami, planie mógł pojawić się drobny szczegół, którego nie mógł dłużej ignorować - jak pierwsza kropla z wielu innych, które razem mogły wydrążyć skałę. Sprawiał, że w świecie Soo pojawił się w końcu ten fascynujący i zajmujący go element, którego się nie spodziewał, a którego szczerze pragnął (choć nawet o tym nie wiedział). I nagle wygrana przestawała mieć znaczenie. Kontrola nie wydawała się już tak niezbędna do tego, by czuł się pewnie i dobrze.
    Zaczynał w to wierzyć, oswajać się z tą myślą, ilekroć tylko Chan wyprowadzał go na te nowe, dla niego, tereny. Te same, których wcześniej nie chciał nawet zgłębiać.
    Szło mu całkiem dobrze.
    Problem z uzależniającą potrzebą nieustannego triumfowania polegał jednak na tym, że im dłużej trwał w jej sidłach, tym mocniej przejmowała ona nad nim kontrolę. A ta zależność nie wydawała się już tak niewinna. Bo czy nadal mógł powiedzieć, że kontrolował cokolwiek, jeśli to sama potrzeba kontroli panowała nad nim?
    — Skoro tak mówisz… — podjął, uśmiechając się tajemniczo, ale nadal zaczepnie. Chciałby móc w pełni skupić się na Chanie, oddać tej chwili bez reszty, zatracając jedynie na tym, co mogli i chcieli sobie dać. Ale nie mógł. Nie potrafił tak łatwo odpuścić, choć nie do końca zdawał sobie sprawę, dlaczego. Poddał się, ale nie chwili. Czemuś zupełnie innemu, być może zwodniczo nęcącemu - potrzebie zapanowania nad sytuacją, w którą sam pozwolił się przecież wprowadzić.
    — To… zajmiemy się tym zaraz — dodał jeszcze, rozsuwając szklane drzwi do kabiny prysznicowej i bezceremonialnie wpychając ich dwoje do środka. To, że ani Chan, ani on sam miał na sobie jeszcze jakieś ubranie, nie miało teraz większego znaczenia. Nie, kiedy w jego głowie majaczył już tak konkretny plan.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciał odwrócić jego uwagę, uśpić czujność chociaż na chwilę - potrzebował jedynie tego, by blondyn nie zwrócił przesadnej uwagi na kilka drobnych, potencjalnie niepokojących sygnałów: na ten uśmiech, wciąż błądzący w kącikach ust Soo, na nagłe ustąpienie wcześniejszego poddenerwowania, tak naturalnego dla momentów ich bliskości.
      Złożył więc na jego szyi kilka zajmujących pocałunków, przesuwając przy okazji dłońmi, tak spragnionymi ciepła, gdzieś po jego plecach, później ramionach, by ostatecznie spleść swoje palce z tymi jego i oprzeć ich dłonie gdzieś nad głową Chana.
      Mógł się jeszcze wycofać, ale ta ogłupiona część jego podświadomości, skutecznie mu to utrudniała. A konsekwencje? Nimi chciał przejmować się później. O ile w ogóle.
      Przeniósł się z pocałunkami na jego usta, odsuwając ostrożnie jedną ze swoich dłoni i wyszukując po omacku chłodu baterii prysznicowej.
      — Przepraszam, Channie — ostrzegł, nim zdecydował się na ten jeden, prosty, a tak inwazyjny ruch, który chodził mu po głowie, od kiedy tylko przekroczyli próg tej cholernej łazienki.
      Jeszcze jeden, ulotny pocałunek - delikatne muśnięcie warg. Głęboki oddech i ukradkowe spojrzenie w oczy. Wahał się więc jedynie przez sekundę, może dwie, nim ostatecznie zacisnął palce na zaworze i przekręcając go odpowiednio, pozwolił na to, by ich ciała zalał strumień przeraźliwie zimnej wody.


      Soo

      Usuń
  50. Zalanie ciała falą niespodziewanego chłodu miało nie tyle przynieść za sobą jakikolwiek, tak bardzo wyczekiwany przez niego skutek, a… jedynie wykraść dla niego kilka tych dodatkowych chwil na działanie. Jakiekolwiek. Wiedział, że grał nieczysto; że był to ruch nie tylko niespodziewany, ale przede wszystkim, wykraczający poza te, choć nigdy nie do końca ustalone, to na pewno znane im obu zasady. Zamierzał łapać się jednak wszystkiego, byle tylko nie pozwolić na to, by pogrążać samego siebie jeszcze bardziej. Nie było to niestety takim prostym zadaniem, gdy rozpraszało go teraz dosłownie wszystko.
    Nie przemyślał tego zbyt dobrze. Dzielili stanowczo zbyt niewielką przestrzeń, by Soo mógł poczuć się choć trochę swobodniej - by potrafił ot tak zignorować to, jak niezwykle urzekający obraz malował się obecnie przed jego oczami. Czuł, że Chan był zły - nie mógł się temu dziwić ani tym bardziej mieć mu tego za złe. W odwrotnej sytuacji, sam najprawdopodobniej rozniósłby wszystko w pył. A jednak było coś zaskakująco urokliwego w tym, jak jasne kosmyki opadały na twarz podirytowanego (a może bardziej zaskoczonego?) chłopaka; jak zbierające się na nich krople zimnej wody, wędrowały aż po same ich końcówki po to, by opaść w dół, zatrzymując się na jego ramionach lub klatce piersiowej. Przemknęło mu przez myśl, że utrudnił to wszystko w równym stopniu blondynowi, co i samemu sobie.
    — Powiedziałem ci… — zaczął cicho, opierając obie dłonie na zimnych, mokrych kaflach, po obu stronach ciała Yechana. — ostrzegałem, że pewnego dnia wkurzysz mnie za bardzo. A ty nadal mnie nie słuchasz.
    Czy jego, stworzony naprędce, plan zakładał konkretny przebieg zdarzeń? Pojawienie się określonych reakcji, wymuszenie jasno oczekiwanych deklaracji, być może w formie przeprosin, a może kuszącej kontrofensywy? Oczywiście, że nie. To wymagałoby chwili zastanowienia się, przemyślenia następnego ruchu, analizowania każdego za i przeciw - tak niezbędnego dla innych, bardziej typowych okoliczności. Tym razem Soo zadziałał odruchowo, napędzany naturalną dla niego potrzebą rozegrania wszystkiego na własnych zasadach, niezależnie od tego, jak bardzo mogło to wszystko skomplikować.
    — Mam wrażenie, że wciąż mnie prowokujesz — kontynuował, choć chyba jedynie po to, by przerwać tę irytującą, może też nieco krępującą, ciszę. Nie oczekiwał przecież niczego więcej. — A potem przegrywasz. Po co ci to, Channie?
    A może to on prowokował jego? Chan był pierwszą osobą, w towarzystwie której całkowicie się zapominał; przestawał nad sobą panować. Ale może tak było dobrze? Może właśnie tak powinno się stać? Bo możliwe, że właśnie tutaj, w jego towarzystwie; przy jego pomocy, mógłby (i chciałby) na stałe wyswobodzić się z sideł tej patologicznej, nieprzerwanej potrzeby kontrolowania wszystkich i wszystkiego dookoła siebie?
    Materiał zmoczonej bluzy kleił mu się nieprzyjemnie do ciała, podobnie, jak mokre kosmyki, osiadające teraz na jego twarzy, ale było to ostatnie, o czym myślał. Czynnikiem trudniejszym do zignorowania był nieprzyjemny chłód, który powoli ogarniał jego ciało, doprowadzając do nieznacznego, ledwo dostrzegalnego drżenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie lepiej byłoby, gdyby teraz po prostu się odwrócił; gdyby wyszedł z kabiny i zdejmując z siebie przemoczoną bluzę i bokserki, pozwolił Chanowi na spokojne skorzystanie z prysznica. Jeśli nie lepiej, to na pewno bardziej odpowiedzialnie. A jednak coś trzymało go w miejscu, ze wzrokiem wbitym w
      Miał wrażenie, że chyba boli go brzuch, ale nie tak, jak zdarzało się to wtedy, gdy wrzucił w siebie zbyt dużo, wątpliwej jakości, jedzenia, czy wpadał w macki paskudnej grypy żołądkowej. Nie. Było to uczucie zarezerwowane dla każdej chwili naznaczonej tą nieznośną nerwowością, którą wzbudzał w nim jedynie on - Channie, ilekroć tylko coś wymykało mu się z rąk.
      Zupełnie tak, jak teraz, gdy sam idiotycznie zapędzał się w ślepy zaułek.
      — I przestań mnie bez sensu straszyć, bo… obaj wiemy, że pójdziesz — odparł bez wahania i przemyślenia, zupełnie tak, jak gdyby była to jedna z najbardziej oczywistych rzeczy, które wypowiedział w ostatnim czasie. Albo i całym swoim życiu. Choć w rzeczywistości była to przecież jedynie ostatnia z prób wyjścia z tej sytuacji z twarzą. Miał nadzieję, że nie zdradzał się w tym wszystkim zbyt mocno: ani nienaturalnie zduszonym głosem, ani spojrzeniem, które przeskakiwało teraz po kilku przypadkowych punktach przed sobą. — I nie jeden raz. Pod prysznic i… w parę innych miejsc pewnie jeszcze też.

      Soo

      Usuń
  51. — Wyganiasz mnie? — zapytał, choć przecież nie oczekiwał odpowiedzi, bo doskonale ją znał. Nie potrzebował dodatkowych zapewnień, próśb ani kolejnych, wyraźnych sygnałów by wiedzieć, że Yechan nie chciał wypraszać go teraz spod prysznica, niezależnie od tego, jakimi słowami go właśnie zalewał. Mógł mówić czy robić wszystko, ale Soo wiedział lepiej. Dostrzegał to w jego błyszczących oczach i tych kilku, niby to naturalnych, przypadkowych ruchach. W tym, jak patrzył na niego spod, lepiących mu się do twarzy, wilgotnych kosmyków. Jak wiele wysiłku wkładał w to, by uspokoić - pobudzony zimnem - oddech. I pewnie by to wykorzystał. Napawał się tym, że - nawet jeśli tylko na ten krótki moment - pałeczka znów była po jego stronie, jak mu się przynajmniej wydawało. Być może jeszcze kilka dni wcześniej, uśmiechałby się dalej, błądząc roziskrzonym wzrokiem po twarzy, stojącego przed nim chłopaka; zastanawiałby się głęboko nad tym, jak przeciągnąć ten moment w nieskończoność, wyciągając z tej sytuacji tyle, ile tylko mógł. Drażniłby się z nim, zbliżając się niebezpiecznie do tej wyznaczonej przez nich, choć nadal nieoficjalnie, granicy, a może również przekroczyłby ją nieznacznie, gdyby tylko sprzyjało im wtedy wyjątkowo dużo szczęścia. Tym razem coś, czego nie potrafił do końca zrozumieć, powstrzymywało go przed kontynuowaniem tej, wątpliwie moralnej, gry. Poczuł się zablokowany, choć w ogóle nie rozumiał dlaczego.
    — Cóż — mruknął, wsuwając dłonie do kieszeni przemoczonej buzy i wzruszył przy tym niedbale ramionami. Przez chwilę starał się utrzymać połączenie ich spojrzeń, ale i to okazało się dla niego obecnie zbyt dużym wyzwaniem. Możliwe, że powodów takie stanu rzeczy powinien dopatrywać się w tych wszystkich, wyraźnie niesprzyjających im okolicznościach. — Skoro tego właśnie chcesz, to… okej. Tylko... trochę szkoda.
    Coś ścisnęło mu żołądek. Prosiło, by zaniechał kolejnych kroków, gdy odwracał się pospiesznie od Chana i nie zwlekając dłużej ani chwili, wymykał się z kabiny. Chłód panujący w łazience zatrzymał go na sekundę, może dwie, omiatając brutalnie całe jego ciało jego, a fakt, że nadal nie ściągnął z siebie mokrego materiału, wcale niczego nie ułatwiał.
    — Będę czekał w salonie — dodał tylko i zamknął za sobą drzwi. Nie odwrócił się w stronę chłopaka jedynie dla zapewnienia samemu sobie powodzenia w wytrwaniu tej nagłej decyzji. Istniała przecież zbyt duża obawa, że gdyby tylko ponownie odwrócił się za siebie, nie potrafiłby zmusić samego siebie do opuszczenia łazienki. Niespecjalnie by go to zdziwiło.
    Plan był prosty. Chciał przejść do sypialni, zmienić ubranie, poczekać na swoją kolej, by przygotować się do czekającego ich dnia. Może przekąsić coś w międzyczasie lub zaparzyć dla siebie tak niezbędną mu do życia, kawę. Wiedział co robić; pierwszy raz od kilkunastu godzin.
    A potem pokonał go ciąg codziennych przyzwyczajeń.
    Zanim wszedł do sypialni, by wybrać dla siebie jakąkolwiek z dostępnych mu koszulek, przemknęło mu przez myśl, że nie wiedział nawet, która była teraz godzina. Odruchowo sięgnął więc do kieszeni kurtki, zawieszonej równo na wieszaku w przedpokoju. Doskonale pamiętał, że telefon znajdował się w jednej z nich. To, co umykało mu do tej pory, to pewne wspomnienie, uderzające go dokładnie w tym samym momencie, w którym czubki palców przesunęły się na ślepo po niepokojąco nierównej powierzchni. Soo przyjrzał się urządzeniu i poczuł, jak zalewa go fala paniki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie tak, że całkowicie wyparł z głowy wydarzenia wczorajszego wieczora, ale skłamałby, gdyby powiedział teraz, że odgrywały teraz dla niego jakąś znaczącą rolę. Zdołał zostawić to za sobą, na razie w bezpiecznej odległości, ale widok szybki, naznaczonej przez sieć drobnych, ale licznych pęknięć, znacząco utrudniającej teraz skorzystanie z telefonu, brutalnie sprowadził go na ziemię.
      Wszystko wróciło do niego zbyt szybko i zbyt mocno, a sam Soo nie miał nawet możliwości, by ulokować swoje emocje w kimkolwiek, kto zechciałby je przyjąć. Jedyną osobę, na którą mógł właśnie liczyć, zostawił w pomieszczeniu obok. I znów boleśnie przekonał się o tym, jak łatwo przychodziło mu komplikowanie wszystkiego, za co się zabierał.
      Nie do końca przytomnie przeszedł do salonu i siadając na kanapie, zawiesił spojrzenie w zniszczonym telefonie, zastanawiając się, jak to możliwe, że z tak ogromną łatwością przyszło mu skupienie się na słodkich pozytywach dzisiejszego poranka, skoro w tak niedalekiej przeszłości, przyszło mu mierzyć się z jednym z największych wyzwań swojego życia. Ani nieprzyjemny chłód, ani delikatne drżenie ciała ani mokre ubrania nie miały dla niego już żadnego znaczenia i życzyłby sobie, by Chan również nie przejął się przemoczonym fragmentem kanapy, na którym Soo właśnie zalegał, ale tego nie mógł być już tak pewien, jak jeszcze chwilę wcześniej.


      Soo

      Usuń
  52. — Nic — odparł odruchowo, nie będąc do końca pewnym, czy Chan pytał go teraz o powód nieplanowanego zastoju na kanapie, czy może o żenujący stan jego telefonu. W obu tych przypadkach odpowiedź była jednak taka sama i choć miała niewiele wspólnego z prawdą, była jedyną, jakiej chciał mu właśnie udzielić. Chciał na tym poprzestać, zamknąć tę niezręczną sytuację jednym, krótkim i bezkompromisowym słowem. Wierzył, że da radę, że się nie złamie, że wytrwa w postanowieniu o tym, by nie ujawniać prawdziwego powodu jego aktualnego stanu. Wierzył. Przez sekundę. Dokładnie tyle trwało jego samozaparcie.
    Cała, zebrana na szybko i cudem, siła wyparowała w momencie, w którym uświadomił sobie, że mimo jawnego przełamania wszystkich zasad panujących w tym mieszkaniu; mimo przemoczenia kanapy; mimo tego, jak paskudnie go przed chwilą potraktował, Chan znów skupiał się właśnie na nim. Jak zawsze, jak w każdym momencie chwilowego lub bardziej trwałego załamania; w chwilach, w których potrzebował go tak bardzo. Soo nie mógłby sobie wyobrazić, że istniała na świecie choć jedna osoba, która potrafiłaby nie docenić tego, jak wielkim skarbem była tak szczera przyjaźń. Nie wiedział, czym i kiedy zdołał sobie na nią zasłużyć; przecież tak często sam prowadził do tego, by pewnego dnia narazić ją na całkowite zniszczenie. By stracić ją… go bezpowrotnie.
    W chwilach takich jak ta, uświadamiał sobie, że chyba pękłoby mu wówczas serce. To samo, które i tak trzymało się w całości już chyba jedynie z przyzwyczajenia.
    — Przez chwilę zapomniałem — odezwał się w końcu, odruchowo zaciskając jedną z dłoni na narzuconym na niego kocu. Trzymał się go tak kurczowo, jak gdyby miał mu właśnie zagwarantować złudne poczucie stabilności, gdy wszystko inne wydawało się znów tak kruche. — Łatwo przy tobie zapominać, Channie.
    To była akurat szczera prawda. Chan, jak nikt inny, potrafił sprawnie skierować myśli Yosoo na zupełnie inny tor, gdy te zbyt długo lub może też bez potrzeby, skupiały się na czymś, czemu nie powinien poświęcać zbyt wielkiej uwagi. Jeong nie wiedział, czy jego przyjaciel działał instynktownie, czy może bazował na zebranej przez ostatnie lata wiedzy, na temat jego zachowań i zdradzających go reakcji, ale niezależnie od tego, musiał przyznać jedno: w tej dziedzinie nie miał sobie równych. Tym razem nie było chyba dla niego jednak żadnego ratunku. Być może, gdyby pozostał w łazience albo Chan opuściłby ją zaraz za nim, ta chwila wyglądałaby zupełnie inaczej. Pojawiłaby się na pewno, tego był akurat świadom, ale może w innym momencie; może z mniejszym lub większym opóźnieniem, spychana na dalszy plan przez coś bardziej zajmującego. Choć nie miał przecież pewności.
    W ostatnim czasie w jego życie wkradało się stanowczo zbyt wiele być może i powoli zdawał sobie z tego sprawę w ten najbardziej bolesny sposób - bazujący na własnych doświadczeniach, których nie mógł tak po prostu wyrzucić ze swojej głowy. Nie teraz, gdy przypominały o sobie raz za razem, gdy tylko prześcigał je o krok, tak niewielki, a jednocześnie przynoszący ze sobą tak wiele ulgi. Co z tego, że jedynie chwilowej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanawiał się przez moment, czy kontynuować. Czy zdradzić mu to, co nie zostało jeszcze wypowiedziane. Chyba zdawał sobie sprawę z tego, że mogło to przynieść ze sobą katastrofalne skutki, ale z drugiej strony… Chan miał prawo wiedzieć. Skoro sam o to pytał? Czasem skrywane rzeczy, gdy w końcu wypływały cudem na powierzchnię, okazywały się znacznie trudniejsze do wyjaśnienia niż wtedy, gdyby rozwiązać je od razu.
      — A jeśli pytasz o telefon… — zaczął niepewnie, obracając urządzenie w drugiej dłoni. Chyba nigdy nie zniszczył niczego aż w takim stopniu. — powiedzmy, że zadzwoniłeś wczoraj w mało odpowiednim momencie. Dawno nie widziałem ojca tak wkurzonego, wyprowadziłeś go z równowagi lepiej niż ja przez ostatnie dwadzieścia lat. To naprawdę spory sukces. — Nie koloryzował. Wielokrotnie zdarzało mu się testować wytrzymałość ojca, ale chyba nigdy nie udało mu się doprowadzić do wybuchu aż takiej złości. Najbliższy tego był wtedy, gdy po pierwszym semestrze studiów, zdecydował się na to, by powiedzieć mu o swoich planach zmiany kierunku. Pamiętał każde z bolesnych słów; pamiętał swoje - pewnie zbyt mocne i na pewno prowokujące - reakcje, pamiętał nieznośne pieczenie prawego policzka. Zawsze prawego. Jak w starannie spisanym planie, wcielanym w życie przy każdorazowym sprzeciwie, pojawiającym się w tym niewłaściwym momencie. Odruchowo, zupełnie bez udziału woli, potarł dłonią to wspomniane miejsce na twarzy. — Chyba mamy też odpowiedź, po kim zdarza mi się czasami działać… impulsywnie.

      yosiek w chwilowej rozsypce

      Usuń
  53. Przez chwilę skupiał się na tym kojącym, choć tak delikatnym i ulotnym wręcz dotyku, gdy przy poprawianiu zarzucanego mu na ramiona koca, palce Chana spotykały się sporadycznie z jego chłodną skórą. Mógłby oddać za to tak wiele, że gdyby wpadł właśnie w ręce oszusta, niepostrzeżenie wyzbyłby się całej swojej własności. O ile w ogóle jeszcze jakąś miał. Nie był tego taki pewny. Co prawda ojciec nie mógł zablokować mu dostępu do konta, bo to było jedynie w posiadaniu Soo, ale… brak kolejnych przelewów mógł już niebawem wyraźnie dać mu się we znaki. Nie pamiętał nawet, jak aktualnie malował się stan jego oszczędności.
    — Co? — zapytał głupio, spoglądając na Yechana pierwszy raz od chwili pospiesznego opuszczenia łazienki. Nie było to pytanie, które niosło za sobą konieczność udzielania nań jakiejkolwiek odpowiedzi. Było raczej czymś, co naturalnie cisnęło mu się teraz na usta - wyrazem chwilowego zagubienia, niezrozumienia zaobserwowanej reakcji czy ogromu emocji, które ta za sobą niosła. Zaskoczyło go to, choć przecież nie powinno. Znał Yechana wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak jego wcześniejsze słowa, szczere wyznanie co do przebiegu wydarzeń z wczorajszego wieczora, mogły na niego zadziałać. Wiedział to, a mimo tego nie przewidział czegoś, czego sam wielokrotnie był już świadkiem. Czegoś, co doprowadzało go każdorazowo do szaleństwa i to nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Znowu spieprzył. Czuł to całym sobą, w każdym przeklętym milimetrze swojego dygoczącego z zimna, ciała. Komplikował wszystko, czego się dotykał, niszczył wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu jego rąk i nie wiedział już, czy złość, która rosła w nim właśnie z każdym kolejnym oddechem, kierował bardziej w stronę Chana, czy może w swoją. Każda z tych opcji wydała mu się nagle równie prawdopodobna.
    — O czym ty w ogóle teraz mówisz, Channie? — dopytał, bo miał wrażenie, że słuch płata mu teraz niewybredne żarty. Wwiercał mu się wzrokiem w twarz, irytująco pozostającą niezwróconą w jego kierunku. Nie przywykł do tego. Z reguły to on chował się przecież przed spojrzeniem blondyna, nie odwrotnie. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiał, jak bardzo mu się to nie podoba. — Przecież to tylko telefon. Pieprzony telefon. Wymieniam go średnio raz na cztery miesiące, bo mi sie nudzi. Dlaczego przejmujesz się czymś, co można tak łatwo kupić?
    Soo zapędził się w swoich osądach tak bardzo, że nie dopuścił do siebie nawet krótkiej myśli o tym, że wyrzuty sumienia Chana, tak wyraźnie malujące się teraz w jego oczach - na całej jego twarzy - mogły dotyczyć nie zniszczonego urządzenia, a tego, że stał się niepostrzeżenie dodatkowym czynnikiem wyzwalającym złość w - i tak porywczym już - Jongho. Pewnie zrobiły to, zatrzymał się w wirze porywających go myśli, zrozumiał ukryty sens wypowiedzi przyjaciela, o ile tylko potrafiłby opanować teraz samego siebie. Ale nie umiał. Jeszcze nie.
    — Jak będzie trzeba, to rozwalę jeszcze trzy inne, mam to gdzieś — wyrzucał z siebie słowa bez opamiętania, kręcąc się niespokojnie na kanapie i niezamierzenie zrzucając przy tym kocyk z ramion — więc przestań mnie wkurwiać tymi głupotami, bo oszaleję, Channie. Naprawdę zaraz mi odbije.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc… był tego bliski i chyba nie potrzebował dodatkowej pomocy ze strony Chana, by do reszty utracić zmysły.
      Zmusił się do zaczerpnięcia głębokiego oddechu, wierząc naiwnie, że pomoże mu się to jakkolwiek uspokoić. I choć był od tego naprawdę daleki; choć od poczucia względnego błogostanu dzieliło go naprawdę wiele, to ukradkiem rzucone w bok spojrzenie sprawiło, że Yosoo spuścił z tonu. Pierwszy raz od kilku minut poczuł, że ma mu do powiedzenia coś, co niosło ze sobą nieco więcej sensu. A na pewno coś, czego nie odważył się powiedzieć na głos jeszcze nigdy wcześniej. Walczył z tym, by po prostu się teraz w niego nie wtulić, całą mocą, bez pytania i chwili wahania. Nie wiedział jednak, z jaką reakcją mógłby się spotkać, a na odmowę nie był chyba gotowy.
      — Gdybyś wczoraj nie zadzwonił, to… — zebrał się w końcu w sobie, by powiedzieć coś, co tak znacząco wybrzmiewało teraz w jego głowie. Myśl tak prawdziwą i bezpośrednią, że już sam fakt jej zaistnienia odbierał mu oddech, powodował, że zamierał w bezruchu ze ściśniętym żołądkiem i gardłem. Coś, czego nie chciał dłużej ukrywać, co pragnął wyjawić, choć tak bardzo się tego bał. Bo przecież po zdradzeniu tego, jaką rolę Chan naprawdę odegrał, nie byłoby już dla niego żadnej drogi ucieczki. Nie pozostałyby jakiekolwiek, otwarte drzwi, umożliwiające mu sprawne wycofanie się i udawanie, że wypowiedziane słowa nigdy nie znalazły dla siebie drogi na powierzchnię. Soo nie chciał dłużej trzymać tego w sobie. Wiedział, że nie powinien, jeśli zdradzenie tego mogło raz na zawsze udowodnić Powellowi prawdziwe znaczenie w jego życiu. — Channie… ja nie wiem, czy potrafiłbym mu się wtedy postawić.


      Soo

      Usuń
  54. — Trzeci haczyk — powtórzył beznamiętnie i cicho, zatrzymując spojrzenie na stojącym przed sobą stoliku, którego szklany blat nie nosił na sobie znamion choćby jednego, pozostawionego przypadkiem odcisku dłoni czy nieporadnie postawionego kubka. Idealny stopień wypolerowania tej przeklętej szyby wydał mu się nagle niesamowicie irytujący. Jak wszystko. Wilgoć na kanapie; miękkość, zarzuconego na ramiona, koca; cisza królująca w przesadnie uporządkowanym salonie; ulotny dotyk dłoni Chana. — Okej. Rozumiem.
    Zmarszczył brwi i wykrzywił usta w rzadko widocznym u niego grymasie. Tak naprawdę nie rozumiał przecież nic. Nie potrafił pojąć, jakim cudem ich rozmowa zakończyła się w dokładnie ten sposób, którego latami bał się najbardziej. Gdy po wypowiedzeniu jednej z najszczerszych rzeczy, zdradzeniu tego, że zdołał zrobić coś, do czego zbierał się przez te wszystkie lata, usłyszał jedynie wymijającą, pozbawioną sensu informację o położeniu ręcznika, potencjalnie przygotowanego dla niego. Ale teraz… nie chciał żadnego, cholernego ręcznika. Niczego już nie chciał. Nie tutaj, nie z nim. Może poza jak najszybszym uwolnieniem się z pułapki, w którą sam się wpędził - sideł całkowitego poniżenia.
    — Yechan — zaczął, odruchowo używając pełnej formy jego imienia. Coś, na do decydował się tak rzadko. Coś, co od razu powinno zrodzić w nich ten pierwszy cień niepokoju, zwiastuna nadchodzącej burzy, przed którą nie mogli się już w żaden sposób uchronić. Soo nie mógł. Dla Chana istniała pewnie jeszcze droga ucieczki. Samodzielnej. Choć wizja ta wydawała się nagle niesamowicie bolesna i przytłaczająca. — Jesteś dupkiem. Strasznym dupkiem. Nie wiem, co sobie myślałem…
    Wiedział, że nie powinien. Wiedział to od zawsze. Zdawał sobie sprawę, że otwieranie się przed kimkolwiek było grą największego ryzyka. Że po każdorazowym odsłonięciu, musiał liczyć się z tym, że jedynym, co mógł otrzymywać w zamian, było rozczarowanie. Gorzkie, dławiące, zatrzymujące się w ustach, uniemożliwiając wypowiedzenie choćby słowa, krótkiej prośby o puszczenie czegoś w niepamięć lub zapewnienia, że to, co padło przed momentem, było jedynie nieudanym żartem. Nie wiedział, co dokładnie chciałby teraz usłyszeć. Możliwe, że nic. Nie chodziło bowiem o to, czego chciał, a o to, czego bał się najbardziej. Zignorowania wagi wypowiedzianej deklaracji, choć przecież nie wprost. Jak na ironię to właśnie ten scenariusz ziścił się jako pierwszy i to dokładnie wtedy, gdy nie był tego świadomu - gdy opuścił ręce, na co dzień gotowe przecież do szybkiego kontrataku. Gdy pozostawał zupełnie bezbronny i to w każdym możliwym znaczeniu tego słowa, czego wyrazu można było dopatrywać się nawet w tym, że praktycznie, poza bokserkami, nie miał na sobie jakichkolwiek ubrań. Czuł, że utknął w punkcie, w którym i tak było już za późno na podjęcia któregokolwiek z tychże działań. Zadziałał więc instynktownie, prawdopodobnie popełniając przy tym jeden z największych błędów ostatnich tygodni.
    Zrzucił z ramion koc, odepchnął od siebie Chana i wstał szybko nie bacząc na nic: na konsekwencje tej decyzji, na nieznośny szum w uszach, świadczący o ogromie jego zdenerwowania, o delikatnych zawrotach głowy, będących następstwem zbyt gwałtownego poderwania się z miejsca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ruszył do sypialni zbyt szybko, by pozwolić samemu sobie na choćby jedną, marną próbę uporządkowania rozszalałych myśli, które zalewały jego umysł falami porównywalnymi do tych, widocznych na Morzu Wschodnim podczas najstraszniejszego ze sztormów. Nie myślał racjonalnie, nie potrafił., kiedy jedynym, co wybijało się teraz wyraźnie ponad wszystkie inne emocje, było niewiarygodnie głębokie poczucie wstydu. Wstydu, zażenowania… odrzucenia.
      Zlokalizowanie porzuconej wczoraj torby, przyszło mu z zaskakującą łatwością. Pospiesznie naciągnął na siebie spodnie, białą koszulkę i pierwszą, pochwyconą bezmyślnie koszulę, ignorując poważny stan wygniecenia materiału. To naprawdę nie miało przecież żadnego znaczenia.
      Działał w tak dużym amoku (a może jedynie w złości i to skierowanej głównie na samego siebie), że nie docierała do niego chyba żadna z rzeczy, która działa się teraz dookoła.
      Zapiął torbę, zarzucił ją sobie na jedno z ramion i udał się w kierunku wieszaka w przedpokoju.
      Chciał po prostu stąd wyjść. Zatrzasnąć za sobą drzwi. Nie miał żadnego planu awaryjnego, nie wiedział, gdzie w zasadzie planował się udać, ale to nie było teraz ważne. Nie, kiedy z ledwością stał na własnych nogach i powstrzymywał zbierające się w kącikach oczu łzy, tym razem napędzające jedynie gniewem, a nie przejmującym smutkiem.

      yosiek

      Usuń
  55. — Przestań — warknął, gdy do jego uszu doleciały pierwsze słowa. Ciche błagania, które próbował zignorować, przed którymi tak rozpaczliwie starał się teraz uciekać. To nie tak, że było mu łatwo. Yechan potrafił poruszać w nim sprawnie dokładnie te struny, do których nie docierał nikt inny. Wzbudzał w nim emocje, z którymi nie potrafił sobie jeszcze poradzić, które zaskakiwały go w równej mierze, co fascynowały i Soo nie był do końca pewny, czy taki obrót spraw na pewno mu się teraz podobał. W chwilach takich jak tam, wolałby zostać sam. Zaszyć się w ciasnej, ciemnej dziurze, z dala od czyjegokolwiek spojrzenia; poza zasięgiem czyichkolwiek rąk. Teraz chciał właśnie zrobić dokładnie to. Zarzucić na ramiona kurtkę, zignorować wciąż lekko wilgotne włosy i po prostu stamtąd wyjść. Zostawić za sobą nie tylko Yechana, ale przede wszystkim to uporczywe, dławiące uczucie ośmieszenia samego siebie.
    Powinien się tego spodziewać. Powinien wiedzieć, że ta, zbyt pochopnie podjęta, decyzja nie przyniesie za sobą niczego dobrego. Niegdyś; przed stworzeniem osobistej kolekcji masek na każdą okazję; wierzył, że szczere otwieranie się przed ważnymi dla siebie osobami mogło gwarantować mu sukces. Ułatwić budowanie relacji, dopuszczania do siebie tych, którym podobno zależało na tym, by na stałe zagościć w jego życiu. Zbyt wiele razy przekonywał się jednak, że każdorazowa próba pokazania tego, jaki był naprawdę, stwarzało jedynie zaczątki totalnej katastrofy. Narażało go na atak, czasem bezpośredni, dostrzegalny już na samym początku jego istnienia, a czasem dużo bardziej niebezpieczny, ukryty pod płaszczem słodkich, ale fałszywych twierdzeń. Podstępny, odroczony w czasie, zaplanowany skrupulatnie tak, by zranić jak najbardziej.
    Istniał też trzeci rodzaj tej specyficznej, wyproszonej wręcz, kary. Pojawiał się zawsze wtedy, kiedy Soo ufał zbyt szybko i zbyt mocno. Zaczynał czuć się na tyle swobodnie, by otworzyć usta i wypowiedzieć coś, co w innych okolicznościach nigdy by ich nie opuściło. Zdradzić się ze wszystkim, co ukrywał starannie przed wzrokiem i słuchem otaczających go osób. A potem cierpieć. Gubić się w gąszczu przytłaczających go emocji, bolesnych myśli… żalu i złości (głównie na samego siebie)., gdy raz za razem okazywało się, że ponownie się mylił. Gdy świat pokazywał mu środkowy palec i z kpiącym uśmiechem udowadniał, że w życiu Yosoo nie było miejsca na zaufanie. Ani wcześniej, ani później. Nic dziwnego, że w końcu zaczął w to wierzyć.
    Dopiero przy Yechanie poczuł, że naprawdę mógłby komuś zaufać. Że mógłby zrzucić maskę, schować zbroję do najgłębszej, zapomnianej szuflady, przeznaczonej na rzeczy zbędne i zapomniane. Przy Yechanie żadna z obaw nie miała aż takiego znaczenia, a potrzeba trwania w absolutnej, niczym niezmąconej, szczerości była tak ogromna, że nie potrafił się jej dłużej przeciwstawiać.
    Ale właśnie zaczynał bać się tego, że być może znów się pomylił.
    — Nie mów do mnie! Nic do mnie nie mów. Nie chcę cię słuchać, Yechan. Nie chcę…
    Szarpnął za klamkę, wciąż blokowaną przez dłoń przyjaciela. Kilka razy, chaotycznie, bezmyślnie. Pewnie nieco żałośnie, ale wszystko to pozwalało ulokować mu nerwy właśnie w tych nieplanowanych ruchach, a nie w drżących wargach, piekących oczach, czy ściśniętym - w wyrazie jawnego stresu - żołądku.
    — Puść te cholerne drzwi! — wrzasnął, nawet na moment nie odsuwając swojej dłoni. — Przestań robić z siebie durnia. Chcę stąd wyjść. Natychmiast!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale nie chciał. Tak naprawdę marzył naiwnie o tym, że tym razem to Chan okaże się tym bardziej wytrwałym. Że zignoruje jego gwałtowne ruchy, maskując to, co tak bardzo chciał teraz ukryć. Że nie przejmie się wyrzucanymi w jego stronę, bolesnymi słowami ani, niesłabnącymi na sile, szarpnięciami.
      — Nie obchodzi mnie to, co teraz mówisz… — wydusił, zaciskając zęby z nienaturalną siłą. Choć wiedział przecież, że to nieprawda. Soo poczuł, że robi mu się niedobrze, ale nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Może chodziło o to, że mimo upływającego czasu wciąż niczego nie zjadł. A może o to, że wszystko, w czym brał teraz udział, przerastało go tak bardzo, jak nic innego, co miał okazję wcześniej doświadczyć. Zacisnął jedną z dłoni na koszulce Chana, wlepiając w niego swoje spojrzenie, pełne skrytego w nim popłochu i zaczątków powstrzymywanego jeszcze cudem, tak wymownego w sobie, zaszklenia.
      — Chcę… — nie potrafił dokończyć, nie potrafił zebrać myśli ani uspokoić oddechu, który przyspieszył mu nienaturalnie, wprawiając jego ramiona i klatkę piersiową w wyraźnie zarysowany ruch. Jedyne, czego tak naprawdę chciał, to po prostu odpuścić. Schować się w jego ramionach i wyjaśnić tę nagłą reakcję. Ukryć się przed wszystkim, co go przerastało i poczuć się bezpiecznym. Ale nie mógł. Nie był na to jeszcze gotowy, dlatego znów uciekał; znów zaatakował; znów złapał się kłamstwa. Zacisnął dłoń mocniej i odruchowo pociągnął za koszulkę chłopaka tak, że ten i tak niewielki dystans między nimi, zmniejszył się jeszcze bardziej. — chcę stąd, kurwa, wyjść.


      Soo

      Usuń


  56. — Daj mi spokój — wyrzucił z siebie niemal natychmiast, gdy tylko usłyszał kolejne, kierowane w jego stronę słowa. Bezkompromisowe, niepozostawiające złudzeń, co do jego pozornie jasnych i prostych potrzeb. Nie brzmiał jednak już tak przekonująco, jak jeszcze dwie minuty temu, gdy szarpał za klamkę pierwszy raz. Uścisk obu jego dłoni, które nawet na moment nie opuściły obranego przez nie wcześniej miejsca, również tracił na sile, ale akurat ten fakt pozostawał teraz poza świadomością Yosoo. — Wypuść mnie stąd.
    Powtarzał to żądanie, jak zaklęcie w wyrazie złudnej nadziei, że w końcu okaże się tym właściwym, zrozumianym. Że przyniesie ze sobą dokładnie to, czego teraz potrzebował. Czy też może… to, co wydawało mu się tak niezbędne. Każde, wypowiadane przez niego zdanie było jednak nieznacznie cichsze od poprzedniego, mniej
    — Nienawidzę cię — skłamał i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Chan o tym wiedział. Musiał. Znał go zbyt dobrze, by uwierzyć, że wypowiedzenie w jego stronę dokładnie takich słów, mogło nieść za sobą cokolwiek więcej niż marną próbę odwrócenia jego uwagi. Bo to w istocie właśnie robił. Próbował łapać się rozpaczliwie każdego, rodzącego mu się teraz w głowie, rozwiązania, byle tylko rozproszyć blondyna, byle zyskać tę dwie sekundy zawahania i otworzyć te przeklęte drzwi. Wiedział, że będzie bolało. Jeśli było coś, co Yosoo potrafił robić naprawdę dobrze, to ranienie innych plasowało się naprawde wysoko w tym niezbyt pochlebnym rankingu. Szukał odpowiedniego momentu, wybierał konkretne słowa, mające trafić dokładnie tam, gdzie powinny, by zasiać największe spustoszenie. Robił to tak często i tak długo, że pewnego dnia po prostu weszło mu to w nawyk, a każda z kolejnych prób wymagała od niego coraz mniejszego zaangażowania. Świadomość tego, co naprawdę dotyka Chana, była bronią, po którą nie sięgał. Jeszcze nigdy. Oczywiście, skłamałby twierdząc, że nie zdrarzało mu się go zranić. Nie. Robił to wielokrotnie. Wcześniejsze ataki skupiały się jednak na tych aspektach, które… nie miały go naprawdę zniszczyć. Wkurzyć? Tak. Zasmucić? Również. Doprowadzić do szaleństwa? Stanowczo zbyt często. Ale nie zadać cios, po którym nie miałby się już podnieść. Tym razem było inaczej. Nie myślał racjonalnie. Panika, która pojawiła się w jego ciele po tym, gdy zorientował się, z czym spotkało się jego szczere wyznanie, opanowała go bez reszty. A przecież nigdy nie była dobrym doradcą. Soo wyrzucał więc z siebie słowa bez opamiętania, nie potrafiąc zatrzymać każdego z nich, choć raniły go w równym stopniu, co zapewne Yechana. Pozostało mu mieć jedynie nadzieję, że kiedyś mu to wybaczy. — Nienawidzę cię tak bardzo, wszystko spieprzyłeś. Rozumiesz? Wszystko, kurwa, spieprzyłeś. Niszczysz wszystko, czego się dotkniesz. Kompletnie wszystko. I cały czas łgasz. Nie mówisz tego, co myślisz, tylko to, co ktoś chce od ciebie usłyszeć. A najgorsze jest to, że gdy już się na to zdobędziesz, to tak się tego boisz, że nie potrafisz nawet wytrwać w tym, co powiedziałeś. Zupełnie tak, jak teraz. Dlaczego mnie teraz przepraszasz?!
    Gwałtownie przesunął po twarzy jedną z dłoni, gdy poczuł, że zbierające mu się w kącikach oczu, łzy wyznaczały właśnie mokrą ścieżkę na jego policzkach. Przemknęło mu przez myśl, że musiał wyglądać żałośnie, ale to jedynie wzmogło zbierającą się w nim panikę i potrzebę ukrycia się przed wzrokiem Chana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szarpnął nim. Zbyt mocno. Pożałował tego niemal od razu, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Nie chciał mu zrobić krzywdy. Być może dlatego natychmiast po tym nieprzemyślanym, odruchowym geście, odsunął swoje dłonie… i siebie samego o krok.
      — Nienawidzę twoich nudnych ubrań, twojej mani porządku, nienawidzę twoich równo poukładanych szklanek ani tego, że przychodząc tutaj, nie mogę usiąść na podłodze, nie narażając się przy tym na jakiś durny komentarz. Wkurzają mnie twoje decyzje, do podejmowania których i tak muszę cię przekonywać. Wkurza mnie to, że nie potrafisz się postawić, wkurza mnie to, że jesteś taki poprawny, że zawsze wiesz, co wypada powiedzieć. Że dobrze ci z tym, że nie zwracasz na siebie uwagi, że nie chcesz o nią walczyć i się jej domagać. Że nie musisz się z tym męczyć.
      Uciekł wzrokiem na bok. Wlepił go w czubki swoich butów, które nasunął na stopy tak szybko, że wciąż nie zdążył związać zwisających z nich sznurówek. Już nie ścierał łez. Nie widział w tym sensu. Nie wierzył, że mógłby upaść jeszcze niżej.
      — Ale bardziej nienawidzę siebie, bo chociaż wiem to wszystko, nie potrafię się na ciebie prawdziwie wściekać. Nie potrafię, chociaż powiedziałem ci przed chwilą, że pomogłeś mi pierwszy raz w życiu o coś zawalczyć, a jedyne, co usłyszałem w zamian, to pieprzenie o trzecim haczyku. — oparł czoło o drzwi, kilkakrotnie uderzając o ich powierzchnię, zwiniętą w pięść, dłonią. Raz zbyt mocno, drugi trochę słabiej, trzeci ledwie dostrzegalnie. — Nienawidzę siebie za to, że nie potrafię nienawidzić ciebie.


      Soo

      Usuń
  57. Yosoo nigdy nie podważyłby prawdziwości zarzutu, że w swoim życiu stanowczo zbyt często kierował się, tak zgubnymi dla niego, emocjami. Działał, a dopiero później dopuszczał do siebie wszelkie pytania czy wątpliwości, co do słuszności obranej przez siebie drogi. Pozwalał sobie na wybuchy, wielokrotnie próbując później ratować to, co po nich zostało. Próbował wznosić na zgliszczach coś nowego, czasem uzyskując trwałe cuda, a jeszcze innym razem godząc się w milczeniu z gorzkim niepowodzeniem. Takie działanie zdawało się być wpisane na stałe w jego, pozbawioną złudzeń, codzienność. Nie miał skrupułów, rzadko żałował prawdziwie raz wypowiedzianych słów, czy prezentowanych gestów. Był w stanie zaryzykować wszystkim; nawet samym sobą, co udowodnił zaledwie wczoraj, gdy kładąc na szali wygodę, oferowaną mu dotychczas przez ślepy los i obrzydliwie bogatych rodziców, zdecydował się na postawienie pierwszego kroku ku czemuś absolutnie nowemu. Tym, czym ryzykować nigdy nie chciał, była przyjaźń z Yechanem. Trzymał się tego postanowienia kurczowo przez te kilka lat, w trakcie których nie jeden raz miał go wystawionego, jak na widelcu. A jednak bronił się przed tym. Nie chciał go tracić. Ani po pierwszej, szczerej rozmowie, ani dwa miesiące temu ani wczoraj. Nie w tej sekundzie.
    A jednak robił wszystko, by osiągnąć właśnie to. Bo nie potrafił inaczej.
    Niewypowiedziana potrzeba odwrócenia jego uwagi od tego, co zawisło między nimi kilka minut wcześniej, przejęła nad nim kontrolę. A zablokowanie drzwi przez Yechana było jedynie dolaniem oliwy do ognia. Tym jednym, drobnym elementem, po zabraniu którego, ich niestabilna wieżyczka runęła w dół. Nie wiedział, czy zdoła ją na nowo pozbierać; a jeśli tak, to na pewno niezbyt szybko. A przecież mógł zadziałać inaczej. Szarpać za tę klamkę tak długo, aż Chan nie uznałby, że przepychanka była zupełnie bezcelowa. Mógł też po prostu go od siebie odepchnąć. Zamiast tego wymierzył tę strzałę prosto w jego serce, wypuszczając ją bez cienia wahania. Nie zamierzał pudłować, niezależnie od tego, jakiej ceny nie przyszłoby mu za to zapłacić. I wiedział już, że będzie tego żałował.
    Refleksja przyszła jednak o te pół minuty za późno. Cholerne pół minuty, trzydzieści sekund, które mogły kosztować go nie tylko karczemną awanturę, ale i totalną destrukcję tej niestabilnej konstrukcji, wzniesionej przez ich dwójkę niezmierzalnym nakładem sił. Zamarł, kiedy dotarł do niego ostatecznie pełen wydźwięk tych okrutnych, wylewających się z niego przed momentem, słów. Otworzył szeroko oczy i przez chwilę wpatrywał się w milczącego Yechana przenikliwym spojrzeniem, powstrzymując się jednak przed wykonaniem nawet najmniejszego ruchu. Coś było nie w porządku, choć Yosoo nie dostrzegał jeszcze tej jasnej dla świata odpowiedzi. A może widział ją doskonale, ale oszukiwał samego siebie tak sprawnie i długo, że owe kłamstwo wydawało mu się teraz prawdziwsze niż cokolwiek innego?
    — Dlaczego… — zaczął słabo, zmuszając się do tego, by wypowiedzieć te słowa, mimo wyraźnego rozedrgania głosu. Tonu tak płaczliwego, że tylko skończony ignorant nie rozpoznałby targających nim emocji. — Dlaczego się nie wściekasz? Dlaczego na mnie nie wrzaśniesz, nie przyłożysz mi albo nie każesz mi się po prostu wynosić? Dlaczego zamiast robić teraz cokolwiek, po prostu mnie przepraszasz? Dlaczego wciąż mnie przepraszasz?!
    Bezmyślnie wyciągnął przed siebie dłoń, chcąc go teraz dotknąć, ale zdołał opanować tę irracjonalną potrzebę w ostatnim momencie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo nie zasługiwał na tę przyjaźń. Wiedział to od dawna, choć najświeższym na to dowodem była chwila, w której Chan był gotowy wziąć na siebie w restauracji całą winę za rozwój ich relacji. Choć… czy można tu było mówić o czyjejkolwiek winie? Czy robili coś złego? Coś niewłaściwego? Yosoo wiedział, że nie, a mimo tego pozwolił wyrzutom sumienia pochłonąć się bez reszty i przyćmić jego umysł tak bardzo, że w końcu tkwił tutaj, przy drzwiach wejściowych do domu przyjaciela, na własne życzenie dokładając cegiełkę do zniszczenia całego zaufania, jakim ten go obdarzył.
      I ta myśl okazała się nagle niesamowicie przytłaczająca. Być może właśnie dlatego nie pozwolił sobie na chwilę wahania i gdy tylko zorientował się, co tak naprawdę zrobił, a co doprowadziło też do uwolnienia klamki z niesłabnącego wcześniej uścisku Yechana, Soo wiedział już, co powinien zrobić. Poprawił pospiesznie torbę na ramieniu, szarpnął za drzwi i…
      I wyszedł. Po prostu wyszedł, ale już nie dlatego, że chciał. Teraz robił to, bo czuł, że powinien. W ich relacji, przyjęte przez nich role, odwracały się stanowczo zbyt szybko i zbyt często, a Soo nie potrafił orientować się w tym już tak sprawnie, jak jeszcze jakiś czas temu. Każda nagła zmiana kierunku wymagała od niego większej uważności, dokładnego analizowania tego, co widział i co słyszał, by mieć pewność, że obrane przez niego rozwiązanie, było tym właściwym - tym, którego chciał i powinien się trzymać. Teraz było to już poza zasięgiem jego możliwości, a wcześniejszy poziom jego zagubienia dawno przekroczył wszelkie normy. Nic nie miało znaczenia: wilgotne włosy, rozwiązane sznurowadła, brak wyraźnie zarysowanego planu. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej zejść z oczu Chana.
      Nieostrożnie zbiegł po schodach, by już po chwili wtapiać się w tłum ludzi, zmierzających w bliżej nieokreślonych kierunkach. Choć jeszcze kilka minut wcześniej, nie wiedział, gdzie mógłby właściwie pójść, nagle - przy pierwszym nabraniu w płuca zanieczyszczonego, nowojorskiego powietrza - wszystko stało się dużo bardziej oczywiste. Pokonywał więc kolejne ulice, ignorując rzucane mu spojrzenia, by ostatecznie, po zaliczeniu szybkich zakupów w 7-Eleven (nigdy nie był fanem ich gotowych kanapek, ale tym razem to właśnie one, w połączeniu z puszką coli, musiały mu na razie wystarczyć), znaleźć się w ogrodzie zoologicznym. W jednym miejscu, w którym czuł się dziwnie spokojny. Pierwszy raz od bardzo dawna przekroczył tę bramę jeszcze w godzinach otwarcia i choć ponownie zamierzał zostać tam w godzinach, w których nie powinno go tam być, na razie nie chciał się tym przejmować.
      Usiadł na ławce przed jedną z klatek, zawieszając spojrzenie na znajdujących się wewnątrz ptakach. Był tutaj z Yechanem tak niedawno, a teraz wydawało mu się, że wydarzenia tamtej nocy miały miejsce w jakiejś odległej przeszłości. Były tak nierzeczywiste.


      Soo

      Usuń
  58. Popełniłem w życiu kilka błędów. Dokładnie taka myśl odbijała się teraz głuchym echem w jego głowie, kiedy kolejna godzina przepływała mu nieświadomie przez rozedrgane, sztywne od niespodziewanego chłodu, palce. Miał wrażenie, że ćmiący ból w skroniach zwaliłby go z nóg, gdyby nie fakt, że szczęśliwie zajął wcześniej miejsce na jednej z niezbyt wygodnych, ale zbawiennych teraz, ławek.
    Tak, Yosoo zawalał. Dużo częściej, niż mógłby sobie tego życzyć i znacznie mocniej, odkąd zdał sobie sprawę, jak bardzo było mu w związku z tym wszystko jedno. Nie przejmował się słowami zawodu, wygłoszonymi w jego kierunku, gdy kolejny raz robił coś zupełnie odwrotnego niż to, czego wymagali od niego jego rodzice. Ignorował nieprzyjemny ścisk żołądka, gdy spotykał się z obrazem smutku, tak wyraziście malującym się na twarzy Avy, ilekroć tylko zdarzało mu się zapomnieć o konkretnych, stworzonych przez nich (czy raczej przez samą brunetkę) planów, co do kolejnego, podobno tak istotnego, wieczora. Puszczał w niepamięć każde nieprzychylne spojrzenie, rzucane mu przez tych, którzy zawierzyli w jego słowa, a których nadzieje bezceremonialnie rozpędzał. Yosoo nie wywiązywał się ze swoich obowiązków ani obietnic. I nie spotykał się ze zrozumieniem. Nie mógł się temu jednak dziwić; naprawdę trudno było odnaleźć w sobie choć cień akceptacji takiego zachowania, gdy w oczach innych, Soo żył życiem niemal wymarzonym.
    Miał przecież wszystko, czego potrzebował. Nieograniczony dostęp do pieniędzy jego rodziców, znajomości, dzięki którym wiele drzwi - tych zamkniętych dla innych - stało przed nim otworem. Nie brakowało mu jedzenia, świeżej pościeli i ubrań, które powoli przestawały mieścić mu się w szafach. Jego wszystko różniło się jednak od tego, czego naprawdę chciałby doszukać się pod znaczeniem tego słowa. Nie miało absolutnie niczego wspólnego z tym, o co Soo chciałby walczyć, czego łapać się za każdym razem, gdy zawodziło wszystko inne, gdy walił się świat i znikały wszystkie osoby, w które się kiedyś uwierzyło.
    Największym problemem Yosoo okazało się coś, co zarazem stało się dla niego jego największym darem od losu - poznanie Yechana. Chłopak miał w sobie coś, co niesamowicie wkurzało Soo, a jednocześnie sprawiało, że chciał dzielić z nim każdą wolną chwilę. Nawet już na samym początku, gdy ich relacja nie wykraczała poza tych kilka przypadkowych, choć tak szczerych rozmów, widywania się przy okazji uczelnianych wykładów ani pierwszych, zapoznawczych imprez. Potem było tylko… intensywniej. Gdy pierwszy raz usłyszał o tym, z czym musiał mierzyć się Chan; gdy sam Soo odważył się w końcu wyjawić pragnienie o zapisie do szkoły artystycznej, niezależnie od tego, jak żałośnie mogłoby to brzmieć w uszach innych. Każda dodatkowa sekunda, spedzona w jego towarzystwie upewniała Yosoo, że oto w końcu odnalazł na tym świecie kogoś, komu mógł zaufać; kogoś, komu na nim zależało; komuś, komu… sam ufał i kogo nie chciał krzywdzić.
    A teraz robił dokładnie to.
    Wszystkie bolesne, brutalnie wymierzone słowa, które jakiś czas temu posłał w kierunku przyjaciela, zalegały mu teraz w gardle, sprawiając mu przy tym taki dyskomfort, że tylko cud uchronił go przed tym, by po prostu tu nie zwymiotować.
    Wątpił, by dało się to tak po prostu odwrócić. Puścić w niepamięć, posprzątać przy pomocy wypracowanych w sobie, podstępnych strategii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie był nawet pewny, czy chciał to robić. Bo może tak byłoby łatwiej? Usunąć się z życia Yechana, skoro i tak nie wnosił do niego niczego, co mogłoby jakkolwiek pomagać blondynowi?
      Ta myśl niemal pozbawiła go tchu. Świadomość, że jutrzejszy dzień byłby pierwszym, którego nie podzieliłby (nawet jeśli nie jedynie przy pomocy pospiesznie wysłanej wiadomości na komunikatorze lub krótkiego połączenia) z przyjacielem, wydała mu się nagle zbyt trudna do udźwignięcia, a jednocześnie otrzeźwiła go tak bardzo, że Soo pierwszy raz od kilku godzin, skupił się na tym, co go teraz otaczało. Naprawdę się bał. Męczył się z myślami jak nigdy, o czym mógł świadczyć nie tylko jego ogólny stan, ale przede wszystkim to, z jaką mocą podrażnił zębami dolną wargę, której nie odpuszczał nawet na chwilę.
      Rozejrzał się dookoła, nieprzytomnym wzrokiem. Tłumy ludzi dawno już opuściły to miejsce, a w parku kręciło się kilka par lub pojedynczo spacerujących osób, co mogło świadczyć o tym, że zbliżała się już godzina zamknięcia. Soo nie zamierzał jednak ruszać się z miejsca, w którym tkwił już tak długo. Zamiast tego naciągnął jedynie mocniej materiał pomiętej koszuli, zawijając go dookoła palców. Chciał uchronić dłonie przed niską temperaturą, tak typową przecież dla późnego wieczora, ale było to działanie tak bezcelowe, jak spoglądanie w nocne niebo i próba zliczenia wszystkich, migoczacych na nim, gwiazd.
      Czas mijał więc spokojnie, robiło się coraz ciszej i chłodniej, a wyrzuty sumienia wcale nie opuszczały Yosoo, powodując jedynie coraz szybsze bicie jego serca i mocniejsze zaczerwienienie i tak podrażnionych już oczu.


      Soo

      Usuń
  59. Zarejestrował nieznaczny ruch kątem oka. Odruchowo napiął chyba każdy mięsień w swoim ciele, przygotowując się na atak, który jednak nie nadchodził. Może się pomylił? Może jednak tylko mu się przewidziało i nadal mógł cieszyć się błogim spokojem, komfortem samotności, przerywanej jedynie obecnością dzikich ptaków - niemych (choć i nie całkiem) świadków jego prywatnego dramatu. Jednego z wielu, które wraz z nimi dzielił? Odpowiedź przyszła szybciej, niż mógłby się tego spodziewać, gdy chwilę później, gdzieś po jego boku, zamajaczyła mu wyciągnięta w jego stronę kurtka. Siedział w bezruchu, nie odrywając wzroku od klatki, pogrążonej teraz w całkowitej ciemności, bo… nie potrzebował więcej. Wiedział. Już wiedział.
    — Nie powinno cię tu być — zaczął, pilnując samego siebie, by nie narobić zbędnego hałasu. Planował co prawda skrzyżować swoją drogę z tą, standardowo wyznaczoną, przez strażnika, ale jeszcze nie teraz. Chciał spędzić tu tyle czasu, by na dobre ukoić własne, rozbiegane myśli i niebezpiecznie poranione serce, a dopiero potem pozwolić odprowadzić się na komisariat. Gdzieś przecież musiał spać. Wierzył, że wydarzy się to nie wcześniej niż za dwie, może trzy godziny, gdy powieki okażą się w końcu zbyt ciężkie, by dłużej utrzymywać je uniesionymi. — Twoje pojawienie się skomplikowało wszystko.
    Soo nie był do końca pewny, czy mówił teraz o tym wieczorze, czy może o tamtym poranku, sprzed kilku lat, gdy Chan wkroczył do jego życia cicho, ale nagle, dosiadając się do niego na chwilę przed rozpoczęciem pierwszego wykładu. Bo w istocie… pojawienie się blondyna w poukładanym, choć pozbawionym wyrazu, życiu Soo, przyniosło ze sobą wiele komplikacji. Ale o nich nie chciał na razie myśleć. To nie tak, że nie chciał, był po prostu zmęczony. Bariery, które wokół siebie wznosił, dawno utraciły już na szczelności i aktualnie dopuszczał do siebie wszystko, nawet to, co w innych okolicznościach nie zrobiłoby na nim najmniejszego wrażenia. Czuł na swoich barkach ciężar, którego nie przyszło mu dźwigać chyba jeszcze nigdy wcześniej.
    Spojrzał więc w końcu w jego kierunku. Niepewnie, ale wystarczająco długo, by nie umknęły jego uwadze tak wyraźne znaki, że nie tylko dla niego ten dzień nie był tak łatwy i przyjemny, na jaki się zapowiadał. Błądził wzrokiem po lekko zapuchniętych oczach, zmierzwionych włosach, zaczerwienionych policzkach. Nie umknęła mu nawet dziura w materiale jego spodni, która musiała świadczyć o tym, z jak wielkim trudem przyszło mu to, by w końcu tu stanąć. Nie gdzie indziej, nie po środku swojej bezpiecznej i ciepłej sypialni, tylko tutaj: w zoo, po zamknięciu, po ciemku… przed nim. Istniało naprawdę spore prawdopodobieństwo, że w innych okolicznościach zarzuciłby go teraz setką niepochlebnych wyzwisk. Jak śmiał bowiem naruszać jego przestrzeń w tak bezpośredni sposób? Przychodzić do jedynego miejsca, w którym Soo czuł się bezpiecznie i spokojnie, zaraz po tym, gdy dali początek jednej z ich najpoważniejszych, a na pewno najbardziej bolesnej, kłótni?
    Prawie kazał mu się wynosić. Chciał to zrobić. Walczył też z potrzebą, by po prostu wstać i ruszyć do wyjścia, zostawiając go tutaj na pastwę losu. Polegającego jedynie na swoich, marnych raczej, umiejętnościach potencjalnej ucieczki. I jak zwykle… nie mógł.
    Tym razem coś podpowiadało mu jednak, że powinien być za tę niemoc niesamowicie wdzięczny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciał sięgnąć po kurtkę, ale zamiast tego jedynie mocniej zacisnął palce na rękawach koszuli. Zupełnie tak, jakby obawiał się właśnie, że mimo tych, targających nim wątpliwości i negatywnych uczuć, Chan okaże się jedynie ułudą. Że najdrobniejszy nawet ruch ze strony Soo doprowadzi do tego, że obraz przyjaciela rozmyje się przed nim, jak słaba projekcja, a w parku znów zapanuje ten nieznośny chłód, niezwiązany w ogóle z niską temperaturą, a jedynie brakiem tego właściwego elementu codzienności. Każdego trudniejszego przeżycia. Z brakiem Chana, jako powodu do tego, by próbować. Dalej i dalej, raz za razem.
      Soo, nie odrywając wzroku od chłopaka, wsunął do ust czubek kciuka i zagryzł go, pewnie nieco mocniej niż powinien. Nerwy. Zdenerwowanie malowało się nie tylko na jego twarzy, ale krzyczało poprzez każdy z jego gestów. Trwał tak, dopóki nie zamknął na moment oczu, by choć przez chwilę uwolnić się od tego uzależniającego połączenia.
      — Jestem już zmęczony.


      Soo

      Usuń
  60. — Nie wygłupiaj się, tylko załóż tę kurtkę na siebie — odpowiedział niemal natychmiast, kiwając nieznacznie głową w kierunku, trzymanego przez Chana, okrycia — Teraz. Marzniesz.
    Prawdę mówiąc Soo również marzł. Od kilku godzin, siedząc w jednym miejscu, prawie bez ruchu, na zacienionej ławce, gdzie - nawet w ciągu dnia - nie docierały do niego żadne promienie słońca. Nie zamierzał jednak dać tego po sobie poznać i wcale nie dlatego, że kierowała nim teraz jakaś trudna do wyjaśnienia, irracjonalna potrzeba udowodnienia swojej wyższości. Nie musiał tego robić, by to krótkie zdanie niemal samo wypłynęło z jego ust, nie niosąc za sobą niczego, poza szczerą troską. Widział przecież doskonale, że Chan stał tutaj przed nim w samej bluzie, a Soo czuł podskórnie, że z ich dwójki to właśnie blondyn, był tym bardziej wrażliwym. Szczególnie, gdy chodziło o stres, a ten przecież musiał mu teraz towarzyszyć. Yosoo nie był idiotą - pamiętał doskonale, ile kosztowała Chana ich ostatnia wyprawa w to miejsce. Pamiętał też, czym się to później skończyło. Nie chciał powtórki i niewiele miało z tym akurat wspólnego to, że poróżniła ich niedawno najpotężniejsza z kłótni.
    Siedział więc dalej w raz przyjętej pozycji, odmawiając sobie tego błogiego komfortu naciągnięcia na przemarznięte ciało kolejnej warstwy ubrań i liczył na to, że chłopak da tym razem za wygraną. Nie wymagał przecież aż tak wiele. Zacisnął mocniej dłonie w nadziei, że to pomoże ukryć mu ich drżenie, które, jak mu się teraz wydawało, wzbierało na sile z każdą, spędzoną tu sekundą. Nie mógł być jeszcze pewien jednak, czy było to rzeczywiście następstwo narażenia samego siebie na tę niską temperaturę, czy może nerwy związane z nagłym, choć tak upragnionym, pojawieniem się Yechana. Targały nim teraz sprzeczne emocje. Z jednej strony nadal był wściekły… choć może złość nie była tym, co wybijało się z tej mieszanki na pierwszy plan. Bardziej zrezygnowany. Bezsilny. Pozbawiony złudzeń. Wiele cisnęło mu się teraz na usta. Z drugiej… najchętniej porzuciłby wszystkie obawy lub zahamowania, poderwał się z ławki i po prostu się do niego przytulił. Schował twarz gdzieś między jego szyją, a ramieniem, zamknął oczy i tkwił tak, dopóki żaden z nich nie miałby dość. Przyciskałby się do niego, szepcząc krótkie prośby o wybaczenie lub choćby chwilowe puszczenie w niepamięć wszystkich tych kłamliwych okropieństw, które wypowiedział w jego kierunku.
    Ale nie był w stanie. Choć bardzo tego chciał.
    Trzy długie minuty. Dokładnie tyle milczał, pozwalając na to, by powrócił między nich ciężar niedokończonej jeszcze rozmowy. Tej samej, o której Soo najchętniej szybko by zapomniał, ukrywając ją gdzieś w odmętach rzeczy, których żałował całym sobą. Szczerze. Wiedział jednak, że nie mógł przeciągać tego w nieskończoność.
    — Chyba nie powinienem wracać… — podzielił się swoją obawą, odwracając niespiesznie wzrok od twarzy, którą tak bardzo chciał teraz oglądać. — Za to ty na pewno. Tym razem mogę nie dać rady cię stąd już wyciągnąć… — Channie, zdrobnienie, które opuszczało jego usta niemal za każdym razem, gdy zwracał się w kierunku chłopaka, tym razem zatrzymało się na czubku języka i nie chciało posunąć się dalej. Zupełnie tak, jak gdyby zostało sprawnie przyblokowane albo przez natłok nieproszonych emocji, albo błędnie pojmowaną dumę, której Soo nie mógł się jeszcze wyzbyć, choć tak bardzo teraz próbował.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A może chodziło o coś jeszcze innego? Może o strach? Lęk przed odrzuceniem? Kolejnym, dławiącym, poniżającym - bliźniaczym temu, który poczuł wtedy, w mieszkaniu, gdy podzielił się z nim tym, jak ważną rolę odgrywał? Jak cenne wsparcie mu podarował (nawet jeśli zupełnie nieświadomie); jak wiele mu tak naprawdę zawdzięczał?
      Wiedział, że Chan nie chciał go zranić, na pewno nie z rozmysłem, ale świadomość tego, z jak dużą łatwością był w stanie wywołać w nim dokładnie takie wrażenie, przerażała Soo mocniej niż cokolwiek do tej pory. Bezpieczny dystans, który utrzymywał między sobą a pozostałymi, otaczającymi go ludźmi, pozwalał na to, by sprawnie wymykać się na razie podobnym obawom. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek (poza rodzicami, czy może raczej samym ojcem, rzecz jasna) był w stanie oddziaływać na niego z równą mocą i zdawał sobie sprawę, jakie prawdziwe znaczenie to za sobą kryło. Dopuścił Yechana zbyt blisko i zbyt mocno, ale… nie potrafił zmusić samego siebie do pożałowania tej decyzji. Przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy ich relacja nie dobrnęła do bolesnego kresu.
      — Myślałem, że nie będziesz chciał mnie już oglądać.

      yosiek

      Usuń
  61. Nie chciał wracać. Jego decyzja niewiele miała jednak wspólnego z zachowaniem skierowanym po to, by zrobić Yechanowi na złość, by udowodnić jemu - i może też całemu światu - że to, co Soo obrał sobie za cel choć jeden raz, pozostawało kwestią nie do zmiany; nie do podważenia. Dawno porzucił już ten pokrętny plan i założenia dotyczące trzymania się dumnie wygłoszonego stanowiska. Tak byłoby przecież wygodniej. Nie musiałby marznąć, a łóżko (czy choćby kanapa) w mieszkaniu Chana była o wiele wygodniejsza niż ta przeklęta ławka albo leżanka w celi na pobliskim komisariacie.
    Nie chciał wracać tam, skąd przyszedł, ponieważ wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem i to - co zadziwiające - wcale nie dla Yosoo, a dla Yechana. Teraz chodziło już przecież głównie o niego. Wiedział to. Wiedział, że prędzej czy później, skrzywdzi go ponownie. Że powie o kilka słów za dużo, postawi stopę o krok za daleko, naruszy niepisaną, tak kruchą granicę między tym, co było im wolno, a tym, co na zawsze miało pozostać nienaruszonym. Skoro zrobił to raz, bez mrugnięcia okiem, bez zająknięcia, byle tylko uzyskać to, na czym tak rozpaczliwie mu wówczas zależało, to skąd mógł mieć pewność, że nie skorzysta z tej wiedzy kolejny raz? Do tej pory wierzył, że nie byłby w stanie użyć tego, co wiedział o przyjacielu, a co mogło stanowić idealne wręcz pole do wymierzenia skutecznych, boleśnie precyzyjnych, ciosów. Trzymał się tego założenia tak bardzo, że gdy w końcu przyszło mu je naruszyć, zaskoczył tym nawet samego siebie. Być może to właśnie dlatego uciekł z mieszkania tak szybko, przy pierwszej, nadarzającej się okazji, nie pozwalając sobie na wypowiedzenie choć jednego słowa, które mogłoby wyjaśnić… usprawiedliwić ten nagły wybuch - brak kontroli nad tym, co wypływało spomiędzy jego warg.
    Trudno było zaprzeczyć, że Yosoo bywał osobą niezwykle porywczą, ale na co dzień kierował się w życiu pewnymi zasadami. Nie zdradzał ich, nie wyjaśniał, ale każdy, bardziej uważny, obserwator mógłby dopatrzeć się w jego zachowaniu pewnych zależności. Pewnego powtarzalnego schematu, który jawił się w jego gestach i słowach nad wyraz często. Zasady były czymś, czego łapał się w momentach niebezpiecznie zbliżających go do poniesienia porażki. Pozwalały na uporządkowanie chaosu, który potrafił go niekiedy przerastać. Chroniły przed każdym z setek bolesnych doświadczeń. Bo były właśnie tym - tarczą. Trwałą i niezwykle skuteczną, bo niewidzialną dla innych.
    Nikt cię nie skrzywdzi, jeśli wcześniej go do siebie nie dopuścisz. Zasada numer jeden. Jedna z dziesięciu, spisanych w jego głowie, w pewną noc, która - mimo wyraźnego zmęczenia - nie przyniosła ze sobą snu. Przy Yechanie złamał wszystkie.
    — Nie. — zaprzeczył w końcu, choć chyba sam nie za bardzo wierzył już w prawdziwość, czy chociażby sens, wypowiadanych teraz słów. — Potrzebuje się powietrza, wody, jedzenia i snu. Czasami też kilku innych rzeczy, ale o tym możemy porozmawiać innym razem. Może ci się tak po prostu wydawać, bo spędzaliśmy ostatnio razem dużo czasu i… trochę inaczej niż zazwyczaj. Ale mnie nie potrzebujesz, Yechan, a ja nie potrzebuję ciebie.
    Gdy skończył, wiedział już, że byłoby za późno na wycofanie się. Chociaż… chyba wcale nie zamierzał tego robić. Pozostao mu modlić się o to, by Chan zdołał myśleć teraz racjonalnie i nie odebrał tej wypowiedzi w dosłowny, zbyt prosty, sposób. By pozwolił mu skończyć i zrozumiał to, co naprawdę starał mu się teraz przekazać. Bo inaczej naprawdę już nie potrafił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Bo nie kwestia potrzeb. To byłoby zbyt proste — kontynuował, nie bardzo przejmując się tym, czy Yechan na pewno nadążał za jego tokiem myślenia i czy nie odbierze tych słów, jako kolejnego ataku. Nie miały nim być. Miały być szczerą próbą wyjaśniania tego, co się między nimi działo. Próbą nazwania czegoś, przed czym obaj tak bardzo uciekali. Yosoo próbował zrobić to już jakiś czas temu, ale spotkał się wówczas z wymijającymi komunikatami i brakowało mu już odwagi, by dotknąć tego tematu ponownie. Aż do tej chwili. — Potrzebę możesz zrealizować. Ot tak, po prostu. Wstajesz, idziesz do kuchni lub łazienki; bierzesz oddech, kładziesz się spać. I masz to, czego chcesz. To co jest między nami to… To coś znacznie bardziej skomplikowanego.
      Wstał ostrożnie z ławki, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że długotrwałe przebywanie w jednej pozycji, odcisnęło na jego ciele paskudny efekt. Nogi drżały mu niemiłosiernie, ale już nie z zimna, a z tego porażającego zastoju i ogromu emocji, jakie kotłowały się teraz w jego ciele. Stanął tuż przed chłopakiem, wsuwając dłonie do kieszeni spodni i poświęcił krótką chwilę na to, by poślizgać wzrokiem po jego twarzy.
      Jeszcze raz, przemknęło mu przez myśl, jeszcze jedna szansa; jedna, ostatnia. Czym ryzykował? Pewnie czymś ważnym. Ale skoro otworzył się wtedy i został odtrącony, to… co gorszego mogło go jeszcze spotkać w przypadku ewentualnej powtórki?
      — Zrobiłem ci krzywdę. Z rozmysłem. Potem wyszedłem — wyliczył ostrożnie. — A mimo tego stoisz tu teraz, a ja nie potrafię się na to wściekać, chociaż bym chciał. Wiele rzeczy bym chciał. Ale chciałem też, żeby bolało ciebie, a boli mnie i tego nie potrafię już wyjaśnić. Widzisz, że to nie potrzeba. To coś, czego nie umiem nazwać, ale bardzo boję się, że mi to zabierzesz.


      yosiek

      Usuń
  62. To nie tak, że Soo chciał go teraz za wszelką cenę przekonać do swojego zdania. Zmusić do przyznania mu racji i standardowego, tak typowego dla ich relacji, kiwnięcia głową w odpowiedzi na wszystko, co mówił. Dla kogoś, kto znał ich niezbyt dobrze lub miał okazję kilkukrotnie przyglądać się temu, jak wyglądały ich zwyczajowe potyczki słowne, traktowane już niekiedy jak jakaś dziwna forma rozrywki, to rzeczywiście mogło tak wyglądać. Bo z boku wymiana ich zdań nie różniła się aż tak bardzo od setek, tysięcy może, poprzednich. Przypominała przeciąganie liny lub przerzucanie między sobą niechcianej piłeczki. Zrzucanie odpowiedzialności i ciężaru poczynionych wcześniej kroków. Z tego, w ogóle nie obcego, obrazu nie wyłamywały się przyspieszone oddechy ani lekkie, choć coraz bardziej dostrzegalne drżenie ciała, ani nawet dłonie, kurczowo zaciskane teraz na na wszystkim, co były w gotowości pochwycić. W zależności od intensywności przeżywanych wspólnie momentów, każdy z tych drobnych szczegółów, tak nieznacznych w pojedynkę i wymownych w całości, zdołały niejednokrotnie już wybijać się na pierwszy plan w trakcie niejednej kłótni.
    Tym razem… zdradzały ich jednak spojrzenia. Dwie pary ciemnych oczu, badawczo, a jednocześnie płochliwie śligjające się po sobie nawzajem i po wszystkim, co znalazło się w ich zasięgu. Zupełnie tak, jak gdyby chciały wyrazić wszystko to, czego nie dało się jeszcze ubrać w słowa, a jednocześnie kryć się przed zdradzeniem czegoś, czego ujawniać wcale nie chciały. Każda obawa, każde pożałowane, wypowiedziane zbyt szybko słowo, każde pragnienie, do którego nie chcieli (a może też nie potrafili) się do końca przyznać, każda obietnica, której chcieli dotrzymać, a której złamania bali się jak niczego innego. Wszystko to było na wyciągnięcie ich ręki, ale Yosoo miał właśnie wrażenie, że mimo prostoty tej chwili, nie mógłby ot tak z tego skorzystać. Nie po tym, co zrobił, a co teraz w łańcuchu niepowstrzymanych konsekwencji, przypominało o sobie tak brutalnie.
    Jak mógłby, widząc tak jawnie to, do czego doprowadził swoim nieprzemyślanym wybuchem?
    Kiedy Yechan cofnął się odruchowo, Soo miał wrażenie, że coś ostrego wbija mu się właśnie w klatkę piersiową i pokonując wszystkie nieznaczne dla tego przeszkody, dociera w końcu do jego serca. Tnie, czy może wręcz rozrywa je na kawałki, ale - ku jego przerażeniu - wcale nie doprowadzało to do jego śmierci. Wręcz przeciwnie. Zadało ból, jakiego nie zaznał chyba nigdy wcześniej i pozostawiło, gdzieś na granicy jawy i snu, by do końca świata przeżywał katusze związane z tym, że kolejny raz, na własne życzenie, doprowadzał powoli do tego, że strata najcenniejszej osoby w swoim życiu, stała się nagle wyjątkowo realna.
    Walczył z pragnieniem, by po prostu nie wyciągnąć przed siebie drżącej ręki i nie pochwycić między palce fragmentu jego bluzy, byle tylko nie pozwolić na to, by dystan między nimi zwiększył się choć odrobinę. Bo Soo miał właśnie wrażenie, że każdy, dzielący ich cal, wydawał się teraz odległością nie do pokonania - czymś, czego miał nie przebyć już nigdy więcej, jeśli jego dłoń nie napotkałaby w porę ciepła drugiego ciała.
    — O czym tym mówisz? — Kilka razy otworzył usta, możliwe, że w niekontrolowanym odruchu zaczerpnięcia zbawiennego tchu lub wypuszczenia z siebie czegoś na wzór marnych przeprosin, ale… był w stanie jedynie tkwić tak przed nim, bez ruchu i błagać spojrzeniem, by mimo wszystko, mimo całego bólu i trudu, który zrzucił na niego kilka godzin temu, nie oddalał się jeszcze bardziej. — Przecież mnie nie tracisz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli miał wątpliwości, co do tego, jak bardzo go zranił, teraz, w tej krótkiej sekundzie, niedostępnej nikomu poza ich dwójką, dostał dowód nie tylko niepodważalny, ale przede wszystkim taki, który wwiercił się w jego umysł i nie miał opuścić go już chyba nigdy więcej. Ale jeśli widok przestrachu, malującego się na twarzy Yechana, miał być dla Soo czymś w rodzaju pokuty, to był gotowy ją przyjąć. Byle tylko kiedyś, pewnego dnia, spotkał się w końcu z wybaczeniem. Nie śmiał jednak o to prosić. Na pewno nie teraz.
      — Wiem, że… — zaczął, chcąc podzielić się z nim teraz jedną z najszczerszych rzeczy, które cisnęły mu się na usta. Wyjawić, jak bardzo było mu przykro i jak ważny był dla niego Chan. Jego obecność, dobro i bezpieczeństwo. Mimo tego, że dziś zaprzeczył temu w najbardziej obrzydliwy sposób. Coś ścisnęło mu żołądek. — Wiem, że to tylko słowa i… że trudno będzie to wszystko zrozumieć, ale, naprawdę przepraszam. — Chwycił delikatnie kurtkę w ręce, ale zamiast założyć ją na siebie i wypełnić tym samym samodzielne postanowienie Yechana, rozciągnął materiał przed sobą i ponownie zarzucił go na ramiona blondyna.
      — Wiem, że to może już dla ciebie nic nie znaczyć, ale i tak przepraszam. Przepraszam, Channie, Przepraszam tak bardzo. — wyrzucał z siebie słowa, chyba bez opamiętania i przemyślenia, ale nie miało to już dla niego większego znaczenia. Podobnie jak to, że znów był zmuszony zamrugać szybko kilka razy, by pozbyć się kilku łez, gromadzących mu się w kącikach oczu. Nie przejął się tym, że nie spotkało się to z powodzeniem i jedna z nich spłynęła nieco niżej. — Bo jeśli tylko mi pozwolisz, to będę udowadniał każdego dnia, jak bardzo żałuję tego, co ci powiedziałem i zrobiłem.


      załamany yoosio

      Usuń
  63. Trzymał się. Ostatkiem sił, ale nadal w całości, choć było to zadanie porównywalne do zimowej wyprawy na szczyt dowolnego ośmiotysięcznika.
    Trzymał się, choć to nie pierwszy, gdy emocje o podobnej sile i znaczeniu, zalewały każdy, najmniejszy zakamarek jego ciała; gdy wdzierały się nieproszone do jego umysłu, siejąc tam prawdziwe spustoszenie; gdy zatrzymywały oddech w połowie drogi do płuc, gdy dusiły serce i okradały Soo z tych najszczerszych, tak bardzo potrzebnych im teraz słów.
    Trzymał się… ale chyba tylko z przyzwyczajenia. Do tego, że musiał, niezależnie od napotykanych przeszkód; że nie wolno mu było poddać się tak żenującym, w oczach innych, dowodem na to, że cokolwiek jeszcze czuł. Do tego, że bał się pokazać, jak rozpadał się na kawałki, raz za razem, gdy tylko tracił panowanie nad sytuacją lub gdy ktoś odzierał go z tego, czego prawdziwie pragnął. Pilnował, by ta stać, by wytrzymać, by nie rozsypać siebie i jego przy okazji, kolejnym, nieprzemyślanym wyznaniem, czy zbyt otwartą i nagłą reakcją. I chyba szło mu dobrze, życzyłby sobie, by tak właśnie było - wierzył w to.
    Przynajmniej do czasu, gdy nie poczuł na policzku tego utraconego wcześniej ciepła. Tego dotyku, o którym myślał nieprzerwanie w przeciągu ostatnich chwil, które wspólnie tutaj podzielili, tego bezpiecznego osadzenia, umożliwiającego powrót z dalekiej wyprawy… w końcu tutaj, na właściwe sobie miejsce. I wtedy nie kontrolował już niczego, a na pewno nie samego siebie.
    Gdy tylko dłoń Yechana zetknęła się z jego wilgotnym policzkiem, Soo nie opanował automatycznego uchylenia warg i wydobywającego się spomiędzy nich, uwalniającego i bezwstydnie rozpaczliwego sapnięcia. Oddychał głośno, przez otwarte usta, unosząc przy tym ramiona w trudnym do zarejestrowania tempie, a miejsce pojedynczej, startej przed momentem łzy, zastąpiła kolejna. A potem jeszcze jedna i następna, chociaż tego Soo nie mógł być już całkowicie pewnym.
    Nie, kiedy jedna z jego dłoni, zupełnie automatycznie i bez wyraźnie zarysowanego zamiaru, powędrowała do nadgarstka Chana i owinęła się wokół niego w tym niemym, ale niezwykle sugestywnym geście, błagającym o to, by nie zabierał teraz swojej ręki z tego właściwego jej miejsca. By nie odsuwał jej od jego twarzy, tak bardzo tego teraz złaknionej, tylko trwał tak jeszcze, choćby przez krotki moment, przez jedną sekundę, którą Soo zapisałby sobie w pamięci i wracał do niej za każdym razem, gdy zapomni o tym, jak wiele mógłby stracić.
    Stał więc tak, ze wzrokiem uparcie zawieszonym w jego ciemnych oczach, z przetrzymywaną dłonią i policzkami wilgotnymi od niekontrolowanych łez. Stał, ponownie, całkowicie i dobrowolnie odsłonięty, ale chyba nigdy wcześniej nie czuł się tak wolny, jak w tej właśnie chwili. Gdy nie potrzebował słów, by zakłamywać to, co było przecież tak oczywiste. Gdy nie chciał zapewnień o tym, co mogło się jeszcze wydarzyć - o to pragnął zadbać sam i - zgodnie z wypowiedzianymi wcześniej obietnicami - przypominać im o tym każdego dnia.
    Chciał mu teraz odpowiedzieć. Chciał zapewnić, że pójdzie. Wyjdzie z parku, pójdzie przed siebie, nieistotne gdzie: do rodziców lub do hotelu, jeśli jednak nie chciałby go widzieć u siebie. Że uda się do mieszkania, do taksówki, do metra…gdziekolwiek, gdzie zdecydowałby Chan. Zrobiłby wszystko bez mrugnięcia okiem, byle tylko wykraść z macek czasu jeszcze jeden wspólny moment.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słowa uparcie nie chciały przejść mu jednak przez gardło, więc zamiast zmuszać się do ich wypowiedzenia, kiwnął jedynie głową, kilka razy, gorączkowo, chcąc uzyskać pewność, że ten gest nie umknie uwadze Yechana; że zostanie zauważony i odebrany poprawnie, nie pozostawiając pola na inną interpretację. Już nie. Nie miałby na to siły.
      A potem, nie bacząc na konsekwencje i nie pytając o pozwolenie, przylgnął do Chana jeszcze mocniej i szczelniej. Ukrył twarz gdzieś na wysokości jego obojczyka, pozwalając sobie wtargnąć dłońmi w przestrzeń między kurtką, a bluzą i wczepić palce obu dłoni w materiał tak mocno, jak gdyby od tego zależało teraz jego życie. Jakby Chan rzeczywiście mógł się rozmyślić, ponownie odsunąć i zdecydować na to, by wrócić do domu samemu. Yosoo nie mógłby mieć mu tego za złe.
      — Przepraszam jeszcze za jedno — szepnął słabo, prosto w materiał jego bluzy. — Kiedy zabrałem cię tu ostatnio, skakaliśmy przez płot, bo… chciałem się trochę podroczyć i sprawdzić, czy naprawdę tu ze mną wejdziesz. Myślałem, że nie. — ciągnął, nie odsuwając się choćby minimalnie. Choć czuł, że to żenujące. Nie chciał jednak dłużej niczego przed nim ukrywać. Nie teraz, kiedy chwilę temu obiecał sobie, że już nie będzie. — Można się tu dostać inaczej. Obok wybiegu dla żyraf stoi niewielka, stara budka, w której kiedyś były toalety, a za nimi w płocie jest dziura. Nieduża, ale wystarczająca, żeby się przecisnąć. Możemy wyjść tamtędy, bo nie chcę, żeby coś ci się stało.


      Soo

      Usuń
  64. Soo musiał przyznać, że w znakomitej większości przypadków, panował nad sytuacją, niezależnie od tego, czy sam był autorem wszystkich, pojawiających się wówczas komplikacji, czy może jedynie niewinnym (co miało miejsce niezwykle rzadko) uczestnikiem określonej farsy. Tym razem wiedział, że ciężar emocji i trudności, z którymi przyszło im się mierzyć, powinien spocząć przede wszystkim na jego barkach. Nie miało dla niego już większego znaczenia ani to, czy kilka godzin temu Yechan działał z rozmysłem, gdy nie zdecydował się podjąć poruszonego przez Soo tematu, ani tym bardziej to, czy którekolwiek z wypowiedzianych wówczas słów, kryło w sobie choć trochę prawdy. Soo był niezwykle bliski przyznania, że nawet gdyby tak było, chciałby puścić to w niepamięć. Tym bardziej, że swoim zachowaniem sam przekroczył tę, wyznaczoną przez nich granicę. Tę, która tyle lat chroniła ich wzajemne zaufanie, starannie budowane poczucie bezpieczeństwa - metaforyczną twierdzę, w której mogli kryć się wspólnie lub w samotności, ilekroć tylko przychodziło im toczyć ze światem jedną z tych przejmujących, cichych bitew.
    Chciał o tym zapomnieć, choć zdawał sobie sprawę, że wypowiedziane przez niego słowa, mogły pozostawić w sercu Chana trwałe rany i tylko od niego (i jego starań) zależało to, jak szybko sobie z nimi poradzą. I czy w ogóle. Soo nie zamierzał jednak tracić czasu ani żałować na jakichkolwiek środkach. Był całkowicie szczery, gdy chwilę wcześniej obiecywał mu, że zrobi wszystko, by mu to wynagrodzić. Trzymał się tej myśli tak kurczowo, że każda inna wydała się nagle zupełnie nieistotna.
    Choć było to trudne… w uszach wciąż dźwięczały mu słowa, które w ostatnich dniach uderzały w niego z ładunkiem, którego w innych okolicznościach na pewno by nie udźwignął. Potrzebował wsparcia, a Chan był jedyną osobą, od której mógł (i chciał) je otrzymać. Wiedział jednak, że nie mógł go do tego zmusić.
    To właśnie dlatego zdecydował się nie brnąć dłużej w ten temat, nie wracać do niego, nie próbować wyjaśniać. Nie chciał ryzykować; nie przeżyłby, gdyby ponownie coś ich teraz poróżniło. Gdyby zamiast ciepła drugiego ciała, czuł jedynie przejmujący chłód spojrzenia wypełnionego przede wszystkim bólem i… zawodem. Jego serce roztrzaskałoby się wówczas na kawałki.
    Dla bezpieczeństwa po prostu pociągnął Chana za sobą, ściskając jego dłoń w mocnym, pewnym ale jednocześnie tak nienaturalnie… czułym geście. Zupełnie tak, jak gdyby próbował powiedzieć tym wszystko to, czego nie potrafił wyrazić słowami. Kroczyli więc ciemnymi alejkami, nie wymieniając słów, które oprócz kolejnych niedopowiedzeń, mogłyby tym razem skierować ku nim znacznie poważniejsze problemy.
    Tym razem wyjście z parku okazało się dużo prostszym zadaniem niż poprzednio i choć Soo wiedział, że Chan może odczuwać z tego powodu ulgę, miał szczerą nadzieję, że nie będzie wściekał się za to, że ukrywał przed nim wcześniej tę spokojną alternatywę. Nie robił tego złośliwie, przynajmniej nie na początku. Istnienie dziury w płocie odkrył dopiero przy czwartej, nocnej wizycie w zoo i obiecał sobie, że nie wyjawi jej istnienia nikomu, choćby zależało od tego jego życie (oczywiście przesadzał. Jak zawsze). Ale kiedy byli już na zewnątrz, z dala od strażników, czy potencjalnej groźby ponownej wycieczki na komisariat, odpuścił i pozwolił na kolejne odwrócenie ról, zamówienie taksówki, pospiesznie ulokowanie się w środku i bezmyślne ułożenie głowy na ramieniu siedzącego obok Chana.
    — Będę musiał znaleźć dla siebie chyba nową kryjówkę, Channie. — mruknął tylko, gdy wskazali kierowcy poprawny adres. — Znalazłeś mnie trochę za szybko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Pierwszym, co zrobił po wejściu do mieszkania przyjaciela, było odruchowe zrzucenie torby z ramienia. Prosto pod własne nogi, nie bacząc na konsekwencje ani wygodę tego rozwiązania. Stał po środku ciemnego korytarza i… pierwszy raz, od kiedy dane mu było przekraczać ten próg, poczuł się nieswojo. Nie do końca potrafił wyjaśnić, dlaczego. Czy chodziło jedynie o fakt, że opuszczał je w towarzystwie trudnych emocji? Czy może o to, że ta nieplanowana kłótnia pokazała mu prawdziwą wagę ich relacji?
      — Będę musiał jutro wypłacić trochę gotówki — zaczął pleść bez sensu, w wyrazie bezcelowej walki z ogarniającym go właśnie zdenerwowaniem. Starcia, które i tak było przecież z góry skazane na niepowodzenie. Miał jednak cichą nadzieję, że pozwoli mu to choć trochę ukryć wszystko to, co wolał na razie zachować dla siebie. — Muszę oddać ci za taksówkę i… cholera, Chan, nie pomyślałem o tym wcześniej i może to nie do końca dobry moment, ale…
      Zawahał się. Sam nie do końca wiedział, dlaczego, ale słowa zatrzymały mu się w gardle i za nic w świecie nie chciały go opuścić. Czuł jednak, że musi to w końcu zrobić. Niezależnie od sytuacji, w której się znalazł, nie mógł przecież wymagać od Chana, by trzymał go tutaj przez nieograniczony czas i… nie dostał niczego w zamian. Niezależnie od tego, w jak dużych komplikacjach sam się właśnie nie topił.
      — Ile płacisz za rachunki? — zapytał nieśmiało, wsuwając dłonie do kieszeni i błądząc wzrokiem gdzieś ponad głową przyjaciela. Było mu zwyczajnie wstyd, że nie zapytał o to wcześniej. Czuł, że znowu zaczyna się plątać, że trafi grunt pod stopami, choć dopiero co zaczął go przecież odzyskiwać. Tak szybkie; gwałtowne; zmiany warunków zaczynały go powoli wykańczać i jak nigdy poczuł właśnie, że najbardziej na świecie pragnął… po prostu spokoju. — Obiecałem, że wyniosę się jak najszybciej i… tak zrobię, jutro zacznę szukać pokoju, chociaż nie wiem, ile może to zająć. Kilka dni, może tydzień, dwa? Ale mimo wszystko… myślę, że dobrze byłoby, gdybym coś…


      soo

      Usuń
  65. Coś zakuło go w sercu, gdy mimo wszystko, dostrzegał tę bolesną, tak wyraźną różnicę, w zachowaniu Chana. Coś, co mogłoby umknąć jego uwadze, gdyby znał go w mniejszym stopniu; gdyby nie poświęcił energii na to, by zbliżyć się do niego tak bardzo, jak tylko ten mu na to pozwalał. Drgnięcie dłoni, zatrzymanie w połowie kroku, odległość nieznacznie większa niż zazwyczaj, utrzymana z nieznanych mu powodów, trzymanych z daleka, poza zasięgiem jego rąk. Miał wrażenie, że żołądek właśnie podszedł mu do gardła, ale nie był w stanie zrobić absolutnie niczego, by to jakkolwiek teraz zatrzymać. Stał więc w bezruchu, wpatrując się w chłopaka, który poprawiał pasek od torby. Jego torby. Dlaczego sprzątał za niego? Wciąż wciąż, raz za razem.
    Yosoo nie był naiwny, wiedział, że to, co stało się między nimi kilka godzin temu, zostawi w ich relacji dość znaczący ślad. Wierzył jednak(i miał szczerą nadzieję, że Yechan również), że prędzej czy później sobie z tym jakoś poradzą. Łączyło ich przecież coś zbyt poważnego i prawdziwego, by miało ich pokonać pierwsze, poważniejsze nieporozumienie. I jasne, Soo doskonale pamiętał, że mieli już na koncie takie, które skutkowało tygodniowym milczeniem i trzymaniem się wzajemnie na dystans, ale… nie potrafił patrzeć na tamtą sytuację jak na coś, czego miałby żałować. Bo przecież, mimo chwilowego kryzysu, który ze sobą przyniosła, pozwoliła im dotrzeć do punktu, o którym wcześniej nawet nie myśleli. W którym czuli się tak dobrze i swobodnie, przynajmniej do czasu, gdy któryś z nich nie postanowił tego wszystkiego utrudniać. A to przytrafiało im w ostatnim czasie o wiele za często.
    — Czuję, że będziemy musieli wrócić do tej rozmowy — odpowiedział szybko, byle tylko nie dać po sobie poznać, że kierunek, w którym zmierzała ta nieprzemyślana wymiana zdań, wcale a wcale mu się teraz nie podobał. — To nie takie proste, jak może ci się wydawać, Channie.
    Nie chciał być obciążeniem. Nigdy. Niezależnie od tego, co dokładnie kryło się pod tym enigmatycznym określeniem. Od kiedy tylko pamiętał, próbował załatwiać swoje sprawy samodzielnie. Podejmować decyzje i mierzyć się z ich konsekwencjami, niezależnie od tego, jakie by one nie były. Robił rzeczy, które mu odradzano; z drwiącym uśmiechem na ustach i słowami niejednokrotnie pełnymi drwiny i politowania, wygłaszał odważne opinie, nie bacząc na to, czy przypadkiem tym kogoś nie ranił. Wszystko, by nieprzerwanie testować, ale… jedynie samego siebie. By doprowadzać się na skraj wytrzymałości, czy do granic przyzwoitości, a potem wracać. O ile było mu dane. Tym razem się przeliczył. Dotarł do punktu, w którym - chciał czy nie - był zależny od kogoś innego.
    Przemknęło mu przez głowę, że przecież nie mógł mu się teraz dziwić. Gdyby znalazł się teraz na miejscu Chana, zareagowałby przecież tak samo. Broniłby się wszystkimi możliwymi sposobami przed tym, by przyjąć od niego zapłatę za choćby marną część rachunków (które i tak zapominał płacić stanowczo zbyt często). Może nawet obśmiałby ten pomysł, w nadziei, że zażenowanie, które zrobiłby wtedy w ciele przyjaciela, skutecznie zamknie mu usta i odwiedzie od rzucania podobnymi pomysłami w przyszłości. Wiedział to wszystko bardzo dobrze, ale… Chan nie był nim, a on nie był Chanem. Trudno było mu wyzbyć się wszystkich przyzwyczajeń, które teraz - w warunkach całkowicie wymykających mu się z rąk - były jedynym, czego mógł się łapać. Nieważne, czy sensownie, czy nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Posprzątam tu — szepnął tylko w końcu, nie czekając na pozwolenie ani - odwrotnie - na nawet jedno słowo, które mogłoby skutecznie zatrzymać jego działanie, nim te na dobre miałby prawo w ogóle zaistnieć. Wyminął Chana, ślizgając wzrokiem po zaciemnionym pomieszczeniu. I choć jemu stan mieszkania nie przeszkadzał nawet w najmniejszym stopniu, wiedział, że blondyn miał na to zupełnie inny pogląd. A chciał zadbać przede wszystkim o niego. Kwestia ucieczki przed własnymi, nieproszonymi myślami była teraz drugorzędna. Chciał, by tak było. — A ty… może idź się połóż? Musisz być zmęczony i… — zawahał się, zagryzł wargę i cudem zwalczył w sobie potrzebę, by ponownie odwrócić się w jego stronę. Chciał powiedzieć cokolwiek, wyrzucić z siebie jakiś niezbyt udany żart albo trafną, niewinną uwagę, która ponownie zaprosiłaby między nich więcej swobody. Jeśli wcześniej myślał, że da radę udawać, ciągnąć to dłużej, starać się po prostu być sobą i liczyć na to, że wszystko wróci do normy, to teraz wiedział już, że nie będzie to takie proste. Miał ochotę wykrzyczeć wszystko to, co dusiło go teraz od środa. Cały żal i wstyd, który ukrywał. Dłużej nie mógł. Nie potrafił.
      — Channie, ja… — zaczął, łapiąc za koc i odruchowo przyciskając go do klatki piersiowej — wiem, że już to mówiłem, ale… naprawdę przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro.


      soo

      Usuń
  66. Działał poza kontrolą własnego umysłu. Zdawał się wypełniać teraz określone zadania, spisane w nigdy niewypowiedzianym planie, jedynie po to, by zająć myśli czymś innym; by nie pozwolić im spychać się dalej w odmęty tego pokrętnego i bezcelowego starcia między tym, co robić wypadało, a tym, co na zawsze powinno pozostać jedynie w sferze nigdy niezrealizowanych pomysłów.
    Gdyby mógł cofnąć czas, rozegrałby to inaczej. Pozwoliłby na to, by czas płynął im niespiesznie, podczas wspólnie zjedzonego śniadania. Poszedłby z Chanem pod prysznic, nie decydując się na to, by zakończyć go w tak nieprzyjemny sposób. A potem zaproponowałby wspólny spacer, może wizytę w pobliskim sklepie. Albo film. Jeden z wielu, które mieli przecież obejrzeć, a na które nigdy nie wystarczyło im czasu, bo zawsze znajdowali coś, co zajmowało ich uwagę znacznie bardziej niż telewizor, czy ekran laptopa. Zalała go właśnie fala wielu pomysłów, czekających na realizację, ale wywołujących w nim ten trudny do wypędzenia żal. Nad tym, co im umknęło. Co dobrowolnie od siebie odsunęli.
    Z natłoku myśli wyrwało go dopiero znajome ciepło. Potrzebował chwili, by zrozumieć, skąd pochodziło; by zdać sobie sprawę, że to ręce Chana oplatają go właśnie w ten rozkoszny i dający poczucie bezpieczeństwa, sposób. I jeszcze jednej, by opanować paniczne drgnięcie ciała, gdy dotarł do niego sens zasłyszanych słów. Był dumny. Soo nie wiedział, jakim cudem trzymał się jeszcze na nogach. Chyba jedynie przez wzgląd na oparcie w postaci tej namacalnej wręcz, bliskości.
    — Nigdy…. — zaczął jedynie po to, by niemal od razu przerwać. By schować się pod przykryciem bezpiecznego milczenia, gdy czuł, że każde kolejne słowo może być tym, które zdradzi go już całkowicie. Nie pozostawi choć odrobiny wątpliwości co do tego, co działo się właśnie w jego głowie; z jak ogromnym i przytłaczającym pakietem emocji przychodziło mu się właśnie mierzyć. A przecież zawsze chciał to ukrywać. Chować dokładnie przed spojrzeniami innych; przed każdą z możliwości odkrycia tego, jaki był naprawdę. A teraz zdradzało go wszystko. Napięte ciało, zaciskające się kurczowo, przykryte kocem, dłonie, spłoszone spojrzenie, utrzymane w ryzach jedynie dlatego, że jakimś cudem zdołał zawiesić je na dłużej w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie na ścianie. Choć wolałby inaczej - chciałby odwrócić głowę do tyłu, spojrzeć na Chana, zatopić wzrok na parze znajomych sobie oczu. Coś, może logika działania, a może myląca, tak zgubna, potrzeba nieustannego górowania nie tylko nad innymi, ale również nad samym sobą, nakazywała mu właśnie tkwić w miejscu. Nie robić niczego, co mogłoby uchodzić teraz za błąd; co mogłoby bardziej skomplikować tę i tak pokręconą już sytuację.
    Miał tę świadomość, wiedział, że jeśli odezwie się ponownie, nie dając sobie chwili na wyciszenie targającego nim niepokoju, odkryje się jeszcze bardziej niż dotychczas. Że nie będzie odwrotu, bo definitywnie zamknie za sobą drzwi, przez które mógł się jeszcze wycofać. Ale… czy w ogóle jeszcze chciał? Może od teraz warto było, niezależnie od podjętego ryzyka, posuwać się jedynie naprzód? Więc zrobił to; policzył do trzech, wziął głęboki oddech (choć kosztowało go to tyle wysiłku, ile nie zdołałby wykrzesać z siebie nawet podczas najbardziej morderczego treningu) i otworzył usta, pozwalając im ponownie wypuścić z siebie jedne z najszczerszych, ale i niezwykle trudnych słów.
    — Nigdy nikt nie powiedział mi tego, co ty teraz, Channie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drżał. Nie panował ani nad ciałem, ani nad głosem, ale chyba nie miało to już dla niego większego znaczenia. Nie, kiedy widziała to jedynie ta osoba, której chciał pokazać się w całości. Bez niepotrzebnych masek, bez niedomówień, które tak często przysłaniały te znacznie bardziej istotne i cenne kwestie.
      — Nigdy nie usłyszałem, że ktoś byłby dumny z tego, co zrobiłem.
      Bolało. Cholernie mocno, a Yosoo nie zdawał sobie sprawy, że może czuć tak wiele bólu w jednym momencie. Uderzył go szybko i nagle, gdy zupełnie się tego przecież nie spodziewał. Ale może tak było lepiej? Może łatwiej poradzić sobie z czymś, gdy wcześniej nie analizowało się miliona scenariuszy, z których większość i tak nigdy nie odnajdywała miejsca w rzeczywistości? Może miał nauczyć się w końcu działać bardziej naturalnie? Miał wrażenie, że coś rozrywa go od środka. Oczy piekły go w ten znajomy, choć nadal niepokojący sposób, więc pokręcił jedynie głową, by odgonić nieproszone łzy. Nie chciał ścierać ich dłońmi; nie kiedy w końcu odważył się wypuścić ściskany w nich koc i złapać nimi oplatające go nadgarstki. W tym kolejnym, niemym komunikacie, czy może prośbie, by Chan nigdzie się teraz nie ruszał. By nie znikał, pozostawiając po sobie jedynie nieprzyjemną pustkę.
      — I nie wiedziałem nawet, jak bardzo tego potrzebuję.


      Soo

      Usuń
  67. Stał w spokoju, próbując korzystać z komfortu ich obecnej sytuacji. Łapać się tego, że ponownie, mimo wszystkich, wyniszczających ich trudności, pozwolili sobie na ten moment bliskości i zupełnej szczerości, w której nie było już jak się schować. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo się bał… Bał tego, że nie będą mogli wrócić do tego, co było. Poczuć się w swoim towarzystwie na tyle dobrze, by bez przeszkód móc przekreślić każde, bolesne słowo, które miało szansę zranić któregokolwiek z nich. Bał się tego, że Chan go znienawidzi; wyprosi ze swojego życia, tłumacząc się tym, że nie chciał w nim kogoś, kto bez mrugnięcia okiem wykorzystał zebrane informacje i sekrety jedynie do tego, by zadać mu tak duży ból. Bał się, że na własne życzenie straci coś, na czym zależało mu tak bardzo, że nie potrafił tego nawet wyjaśnić słowami. Strach towarzyszył mu od chwili, w której Soo rozpoczął swój słowny atak i nie odpuszczał go nawet wtedy, gdy Chan stanął przed nim w ogrodzie zoologicznym; nie odpuścił w taksówce, w której usłyszał przecież, że ten nie chciał, by Soo kiedykolwiek musiał się jeszcze przed nim chować. Nie odpuszczał nawet minutę temu, gdy zbliżyli się do siebie i pozwolili na ten niewinny, ale tak wymowny uścisk. Zetknięcie dwóch ciał, które działało na nich, jak najpewniejsza z kotwic.
    Chciał mu podziękować, odwrócić się, wtulić w niego mocno i zapewnić jeszcze setkę razy o tym, że nigdy nie zrobi czegoś tak potwornego jak to, na co zdecydował się rano. Wpędzić samego siebie w ten ślepy zaułek niekończących się przeprosin i nowych obietnic, nie bardzo przejmując się tym, że Chan nie chciał ich już słyszeć. Tak przynajmniej twierdził. Zaczynał lepiej rozumieć motywację, kierującą przyjacielem, gdy to on popadał to błędne koło.
    Ale chwilę później, nawet gdyby chciał, nie mógłby zrobić już czegokolwiek. Nie po tym, co usłyszał. Nieuniknione, i tak bezkompromisowo wygłoszone, konsekwencje tego, czym zdecydował się podzielić, dotarły do świadomości Yosoo o pół sekundy później niż zazwyczaj. I wtedy nie kontrolował już niczego, a na pewno nie samego siebie. Poczuł, jak jego serce gwałtownie przyspiesza, a oddech - dla odmiany - zatrzymuje się gdzieś, jak gdyby nie potrafił dotrzeć do płuc. Tych kilka słów, których za nic w świecie nie mógł się teraz spodziewać, a które powiodły go ku tak upragnionemu poczuciu spokoju, na dobre otworzyły wszystkie, zamknięte przez niego wcześniej bramy. Poczuł, jak puszczają mu wszelkie zabezpieczenia, a to, co nagromadziło się w jego wnętrzu, powoli, ale sukcesywnie zaczęło wydostawać się na powierzchnię.
    Przymknął powieki, by pozbyć się z oczu tego nieznośnego uczucia nieproszonej wilgoci. Miał wrażenie, że w ostatnim czasie, przez wzgląd na targające nim uczucia, płakał przy Chanie znacznie więcej, niż przez całe swoje życie. Ale może wcale nie było to aż takim niepokojącym sygnałem? Może było wręcz przeciwnie?
    Nie potrafił opanować głośniejszego zaczerpnięcia tchu, gdy zupełnie niespodziewanie poczuł na ramieniu lekkie muśnięcie. Coś, czego nie zakładał, a co teraz wydawało mu się niezbędne do dalszej egzystencji niemal tak bardzo, jak tlen. Instynktownie próbował jeszcze bardziej zmniejszyć tę i tak nieistniejącą już między nimi, odległość. Wcisnął swoje plecy w jego klatkę piersiową mocniej niż dotychczas, choć mogło się to wydawać już niemożliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie chodzi o to, żebyś robił coś tylko dlatego, że ja tego potrzebuję, Channie — wiedział, że chłopak kierował się w swoim działaniu na pewno także innymi czynnikami, ale Yosoo czuł wewnętrzną potrzebę, by właśnie te słowa wybrzmiały teraz na głos. Chciał zawiesić je między nimi, tak wyraźnie, jak to tylko możliwe, upewniając się, że nie pozostanie w temacie żadna, zgubna wątpliwość. Nic, co mogłoby uderzyć w nich ze zdwojoną siłą w najmniej oczekiwanym momencie - wtedy, gdy skuszeni pozornym spokojem, nie zauważyliby żadnych sygnałów ostrzegawczych.
      Nauczony doświadczeniem, wolał powiedzieć więcej niż zbyt mało.
      — Ale… dziękuję — zapewnił, choć nawet to słowo, które gościło w jego słowniku tak rzadko, wydawało mu się teraz zupełnie nieadekwatne. Wyrażało zbyt mało w porównaniu do tego, co Soo naprawdę starał się teraz przekazać. — To… dużo.
      Soo odważył się w końcu wprawić własne palce w ruch, błądząc nimi delikatnie po odsłoniętych przedramionach, które nadal obejmowały go w ten niezwykle kojący sposób. I kolejny raz złapał się na myśli, że chciałby zatrzymać ten moment na dłużej.
      — Channie — szepnął, przymykając na moment oczy. — Może jutro… spróbujemy poprawić dzisiejszy dzień? Robiłeś kiedyś powtórkę czegoś, co nie do końca się udało, a mogło? Moglibyśmy naprawić to, co zepsuło się dzisiaj. Jeśli chcesz oczywiście i… jeśli będziesz miał czas.


      soo

      Usuń
  68. Salon w mieszkaniu Yechana zyskiwał właśnie jakiegoś nowego, choć tak trudnego do opisania, wyrazu. Stawał się czymś więcej niż jedynie pokojem, w którym spędzali wspólnie czas; gdzie przeprowadzili niezliczoną ilość rozmów - tych poważniejszych i tych zupełnie błahych, równie cennych; gdzie wspólnie cieszyli się i dzieli smutkami. Bo choć - w istocie - te bezpieczne ściany miały okazję widzieć ich w najróżniejszym wydaniu, w niespotykanych czasem rolach, to, co działo się między nimi teraz, było zupełnie nowe… świeże. I choć przywodziło na myśl tyle samo niepokoju, co ekscytacji, Yosoo nie potrafiłby odmówić sobie przyjemności płynącej z kontynuowania tej zależności. Tym bardziej teraz, gdy ledwo co usłyszał przecież, że Chan nie chciał, by ot tak stąd znikał. Przynajmniej nie za szybko. I choć, pewnie byłoby lepiej, gdyby podobne zdanie dobiegło do jego uszu w innych okolicznościach, bardziej spokojnych, nienapędzanych pasmem mniejszych i większych katastrof, obecny bieg wydarzeń nie wydawał mu się już tak przytłaczający jak dobę wcześniej.
    Soo nigdy nie zastanawiał się, czy miał w życiu szczęście. Przyjmował je takim, jakie było, nie analizując przesadnie tego, co tej analizy nie wymagało. W ostatnim czasie zaczął przywiązywać do tego słowa jednak coraz większą wagę. Nie każdy miał ten komfort, by dzielić trudy z osobą, której mógł ufać bezgranicznie. Która była gotowa pomóc i nie oczekiwała niczego w zamian. Która trwała w gotowości i zrozumieniu, ilekroć tylko brutalność otaczającego ich świata. decydowała się o sobie przypomnieć. Jeśli to nie było szczęściem, to Soo nie wiedział, co zasługiwało na jego miano.
    Właśnie w towarzystwie takich myśli spędził ostatnią minutę, pozwolił sobie na to, by poddać się zachęcającemu gestowi i odwrócić niespiesznie w stronę przyjaciela. Ślizgać po jego twarzy roziskrzonym spojrzeniem (i już nie tylko przez wzgląd na wciąż majaczące w nim, delikatne zaszklenie), choć tak trudno było dobrowolnie zrezygnować z tej błogiej bliskości.
    Tak, Jeong Yosoo miał w życiu szczęście. Zapukało do jego świata pewnego spokojnego poranka, niczym nie wyróżniającego się spośród tysięcy mu podobnych. Uśmiechnęło się grymasem uzależniającym w swej delikatności i uroku, przybierając wyraźny, charakterystyczny kształt - chłopaka o ciemnych oczach, od których trudno było oderwać wzrok. Szczęście pachniało znajomo i spokojnie. Smakowało kawą z mlekiem migdałowym.
    Soo był gotowy powiedzieć teraz coś jeszcze. Wyznać coś, co majaczyło teraz niewyraźnie, gdzieś w jego głowie; pchało się nieśmiało na język, próbując zaistnieć między nimi jako coś więcej, niż ukradkiem kradzione spojrzenia i wzajemne, czułe gesty. Teraz, póki czujność Soo została uśpiona przez nienaturalny dla sytuacji spokój. Przez niespieszność tego, w czym tkwili.
    I kiedy był już tego bliski, kiedy nabierał do płuc powietrza, by wydobyć z siebie ten niebezpieczny zlepek głosek, coś skutecznie mu to utrudniło. Skierowało jego myśli na zupełnie inny tor, brutalnie sprowadzając go na ziemię.
    Coś było nie w porządku, coś się nie zgadzało. Ale czy naprawdę mogło umknąć mu aż tyle? Czy w ferworze tego, co sam czuł i robił, nie zwrócił uwagi na coś istotnego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jaki popis? — podłapał niemal natychmiast, automatycznie wędrując wzrokiem po całej sylwetce przyjaciela. Niczego nie rozumiał i niczego nie był już pewnym, ale coś - być może ostatni, żywy podryg zdrowego rozsądku - nakazywało mu, by tym razem nie odpuszczać tematu. I to zupełnie niezależnie od tego, z jaką reakcją miało przyjść mu się za moment zmierzyć. — Jest coś o czym mi nie mówisz? Potrzebujesz czegoś? Coś się stało? — wyrzucał z siebie wiele pytań, nie dając Chanowi choćby cienia szansy na to, by mógł spróbować udzielić mu na nie odpowiedzi. Prawdopodobnie nawet ich nie potrzebował; znał Chana wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie powiedziałby czegoś podobnego, gdyby rzeczywiście nie było takiej potrzeby. Soo zreflektował się więc bardzo szybko i ponownie otworzył usta, by powtórzyć ostatnie z wypowiedzianych wcześniej zdań, ale już nie w formie pytania, a surowego stwierdzenia faktu: — Coś się stało. Powiedz mi. Nie pójdę spać, jeśli tego nie zrobisz, Channie.
      Z niezwykłą ostrożnością, jak gdyby zbliżał się właśnie do płochliwego motyla, wyciągnął przed siebie dłoń i ułożył ją na policzku chłopaka. Nie spuszczał z niego wzroku. Już nie. Bał się, że jeśli tylko przeniesie spojrzenie na cokolwiek innego, umknie mu jakiś ważny, a trwający zaledwie ułamek sekundy, sygnał, a on straci jedyną okazję do tego, by dowiedzieć się, co dokładnie kryło się za wcześniejszą wypowiedzią Chana. O tym, dlaczego nie mówił mu prawdy, wolał na razie nie myśleć. Sam wiedział - i to doskonale - że czasem naprawdę trudno było to wyjaśnić.
      — Proszę, słońce.

      yosiek

      Usuń
  69. Prawdę mówiąc… nic nie wyprowadzało Soo z równowagi tak szybko i sprawnie, jak to jedno słowo, tak zwodnicze, pozornie kojce, a wzbudzające w nim jedynie niepohamowane pokłady zniecierpliwienia i czystej złości. Nakazujące porzucenie naturalnie pojawiających się emocji, typowych dla danej sytuacji, w której przychodziło mu się znaleźć. Schowanie ich na nie dnie kuferka skrywającego to, co podobnie niewłaściwe. Niechciane. Nieodpowiednie w oczach kogoś, kto w większości przypadków nie miał bladego pojęcia o nawet połowie ze wszystkich bitew, toczonych w ciele Soo. Słyszał je stanowczo zbyt często i to zwłaszcza wtedy, gdy padać nie powinno. Lub gdy potrzebował po prostu czegoś zupełnie innego. Zrozumienia? Otuchy? Zamiast tego musiał mierzyć się z tym jawnym sygnałem, świadczącym jedynie o tym, że wszystko, co robił, nie znajdowało odzwierciedlenia w oczekiwaniach drugiej strony. Oczekiwaniach, których nigdy nie chciał spełniać, choć był do tego tak wielokrotnie zmuszany.
    Spokojnie.
    Potrzebował dwóch oddechów, by zatrzymać w sobie wszystko, co odruchowo cisnęło mu się teraz na usta. Nie potrzebował tego. Oni tego nie potrzebowali. Każdy przejaw gniewu, skierowanego nie tam, gdzie rzeczywiście była taka potrzeba, wydawał się teraz co najmniej niewskazany. Rozumiał, że Chan nie kierował się tym, co przewodziło zachowaniu innych osób. Rozumiał, że jego “spokojnie”, nie niosło ze sobą tego samego ładunku. Rozumiał, choć nadal przerażało go to, z jak dużą łatwością poddał się znajomym schematom i instynktom, z których naprawdę nie był teraz dumny. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu się mierzyć z czymś podobnym właśnie teraz, przy nim. Relacja, która łączyła go z Yechanem, była jedną z najszczerszych, które był w stanie zbudować. Nie chciał - bóg mu świadkiem - doprowadzać do tego, by coś, nad czym po prostu trudno było mu zapanować, dodatkowo ją komplikowało. W tym temacie radzili sobie już wystarczająco sprawnie.
    Nie wiedział, skąd znalazł w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by utrzymać na wodzy nie tylko swoje - i tak mocno zszargane już - nerwy, ale typowe dla niego naleciałości, które w innych okolicznościach, z całą pewnością utorowały sobie drogę na powierzchnię. Przejęły kontrolę nad jego słowami i gestami - całą jego postawą, nie pozostawiając pola na te bardziej racjonalne strategie, korzystne dla obu stron. Nie chciał jednak poświęcać temu zbyt dużej uwagi w obawie, że mógłby wywołać tym tę nieproszoną lawinę przytłaczających konsekwencji.
    — Jak to nie poszło gładko? Co dokładnie masz teraz na myśli? — zapytał, nie do końca rejestrując nawet dokładny sens swoich słów. Gdyby zatrzymał się choć na chwilę; przeanalizował nie tylko to, co widział, ale też wszystkie, wymykające mu się do tej pory, sygnały… już by wiedział. Miał to na wyciągnięcie ręki. W ten boleśnie wręcz, dosłowny sposób. Wystarczyło tak niewiele: spojrzenie wędrujące posłusznie za wzrokiem Yechana; uważne wyłapywanie najdrobniejszych sygnałów płynących wprost z jego ciała; z dłoni i okolic kolana.
    Pogubił się. Znowu. A ponowne odnalezienie właściwego szlaku, nie wydawało się już tak samo proste, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej, gdy jednym z ich największych problemów okazywało się to, do jakiego baru szybkiej obsługi, powinni wybrać się na obiad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo, zupełnie bez udziału woli, powędrował spojrzeniem po ścieżce wyznaczonej niepostrzeżenie przez wzrok Yechana, zatrzymując się na moment na jego dłoniach, opartych gdzieś w okolicach swoich bioder. Ostrożnie oplótł je własnymi dłońmi (choć oderwanie jednej od policzka chłopaka, wydawało się zadaniem tak trudnym, że ledwo temu podołał) i przeniósł do przodu tak, by móc się im w końcu przyjrzeć. Pierwszy raz z wystarczającą uwagę, nierozproszony ani przez warunki panujące w miejscu, w którym nie znajdowali, ani przez spojrzenia innych osób, przed którymi chcieliby się skryć. Milczał krótką chwilę, próbując poradzić sobie z targającymi nim wyrzutami sumienia. Nie był idiotą, pojął niemal od razu, że gdyby tylko wyjawił Chanowi wcześniej istnienie innego przejścia, prowadzącego na teren zoo, ten w ogóle nie próbowałby skakać przez ten cholerny płot. Powinien był to przewidzieć. Wiedział, nauczony doświadczeniem, że los nie pozwoli mu zbyt długo cieszyć się błogością wynikającą z faktu, że tak wiele rzeczy szło zgodnie z jego założeniami. Teraz miał za to zapłacić.
      — Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? — zmartwił się. Szczerze, bez ukrytych znaczeń i niecnych zamiarów, mających na celu odwrócenie tej sytuacji na własną korzyść. Czy w ogóle istniała jeszcze taka możliwość? Jeśli tak, Soo nie zamierzał jej wykorzystywać. Nie teraz, kiedy ślizgał spojrzeniem po każdej z ranek, mając szczerą nadzieję, że będą mogli coś na to poradzić. Chciał mu pomóc. Teraz, zaraz. Natychmiast. Złapał się jednak na tej przerażającej, obezwładniającej go myśli, że nie wiedział nawet, jak.
      — Powinniśmy się tym zająć — stwierdził, choć przecież było to tak oczywiste, że nie potrzebowało zostać ubranym w jakiekolwiek słowa. — Na pewno cię boli.


      soo

      Usuń
  70. Soo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w towarzystwie Yechana, nawet te najprostsze i doskonale znane mu rzeczy, nabierały zupełnie nowego znaczenia. Niejednokrotnie już przekonywał się o tym, jak łatwo było im niezamierzenie zapędzić samych siebie w ślepe zaułki emocjonalnego labiryntu. Udowadniać, że mimo tego, co obaj uparcie twierdzili, wcale nie znali samych siebie aż tak dobrze, jak mogło się to wydawać. Wystarczyła chwila, nieplanowane komplikacje czegoś, co w swym założeniu miało być przecież takie proste, by docierało do nich, jak niewiele dzieliło ich od punktu, w którym potrafili utykać na długie godziny, tocząc nieme bitwy i dawać początek wielokrotnym próbom udowadniania sobie i światu, że mieli jeszcze nad czymkolwiek jakąś kontrolę.
    Tak naprawdę dawno już ją stracili. Trochę na własne życzenie, a trochę z przypadku. Na pewno ku własnemu zaskoczeniu. Bo przecież tego nie planowali - jednej z wielu, przytrafiających się im rzeczy.
    — Jestem idiotą — odezwał się w końcu, mocniej splatając ich palce, przy jednoczesnej uwadze, skupionej na tym, by nie zrobić mu większej krzywdy. — Mogłem powiedzieć ci o tej dziurze, ale… cholera, nie pomyślałem, że będziesz skakać przez płot. Zaskoczyłeś mnie tym.
    Nie kłamał. Naprawdę nie zakładał, że Chan jeszcze kiedykolwiek będzie miał okazję na to, by powtórzyć ich wspólny wyczyn w postaci brawurowej akcji w ogrodzie zoologicznym. Nie po tym, gdy prawie sam wylądował wtedy w celi. Nie był nawet pewny, czy planował zabierać go tam ponownie. traktował to zoo jako swoją prywatną przestrzeń (i nieważne, jak absurdalnie mogło brzmieć nazywanie tak miejsca publicznego); jako miejsce wielu ucieczek - schronienia przed tym, co okazywało się często tak przytłaczające. Tak było wcześniej. Teraz, stojąc przed nim w jego salonie i spoglądając prosto w jego oczy, poczuł, że nie miał racji. Bo… chyba nie potrzebował już tajnych skrytek. Po co, skoro wszystko, co miał, chciał mu pokazać? Nie od razu, nie zbyt szybko, to byłoby zbyt wiele. Ale może kiedyś. Niedługo, kiedy poczuje się na tyle pewnie, by bez przeszkód opowiedzieć o wielu, zatajonych jeszcze rzeczach. O obawach, pragnieniach i planach, których nie realizował nie ze strachu, a z poczucia totalnego przyblokowania. Chciał powiedzieć mu to i jeszcze wiele więcej. W zoo, w salonie, w sypialni, na ławce pod uczelnią. Gdziekolwiek.
    Być może to właśnie dlatego świadomość, że sam przyczynił się do jego stanu, okazała się teraz tak druzgocąca. Brak dokładnego przemyślenia, zadziałanie pod wpływem chwili, nagłego impulsu, doprowadził do tego, że Chan zrobił sobie krzywdę. Coś, przed czym Yosoo wielokrotnie go przecież ochraniał. Nawet w tak - pozornie - błahych aspektach, jak drapanie skórek przy paznokciach.
    Miał ochotę trzasnąć sobie prosto w twarz, ale powstrzymał się przed tym chyba tylko dlatego, że obie dłonie wciąż zajmowały się ściskaniem tych należących do chłopaka.
    Nie zamierzał ich puszczać. Nie, dopóki nie stanie się to absolutnie konieczne.
    — I Channie… — zaczął w końcu, trochę niepewnie, bo przecież jawne przyznanie się do aż tak dużego poziomu ignorancji… czy może raczej braku doświadczenia, nie było dla Soo czymś znowu aż tak typowym. — Oczywiście chętnie ci pomogę, nie wyobrażam sobie nie, ale…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miał nieodparte wrażenie, że czuje nieprzyjemne ciepło na policzkach - to samo, które w innych okolicznościach zwiastowało przeważnie przejmująco oczywisty obraz tego, jak bardzo był właśnie… zażenowany. Trzymał się jednak resztek nadziei, że wcale tak nie było; że tylko mu się wydawało, a nawet jeśli nie, to, że… Chan po prostu nie zauważy tego, co starał się przed nim ukryć. Nie było łatwo przyznać się do własnej niewiedzy lub niemożności poradzenia sobie z sytuacją, do której samemu się doprowadziło. Niezależnie od tego, czy specjalnie, czy też nie. A los, w ostatnim czasie, wyjątkowo mocno upodobał sobie to, by wystawiać Yosoo właśnie na takie wyzwania. Choć może to i lepiej? Skoro miał próbować radzić sobie w końcu z czymś, co do tej pory pozostawało poza granicą jego możliwości, to chyba dobrze, że towarzyszył mu w tym właśnie Chan. Jego baza, bezpieczeństwo; osoba, która nigdy go przecież nie zawiodła (nieważne, co próbował mu w tym temacie niekiedy zarzucać… i tak wiedział, jaka była prawda).
      Pociągnął go nieznacznie w stronę łazienki, czując, że jeśli teraz nie wykona tego jednego, niezbędnego kroku, to nie ruszy się z miejsca przez resztę nocy, przytłoczony tym wszystkim, co zaistniało między nimi, a co teraz docierało do jego świadomości z podwójną mocą.
      — Będziesz musiał pokazać mi, jak.


      soo

      Usuń
  71. — To dość… — zaczął niepewnie, szukając w głowie odpowiedniego słowa. Jak na złość, żadne, które choć odrobinę pasowałoby do określenia tego, z czym przyszło mu się właśnie mierzyć, nie majaczyło jeszcze w jego myślach. Złapał się więc jedynie tej niezręcznej szczerości, która tak często gościła przecież ostatnio w ich rozmowach. Tylko ona już mu pozostała. — Krępujące chyba.
    To nie tak, że czuł teraz ten rodzaj zdenerwowania, które zwykle pojawiało się w jego ciele, ilekroć wystawiał się na nowe, zupełnie niezgłębione wcześniej, doświadczenia. Nie potrafiłby tego wyjaśnić, ale tym razem chodziło o coś zupełnie innego. Motywowanego jedynie czystą, nieskalaną codziennością, potrzebą, by zrobić coś dobrze. Od początku do końca. By zabrać się za coś, co mogło okazać się pomocne; przydatne. I zakończyć to wszystko czymś na wzór sukcesu, tak rzadko, ostatnimi czasy, doświadczanego. W całej tej historii nie chodziło jednak o niego. Chciał zrobić to wszystko głównie z myślą o tym, kto siedział właśnie tuż przed nim, na łóżku. Kto pokazywał mu rzeczy, których wcześniej nawet nie myślał. Nie marzył, bo i nie zdawał sobie sprawy, jak wiele przyjemności mogły wnieść do jego życia. Wprowadzał, krok po kroku do tego, co do tej pory znajdowało się poza zasięgiem jego rąk. Soo mógłby zaprzeczać; okłamywać samego siebie, że przecież wcale tego nie potrzebował. Że poradziłoby sobie bez niego, samodzielnie, wzorem wielu ostatnich lat. Było to jednak działanie tak bezcelowe, że nawet on - w całej, nagromadzonej w sobie ignorancji - musiał w końcu… odpuścić. Tak zwyczajnie.
    Nigdy nie pomyślałby, że będzie to tak proste. Jednak wszystko to, co powoli stawało się nieodłącznym elementem jego codzienności, pokazywało mu, że nie musiał wciąż pozostawać w tym wyniszczającym trybie oczekiwania na atak. Na kolejne z drobnych niepowodzeń, które dokładane do stosu innych, jemu podobnych, przytłaczało w końcu zbyt mocno. Dotychczas żył życiem, które wymagało od niego nieprzerwanej czujności, wyczulenia na wszystkie, wysyłane przez świat sygnały: na spojrzenia innych osób, na podstępne słowa, ukrywane zręcznie między dziesiątkami innych, zupełnie niewinnych. Na zamiary, których nie mógł wcześniej przejrzeć, przewidzieć tego, jakie konsekwencje przyniosą wraz z ich nadejściem. Teraz… było inaczej.
    Stał więc i patrzył, b tylko tyle mógł obecnie zrobić. Może o kilka sekund za długo, by mogło się to wydać jeszcze tym naturalnym, nieprzemyślanym w ogóle odruchem. Chłonął całym sobą nie tylko rozczulający, ujmujący go niemal całkowicie, obraz Chana, ale także wszystko to, co dopełniało sytuację, w której się właśnie znaleźli. Nieznaczny bałagan, zwiniętą pościel, noszącą na sobie jeszcze ślady poranka - nadal wyraźne, choć przytłumione przez upływ czasu. Na kolekcję figurek, tak ważnych dla Yechana, bliskich jego sercu. Na swoją torbę, która znalazła się dokładnie w tym samym miejscu, z którego zabierał ją w popłochu kilkanaście godzin wcześniej. Zupełnie tak, jak gdyby wróciła na jedne, należne jej miejsce. Gdzieś, gdzie znalazła się w pewnej, umykającej uwadze, minucie, wykradając dla siebie tę przestrzeń już na stałe. To chyba właśnie ten element uderzył go teraz najbardziej, choć przecież Soo nigdy nie odważyłby się powiedzieć tego głośno. Musiałby wówczas przyznać, że właśnie na tym mu zależało.
    By pojawić się, rozgościć i zostać - niezależnie od tego, jakie dokładnie znaczenie niosłyby za sobą te trzy słowa. By poczuć się w końcu jak idealny kawałek tej skomplikowanej układanki: potrzebny i poszukiwany, by umożliwić w końcu dopełnienie całości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wziął głębszy oddech i zbliżył się w końcu do chłopaka, decydując się, by przysiąść obok, ale nie na łóżku, a na podłodze. Nie do końca rozumiał dlaczego, ale wydało mu się to nagle dobrym pomysłem. Choć może Soo nie powinien przywiązywać do tego uczucia zbyt dużej wagi. Wszakże niejednokrotnie już, zwodził samego siebie na manowce właśnie wtedy, kiedy zawierzał bez żadnej wątpliwości, w te pozornie najwłaściwsze idee.
      Zaczynał obawiać się, że tym razem wszystko miało potoczyć się w podobny sposób - wypełnić znajomy schemat. Nie mógłby mieć wówczas za złe nikomu, poza sobą, ale… nie chciał tego. Gdyby tylko miał na to jakikolwiek wpływ, chciałby, by ten jeden raz (nawet jeśli miał okazać się ostatnim) wszystko przebiegło tak, jak mogli sobie teraz życzyć. Zwłaszcza, że chodziło o zdrowie Yechana. Coś znacznie poważniejszego niż sposób na spędzenie kolejnego, zwyczajnego popołudnia, przetrwanie nudnego wykładu, czy nieplanowanej, nocnej eskapady na jedną z wielu imprez.
      Zatrzymał wzrok na nasączonym waciku i bezmyślnie zagryzł wargę. A co jeśli…?
      — Boję się, że zrobię ci krzywdę — przyznał w końcu, opierając jedną z dłoni na zdrowym kolanie Chana i posyłając mu spojrzenie wyrażające tyle wątpliwości, ile tylko mogło w sobie pomieścić. — Pamiętam, jak kiedyś sam zalałem sobie kostkę płynem do odkażania. Piekło jak diabli, myślałem, że umrę.


      soo

      Usuń
  72. — Kusi? To spore niedopowiedzenie — mruknął pod nosem, przypominając sobie automatycznie to, co kryło się za tym szybko przywołanym wspomnieniem. Nie pamiętał, by dzielił się z Chanem akurat tą historią. W zasadzie, nie zdradził szczegółów chyba nikomu, a głównym tego powodem była nie tylko ta, wciąż mocno zakorzeniona w nim, potrzeba uchodzenia za kogoś nieomylnego - kogoś, kim tak naprawde nie był, a… po prostu olbrzymi ładunek zażenowania, zrodzony przez powód tego, co go wówczas spotkało. Gdyby chodziło o wypadek, potknięcie, coś, co zdarzało się niejednokrotnie każdemu, kogo znał, bo przecież miało takie prawo; było na stałe wpisane w codzienność każdego człowieka, Yosoo nie miałby z tym większego problemu. Być może nawet sprawnie obróciłby to w żart i wykorzystał wszystkie, płynące z tego korzyści. Z typową dla siebie werwą, przywoływałby tę historię przy okazji grupowych wspominek o tym, co zabawne lub głupie, przywdziewając na twarz sztuczny uśmiech, który mimo wszystko, nie dałby rady dotrzeć do jego ciemnych oczu. Robiłby to, co potrafił najlepiej, w czym odnajdywał się niemal natychmiast, co przychodziło mu z tak naturalną łatwością, że było to aż trudne do uwierzenia: grałby. Kolejną rolę, jedną z wielu, które miał już na koncie, ale… żadna dodatkowa nie zrobiłaby mu już przecież większej różnicy.
    Coś go przed tym powstrzymywało.
    Niewyraźny majak, przypominający o sobie za każdym razem, gdy był bliski puszczenia tego w niepamięć. Krótkie hasło, jawnie obnażające to, co było w stanie tak łatwo i szybko doprowadzić go do tego beznadziejnego stanu, w którym szukał sposobu na oderwanie się od rzeczywistości. Skierowania myśli na jeden z tym banalnych, żałosnych tematów, które na co dzień wydawały mu się zbyt małostkowe, by w ogóle poświęcać im jakąkolwiek uwagę.
    I pewnie tkwiłby w tym założeniu już do końca świata, trzymając się raz obranej decyzji. Jak zawsze - wytrwale, nie bacząc na to, ile tracił przy swojej chorobliwej niezmienności. A jednak coś się zmieniło; zdołało rozkruszyć ten przeklęty mur, naruszyć jego niezdobytą fasadę i zasiać w jego umyśle pierwsze wątpliwości. Bo skoro wyjawiał mu tak wiele, może… potrafiłby przyznać się do jeszcze czegoś?
    Przyczyny tej oto, zajmującej go, myśli, upatrywał się głównie w rozkosznym zaskoczeniu, które opanowało jego ciało, Gdy Chan ponownie dotykał jego policzka… Gdy delikatne ruchy palców mieszały się z pokrzepiająco wypowiedzianymi słowami, sprawiając, że cały niepokój - o ile w ogóle się w nim jeszcze znajdował - opuścił ciało Soo, nie pozostawiając po sobie nawet nikłego wspomnienia. Oddałby wiele, by doświadczać czegoś podobnego każdego dnia. Rano, w południe, wieczorem, w nocy - nieważne. Przyjąłby ze zgodą każdą z oferowanych mu opcji, nie znajdując w sobie odwagi, by w ogóle z tym dyskutować.
    Sprawy nie ułatwiał również fakt, że jego serce zabiło mocniej, gdy blondyn zajął miejsce tuż obok niego, na podłodze, a nie jednym z wyznaczonych do tego, bardziej standardowych miejsc. Soo nie pamiętał, by w ostatnim czasie siedzieli przy sobie w taki sposób. On - owszem. Często wybierał miejsca zupełnie nieodpowiednie do tego, by potraktować je jako prowizoryczne siedziska. Ale Chan?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Z tą kostką to… — odezwał się więc, nie bardzo wiedząc nawet, po co. Bo choć chłopak nie zadał mu konkretnego pytania ani nie wykonał ruchu, świadczącego by o tym, że… chciał wiedzieć, Soo poczuł nagle nieodpartą potrzebę, by mówić. Wyrzucić z siebie wszystko, choć jeszcze nie tak jawnie i zrozumiale, jak mógłby sobie tego życzyć. — Nie oceniaj, ale… wracałem wtedy z jednego z koncertów. Trochę przesadziłem i… schody uciekały mi spod nóg, nieważne. Miałem powód. Głupi, choć wtedy wydawał się naprawdę poważny. Chociaż nie. Nadal wydaje się poważny.
      Pozwolił pokierować swoją dłonią w odpowiedni sposób i z nietypową dla siebie delikatnością, przywodzącą na myśl muskanie czegoś niezwykle kruchego… stuletniej figurki lub stron starej, dotkniętej czasem książki, przeniósł maść z własnych palców na podrażnioną skórę na kolanie przyjaciela. Mimo uspokajających zapewnień, wciąż nie był pewny, czy to, co robił, było dobrym pomysłem. Ale nie potrafił sobie tego odmówić. A może po prostu nie chciał.
      — W każdym razie…. Chciałem to wyczyścić i wylałem na nogę chyba połowę butelki jakiegoś odkażającego syfu. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba chodziło mi o to, żeby… na pewno zadziałało. Wiem, że to idiotyczne, ale nie myślałem wtedy trzeźwo
      Kiedy skończył, odruchowo wytarł dłoń w spodnie, ignorując fakt, że mogło to uchodzić za coś nie tyle zbędnego, co zwyczajnie niechlujnego.
      — Co teraz?

      soo

      Usuń
  73. — Jeśli mówisz teraz to wszystko tylko dlatego, że liczysz na to, że sam coś ci opowiem to… — zaczął, z trudem powstrzymując wymowny uśmiech, który cisnął mu się teraz na usta, majacząc coraz to śmielej już w ich kącikach — grubo się mylisz, Channie. Nie jestem taki łatwy.
    Jednym z największych problemów Soo, z których chyba nie do końca zdawał sobie nawet sprawę, było to, że mimo mocniejszej zażyłości, którą tworzył i tak niezwykle rzadko (czy może nawet… praktycznie nigdy), nie był w stanie przechodzić do porządku dziennego ze zbyt dużą… wylewnością. Na co dzień poświęcał naprawdę wiele energii na to, by w oczach innych osób budować ten obraz samego siebie, który kojarzył się jedynie z ogromnymi pokładami niepohamowanej szczerości. Nie zawsze tej cenionej i oczekiwanej, ale również tej, wywołującej w innych głównie te negatywne odczucia. Dającej początek pierwszym łzom, kryjącym się w kącikach oczu, zradzającej poczucie winy, zażenowania… pozwalającej na to, że dotknięte nią osoby, zaczynały żałować tego, że w ogóle o cokolwiek go wówczas pytały. Tak było przecież bezpieczniej. Soo chował się za murem niedostępności, kąśliwych uwag i fałszywych przekonań na temat tego, jaki podobno był - za wachlarzem niedomówień, który miał tak niewiele wspólnego z rzeczywistością, że wydawało się to momentami wręcz komiczne. Trudne do uwierzenia. Tym bardziej, gdy ktoś - kierowany niezdrową ciekawością, a może przy pomocy przypadku - zdawał sobie w końcu sprawę z tego, w jak skomplikowanym i misternie zaplanowanym przedstawieniu, przychodziło mu uczestniczyć, od kiedy tylko zdecydował się na to, by w jakimkolwiek stopniu złączyć swój los z tym przeznaczonym dla Yosoo.
    Prawdziwy dramat tej sytuacji polegał jednak na tym, że mimo tego wykreowanego obrazu; starannie dobranych masek i sieci kłamstw, Soo… bał się szczerości. Wiązał ją do tej pory jedynie ze słabością, przejawianą przez tych, którzy - w jego oczach - nie byli nawet w stanie przewidzieć konsekwencji tego, co niosło za sobą tak jawne otwieranie się przed innymi. Nawet tymi najbliższymi, którzy niejednokrotnie potrafili wbijać w plecy nóż z wprawą porównwalną do tej, widzianej u największych wrogów. Szczerość była niebezpieczna. I to nie tylko dlatego, że odsłaniała zbyt wiele. Szczerość była… ostateczna. Stawała się czymś w rodzaju bramy, której po jednorazowym otwarciu nie dało się już ot tak po prostu ponownie zamknąć. Soo nie był pewny, czy chciał przepuszczać przez nią kogokolwiek; przynajmniej nie do niedawna. Bo choć spotkanie ze szczerymi wyznaniami, czy historiami wciąż pozostawało dla niego sporym wyzwaniem, czuł, że znalazł się ostatnio znacznie bliżej tego, by oswoić ją na dobre. Właśnie tutaj, teraz, w towarzystwie Chana. W sytuacji ocierającej się o granicę absurdu, a jednocześnie tak słodko naturalnej, że… nie potrafił wyobrazić sobie ku temu lepszych okoliczności.
    — Chociaż… — odezwał się więc w końcu, zupełnie nie kontrolując już tego, jakie dokładnie słowa chciały opuszczać właśnie jego usta. Nie był nawet pewny, czy miało to dla niego jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Może poza tym, by nie zbliżyć się do Chana jeszcze mocniej. O ile było to w ogóle możliwe. — przy tobie chyba czasami jestem. Nie do końca rozumiem, dlaczego. I nie wiem, czy mi się to podoba, czy nie, ale… jakoś nie chcę z tego rezygnować.
    Zmienił temat. Wiedział o tym. Wiedział również to, że Yechan także musiał zdawać sobie z tego sprawę. A mimo tego, nie czuł strachu, związanego z tym, jak odbierze on tę zagrywkę. Był w stanie zmierzyć się chyba z każdą reakcją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie był w stanie dłużej utrzymywać spojrzenia na twarzy, siedzącego przed nim, przyjaciela więc w tym znanym sobie odruchu, przeniósł go na coś znacznie mniej zajmującego. Na zgrabną, minimalistyczną lampkę, stojącą idealnie na środku małej komódki przy łóżku. Na pustą ścianę, na krzywo ułożone, pomięte poduszki. Na wszystko poza dwoma, ciemnymi punktami, w których bał się dostrzec to, na co nie był teraz gotowy.
      To zabawne, ale w tej relacji doskonale sprawdzało się powiedzenie o tym, że oczy mogły ukrywać w sobie wszystko to, co trudno było nazwać, wyjaśnić przy pomocy banalnych, zbyt oczywistych, sformułowań. Być może właśnie dlatego, Soo tak często unikał spoglądania w te konkretne, wywołujące w nim uczucia, których jeszcze nie rozumiał. Albo wmawiał sobie, że nie rozumie. Obie wersje zdarzeń były teraz równie prawdopodobne.
      Tonąłby w wirze podobnych myśli jeszcze długi czas, gdyby nie drobna pomoc - koło ratunkowe - w postaci prostego pytania i wyciągniętych w jego stronę rzeczy, na których mógł skupić teraz całą swoją uwagę. Był mu za to wdzięczny. Prawdziwie.
      — Zawijać — odpowiedział szybko i ostrożnie, wciąż korzystając z pomocy i wskazówek Yechana, zajął się dokończeniem raz podjętego działania. Choć to okazało się równie trudne, co prowadzenie tej przerwanej przed momentem rozmowy, gdy jego palce mimowolnie dotykały delikatnej skóry na nodze, a nieznośna bliskość dusiła mu oddech w piersi.


      Soo

      Usuń
  74. — To nie tak, że nie chcę — wyjaśnił niemal od razu, nie potrafiąc wyrzucić z głowy tej przejmującej potrzeby, by mu się teraz wytłumaczyć; doprecyzować, że nie chodziło o brak zaufania, zwykłą niechęć, czy może inny, trudny do wyjaśnienia, absurdalny powód tego, że postanowił się nagle zatrzymać. Zabronić samemu sobie na to, by kolejne słowa, splamione tą bezwstydną, tak zdradliwą dla niego, szczerością, wydostały się na zewnątrz, przedzierając barierę ciszy lub nieśmiało rzucanych półsłówek. W jego relacji z Chanem, nigdy nie chodziło o to, co proste, banalne, zwykłe. Wymykali się tym ramom od samego początku, od pierwszego, wymienionego między nimi zdania, gdy już po pierwszych minutach, zdawali się przeskakiwać kilka podstawowych kroków w budowaniu nowej, zdrowej znajomości. Jakby znali się od dawna i niezwykle dobrze, odnajdując w sobie wzajemnie to, czego brakowało im do tej pory. Dziwnego porozumienia. Zrozumienia własnych potrzeb, poglądu na otaczający ich świat i tego, czego doświadczali każdego dnia. Każdej emocji, rodzącej się w ich ciałach, tak typowej dla nich, a nielogicznej dla pozostałych. — To po prostu dużo bardziej skomplikowane, niż może ci się wydawać, Channie. A ja chyba… chyba nie potrzebujemy tego dodatkowo utrudniać.
    Czego? Nie miał do końca pojęcia.
    Czy chciał podjąć próbę nazwania tego, co działo się między nimi? Bez wątpienia. Zderzał się z tym już kilkukrotnie, ale za każdym razem coś powstrzymywało go przed tym, by postawić na tej drodze ostateczny krok. Zupełnie tak, jak gdyby bał się, że nadanie znaczenia temu, co spędzało mu sen z powiek, przerośnie go jeszcze bardziej. Dotychczas bogata kolekcja jego doświadczeń nakazywała wierzyć właśnie w to: w olbrzymi trud związany z poradzeniem sobie z każdą, nową sytuacją, którą by tym zapoczątkował. Z nowym wydźwiękiem znanych wcześniej słów, z nową wagą tych samych spojrzeń, gestów i rzucanych ukradkiem uśmiechów, które nagle mogły przynieść za sobą coś, z czego wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. Ani on, ani Chan.
    Przeżył kiedyś coś podobnego. Nieco ponad dwanaście lat temu, piętnastego kwietnia, w pewną wyjątkową środę. Powietrze było wilgotne, choć duszne, wdzierało mu się między pojedyncze kosmyki, sklejając je ze sobą albo ze skórą na jego czole. Stanowiło niemal idealne dopełnienie tego, co rozgrywało się wówczas w jego dziecięcym ciele. Pamiętał to wszystko doskonale, ponieważ właśnie tego dnia, po raz pierwszy w życiu spróbował nadać czemuś znaczenie. Wytrwać w podjętej przez siebie decyzji, z góry skazanej na spotkanie ze sprzeciwem.Wyłamać się poza narzucone schematy, choć nie do końca z wystarczającą świadomością co do tego, co niosła za sobą ta właśnie próba.
    Jeong Yosoo, ciemne ubranie, już. Śmierć ukochanej babki zaskoczyła go tak bardzo, jak mógłby zaskoczyć go sam koniec świata. Jego dziecięca, okrągła twarz napuchła dodatkowo od niepowstrzymywanego płaczu, serce pękało nie tylko pod natłokiem nagłej straty, ale także wielu przykrych słów, krzyków i nalegań ze strony rodziców… A mimo tego Soo się nie złamał. Wytrwał. Kilka godzin później stał więc obok żałobników, w białej koszulce, wierząc, że dzięki temu babcia, gdziekolwiek wtedy była, potrafiła rozpoznać wśród tłumu właśnie jego; swojego Yosoo, naiwnego i zagubionego, z poczochranymi włosami i spojrzeniem utkwionym w ciemnej, rozsypującej się ziemi. Nadanie znaczenia stracie, było jednym z jego najtrudniejszych, ale najbardziej znaczących wyzwań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A teraz pokonywał go strach.
      Wdzierał się do jego ciała, zupełnie nieproszony, w każdą myśl i gest, który mógł być nagle odebrany zupełnie odwrotnie, niż by sobie tego życzył. Gasił jego oddech, zatrzymywał słowa w gardle, nie pozwalając określić tego, co bardzo chciał przecież nazwać.
      I nagle poczuł się tym nienaturalnie zmęczony. Tym bardziej wtedy, gdy dosłyszał te uspokajające słowa, kojące nerwy, rozszalały bieg serca. Był akceptowany. Był chciany. W całości, taki, jakim był naprawdę. Nie mógł wymarzyć sobie lepszej sytuacji, nie potrafiłby przecież. Mimo szczerych chęci.
      Był przytłoczony. Ponownie. Uciekł więc. Najpierw samym wzrokiem, błądząc po dostępnym mu widoku. A potem całym sobą, układając głowę na ramieniu siedzącego obok Chana, chowając przed nim twarz i przymykając na moment oczy, pozwalając sobie na tę krótką chwilę wytchnienia.
      Chwycił potem, zupełnie bez słowa, ostrożnie, ale z nagłą pewnością, kolejny z wacików, nasączył go delikatnie płynem i łapiąc delikatnie za prawą dłoń chłopaka, przesunął po niej delikatnie, w celu dokończenia tego, czego sam się przecież podjął. Nie przesunął się przy tym nawet o cal, nie chcąc niwelować ich bliskości, tak bardzo mu teraz potrzebnej.
      — Zastanawiałeś się kiedyś, co by było, gdybyś wtedy obok mnie nie usiadł? — zapytał nagle, totalnie bez sensu. — Bo ja tak i… stwierdziłem ostatnio, że pewnie i tak znalazłbym sposób, żeby jakoś się do ciebie zbliżyć.


      soo

      Usuń
  75. — Dlaczego? — zapytał bezmyślnie, nie dając samemu sobie choćby połowy minuty na to, by zastanowić się nad zasadnością tego pytania. Czy miało to dla niego jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Czy zmieniało cokolwiek, co tworzyło się między nimi od tych kilku, spędzonych wspólnie lat? Choć odpowiedź na oba z pytań, wybrzmiewających teraz głośno w jego głowie, była w tak oczywisty sposób przecząca. A mimo tego nie potrafił zrozumieć, dlaczego Chan podzielił się z nim akurat tym wyznaniem. Podobnie jak samego jego sensu, który wydał mu się właśnie tak bardzo nierzeczywisty. Absurdalny w swojej prostocie i braku potwierdzenia w rzeczywistości. W tym, co sam myślał na ten temat; z czego zdawał sobie sprawę. Bo wprawdzie to, czego był… absolutnie pewien, to fakt, że nie krył w sobie niczego, co mogłoby doprowadzić do tego, że ewentualne starania Chana spotkałyby się z nieznośnym brakiem reakcji, chamską odzywką lub czymkolwiek innym, czego ten mógłby żałować. Yosoo nie wierzył oczywiście, że istniała jakakolwiek szansa na to, by nie zwrócił na Chana swojej uwagi, tym bardziej, gdyby ten wykonał w jego kierunku choć najdrobniejszy ruch. Nie musiałoby to być coś znaczącego, wręcz przeciwnie. Soo - mimo braku uzbrojenia w wiedzę i doświadczenie, które posiadał obecnie - złapałby się wówczas czegokolwiek: ulotnego uśmiechu, przypadkowego spotkania spojrzeń, rzuconego mimochodem przywitania, ubranego jedynie w płaszcz ciążącej na nich konwencji. Wiedział to, znał siebie.
    Tym, co przerażało go tym aspekcie najbardziej, była ta irracjonalna świadomość tego, jak wiele rzeczy mogło pójść nie tak i to począwszy od wspomnianego, pierwszego wykładu (Soo miał na niego wtedy nie iść. Chciał poczynić ten krok w ramach swoistego buntu - niezgody, co do kolejnej, podjętej za niego, decyzji, z której konsekwencjami to on musiałby później żyć. A jednak poszedł. Sam nie wiedział do końca, dlaczego). Jak wiele pułapek i ślepych zaułków czekało na ich dwoje.
    — Chciałbym, żebyś podszedł. Chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałem — dodał po chwili, ponownie poddając się tej przejmującej potrzebie systematycznego posuwania się naprzód. Stawiania kolejnych kroków na drodze do wyjaśnienia wszystkiego, co tego wymagało; do pozostawienia między nimi jedynie czystego, klarownego pola, na którym mogliby swobodnie tworzyć nową, wspólną już, historię. Niezależnie od zakończenia, jakie dla nich przygotowano. — A może wiedziałem? To trudne.
    Zaczynał się gubić. Znowu i nie był w stanie stwierdzić, czy tym razem był to wynik bałaganu, który nadal gościł w jego głowie, czy może tego przejmującego zmęczenia, które powoli zaczynało poważnie dawać mu się we znaki. Utrudniało wszystko, począwszy od umiejętności logicznego myślenia, po wykonywanie prostych ruchów, nad którymi starał się właśnie panować. Przyłapał samego siebie na myśli, że wizja ułożenia się w wygodnym łóżku, była niezwykle kusząca. Rozprostowanie obolałych nóg, okrycie przemarzniętego ciała ciepłą, przyjemną w dotyku pościelą, oparcie głowy na poduszcze, tuż obok niego. O ile miał mu na to pozwolić.
    Yosoo nie odważył się zapytać, choć ta niewypowiedziana, dusząca obawa była właśnie jedynym, na czym był w stanie skupić swoją uwagę. Chciał spać. W jego łóżku; nie na tej przeklętej kanapie, które pewnie nie zdążyła jeszcze nawet przeschnąć. I był pewien, że Yechan odruchowo odpowiedziałby na jego potrzebę zgodą, jasnym i szybkim potwierdzeniem. Co mógł czuć jednak naprawdę? Soo nie wiedział i nie miał chyba w sobie jeszcze wystarczająco dużo odwagi, by rozwiać swoje wątpliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jestem — przyznał więc tylko, cudem tłumiąc zdradzającego go ziewnięcie. To zabawne, ile prawdziwości kryło się w tym pozornie niewinnym stwierdzeniu, jakby sam był dla siebie największym wrogiem. Lub wyzwaniem. Zależało od okoliczności. Ostrożnie podniósł głowę z ramienia Chana, choć przyszło mu to z niemałym trudem. Najchętniej przecież tkwiłby w tej pozycji, dopóki ból zdrętwiałego ciała, nie zmusiłby go do tego, by wstać. Przez krótką chwilę badał jego twarz spojrzeniem swoich półprzytomnych oczu, walcząc z potrzebą powiedzenia czegoś jeszcze. Krótkiego zdania, czy pytania, które mogłoby być idealnym zwieńczeniem tej pokrętnej, i tak nieplanowanej przecież, rozmowy. Ale nie mógł; zdecydował się jedynie na to, by ostatecznie po prostu dokończyć tę raz przerwaną, wcześniejszą wypowiedź. — Ale… obiecałem ci pomóc.
      I właśnie tego zamierzał się trzymać. Choć, jak na złość, zatrzymał się w swoich ruchach, zupełnie tak, jak gdyby zapomniał o tym, co powinien teraz zrobić, jak wyglądał kolejny punkt na liście tych niezbędnych do odhaczenia, by w końcu uznać sprawę za zamkniętą.
      — Powinienem zrobić jeszcze kilka rzeczy.


      soo

      Usuń
  76. — Tak — zgodził się cicho, przywołując na twarz delikatny, ledwie dostrzegalny uśmiech. — Jeśli miało się tak stać, to zrobiłbym wszystko tam samo, jeszcze raz, nawet to, co było dla nas nieprzyjemne. Nie wiem, czy mnie rozumiesz, ale… może to też miało na to wpływ. Nie zmieniłbym nic, Channie. Może poza czasem.
    Myśl ta uderzyła w niego tak nagle, że nie mógł się na nią jakkolwiek przygotować. Pojawiła się w ułamku sekundy, tak zwyczajnej, zupełnie niewyróżniającej się, i niemal od razu zasiała w jego głowie prawdziwe spustoszenie.
    — Tak. Zrobiłbym to wszystko znacznie szybciej.
    Idea, że chwila, którą dzielili teraz, tak słodka, choć poprzedzona kilkoma wyjątkowo paskudnymi i niewątpliwie zbędnymi im doświadczeniami, mogłaby zaistnieć w ich życiu o wiele szybciej, niemal wydusiła z jego ust głośne westchnienie. Nie wiedział jednak czego. Żalu? Tęsknoty za czymś, czego nawet nie doświadczył? A może inaczej… co doświadczył, ale zbyt późno? Przynajmniej w jego mniemaniu. Nie potrafił zmusić się do tego, by ostatecznie wyprosić ze swojej głowy te i inne rozważania. Stawały się o tyle wyraźniejsze, o ile bliżej był Yechan i Soo zdał sobie z tego sprawę o kilka miesięcy za późno. Sam, dobrowolnie, wpadł więc w zastawione przez los sidła, rozgościł się w nich na dobre i obecnie mógł jedynie przyjmować wszystko takim, jakie było. U samych podstaw: w założeniach, w doznaniach, w każdym z drobnych, ale uzależniających aspektów, które czyniły tę historię jeszcze bardziej skomplikowaną, ale także niezwykłą.
    Soo nie zmieniłby w niej nic, nawet gdyby dostał teraz taką możliwość. Zbyt mocno bałby się ryzyka, że poczynione kroki, mogłyby trwale wpłynąć na to, co mieli teraz. Pierwszy raz w życiu godził się więc na to, by być jedynie uczestnikiem, przygotowanej dla niego, sieci wydarzeń, a nie ich wyraźnym kreatorem. Ale nie zamierzał narzekać. Dla Chana - i dla łączącej ich relacji - był w stanie zrobić już chyba wszystko.
    Ostatkiem sił stłumił kolejne, wzbierające w nim ziewnięcie, jedynie wykrzywiając usta w bliżej nieokreślonym grymasie, który mógłby oznaczać zarówno poziom jego zmęczenia, jak i potencjalnego zniecierpliwienia toczoną właśnie rozmową.
    Miał szczerą nadzieję. że Yechan doszedł już do punktu, w którym potrafił odczytywać pozawerbalne komunikaty Soo z niezachwianą pewnością i wprawą godną kogoś, kto znał go dobrze już od tych kilku dzielonych wspólnie lat.
    — Okej — przyznał w końcu, bo zdał sobie chyba sprawę, że dłuższa walka była bezcelowa. Tym, bardziej, że nie mógł dłużej ukrywać, że toczył ją sam ze sobą. Z ogarniającym go coraz bardziej zmęczeniem. Rozlewającą się po jego ciele falą przymroczenia, poczucia ciężkości i braku stabilnego osadzenia na zajmowanym gruncie. — Skoro obiecujesz, że zaraz do mnie przyjdziesz.
    Wiedział, że wcale tego nie zrobił. Że z ust Chana nie padło absolutnie nic, co mogłoby sugerować składaną mu właśnie obietnicę, ale Yosoo nie zamierzał się tym przejmować. Nie, kiedy złapał się tej ułudy tak mocno, że gdyby tylko mogło to być teraz widoczne, miałby zapewne palce białe od ukrytego w nich wysiłku. Trzymał ją mocno, nie pozwalając wymknąć się jej nawet o cal, zupełnie tak, jak gdyby zależało od tego całe jego życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy Chanie wszystko stawało się w końcu tak niejednoznaczne. Nawet to, co wcześniej nie pozostawiało jakichkolwiek wątpliwości, pola do zastanawiania się, negacji. To, co było tak klarowne, przejrzyste, urocze w całej swojej prostocie. Nawet te - pozornie jedynie - niewinne gesty w postaci delikatnego ruchu palców na policzku, czy muśnięcie, przywodzące na myśl trzepot motylich skrzydeł. To, co dla innych pozostawało tak zwykłe, dla Soo przybierało właśnie wagę czegoś najbardziej znaczącego. Zmieniającego wszystko, co znał wcześniej. Coś, w czym przepadał bez reszty, pragnąc jedynie więcej i więcej.
      Nic więc dziwnego, że właśnie teraz, podniesienie się z miejsca na chwiejnych, ogarniętych zmęczeniem, nogach i zdecydowanie się na to, by zrobić dokładnie to, o co prosił go Chan, było zadaniem tak trudnym. Przecież najchętniej nie ruszałby się z miejsca, chcąc przeciągnąć ten moment niewinnej bliskości w nieskończoność. Albo chociaż do świtu.
      Zamiast tego naciągnął na siebie świeżą koszulkę, szarą, luźną, jedną z wielu jej podobnych i bez sprzeciwu przysiadł z powrotem na niezaścielonym, tak słodko kuszącym, łóżku.
      — Ale, Channie… — zaczął cicho i nieśmiało. — Będę chciał być blisko.


      yosiek

      Usuń
  77. Czy planował poddać się tak łatwo, jak czynił to w tym momencie? Oczywiście, że nie. Rozwiązanie, którego właśnie potulnie się łapał, znajdowało się poza pakietem tych standardowych i tak typowych dla niego. Było tak niecodzienne i tak niezwykłe, że mogłoby zaskoczyć każdego. Wywołać szczery grymas zdziwienia; może niedowierzania, gdy wybrzmiałyby wystarczająco głośno w okolicznościach bliźniaczych do tych, w których się teraz znalazł. Zdołałby ściągnąć ku sobie uwagę prawie każdej, dostrzegającej to wówczas osoby. Każdej, poza Yechanem - tego był chyba więcej niż pewien. Dzielili ze sobą tak wiele podobnych momentów, że to niespodziewane wyłamywanie się ze znanych sobie, bezpiecznych ram, dawno przestawało już zadziwiać. I to przy swej podstawie, bo same konsekwencje tychże decyzji, mogły dalej okazywać się trudne do przewidzenia.
    — To dobrze — mruknął tylko, słysząc, że Channie nie tylko zgadzał się z jego nagłą zachcianką, ale sam odczuwał w tym zakresie podobne potrzeby. — Bo i tak bym nie odpuścił.
    Nie wiedział, jakim cudem znalazł w sobie jeszcze pokłady sił na to, by zaszczycić go tym, kiepskiej jakości, żartem, ale Soo był z siebie na swój sposób… dumny. Sam fakt, że mimo narastającego napięcia związanego z tym, że przestawał się przy nim kontrolować, był w stanie wciąż trzymać się tych kilku, charakterystycznych dla siebie, naleciałości, okazywał się dziwnie… kojący. Pozwalał wierzyć w to, że niezależnie od wszystkiego; od kierunku, który - choć niezamierzenie, a przynajmniej nie od początku - wspólnie wybrali dla rozwoju tej relacji; od punktu, do którego zamierzali (a może i nie) dotrzeć, wciąż byli przecież sobą. Dwojgiem młodych ludzi, nieco pogubionych, odgrywających pewne, przypisane im role, zranionych przez przeżyte przez nich doświadczenia, ale… uparcie szukających samych siebie. Tych prawdziwych twarzy, zasługujących na to, by wieść życie takie, jakie chcieli, a nie takie, jakie dla nich wybrano.
    Bitwa, którą przyszło im toczyć, miała zapewne okazać się najtrudniejszą, z jaką mieliby się zmierzyć, ale Soo nie mógł wyzbyć się wrażenia, że była to kolejna dziedzina jego nowego życia, w której… nie zmieniłby nic, nawet gdyby mógł. Myśl ta, choć może nielogiczna, pozwalała na to, by mógł poczuć ten trudny do wyjaśnienia spokój. Może związany z tym, że w końcu wiedział o sobie wystarczająco wiele, by z czystym sumieniem móc określić to, czego chciał, a czego absolutnie nie? Może z tym, że pierwszy raz od bardzo dawna czuł, że walczy o coś, na czym szczerze mu zależy? A może z samego faktu, że nie musiał toczyć tej bitwy samodzielnie? W samotności, która w wielu innych przypadkach mogła okazać się największym, z czekających na niego utrudnień.
    Yosoo zajął miejsce po swojej stronie łóżka i okrywając kołdrą, wciąż przemarznięte, nogi, przyglądał się poczynaniom Chana bez słowa, zupełnie tak, jakby bał się, że nawet jedno, wypowiedziane w niekoniecznie odpowiedniej sekundzie, może zburzyć ten zastany spokój. Udało mu się wytrwać w tym postanowieniu nie dłużej niż minutę, co - zważywszy na jego standardy - i tak mogło uchodzić za spory sukces.
    — Nie wiem, czy pamiętasz, ale ostrzegałem cię kiedyś, że trudno się mnie pozbyć — przypomniał mu własne słowa, wypowiedziane bardzo dawno temu przy okazji jednej z tych absurdalnych sytuacji, w których przyszło im się znaleźć, pewnie przez wzgląd na podejmowane przez nich, nie do końca właściwe, decyzje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo wypowiedział to zdanie w trakcie pracy nad ich wspólnym projektem na studia. Pierwszym (istniało wówczas spore ryzyko, że również ostatnim), gdy kilkukrotnie doprowadził chłopaka do szewskiej pasji. Głównie poziomem własnej ignorancji. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego umysł postanowił podrzucić mu to wspomnienie akurat teraz, ale mnie była to jedyna sytuacja, w której przestawał rozumieć samego siebie. Jeszcze kilka miesięcy temu nigdy nie pomyślałby, że znajdzie się w łóżku Chana, ubrany w jedną z jego koszulek i walcząc z potwornym zmęczeniem i przymykającymi się powiekami, będzie przypatrywał się wyczekująco każdemu z jego wyuczonych, rutynowych ruchów. Że chwila, w której położy się obok przyjaciel, pozwalając mu jednocześnie na to, by zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, przycisnął się do niego, łapiąc między palce materiał jego koszulki, stanie się tym najmilszym, a jednocześnie najbardziej wyczekiwanym momentem dnia. Tym, na który mógłby czekać, z którego nie potrafiłby rezygnować; który jak nic innego uspokajałby jego myśli i ciało z precyzją godną najlepszego z leków. A teraz… nie potrafiłby wyobrazić sobie innego scenariusza, bo w każdym, przywoływanym teraz w jego głowie, Chan i tak zajmował to zaszczytne miejsce na podium (nie zawsze pierwsze tylko dlatego, że niektóre z wizji dotyczyły jeszcze muzyki).
      — Jutro też zrobię nam śniadanie — odezwał się jeszcze, nim poddał się i w końcu zamknął oczy. — Ale obudzę cię od razu.

      Soo

      Usuń
  78. Mógłby się do tego przyzwyczaić.
    Do promieni słońca, które przedzierały się do wnętrza sypialni i ślizgając mu się po zamkniętych jeszcze powiekach, ściągały z nich ostatnie momenty sennych majaków. Do niespiesznego oddechu, nie tylko słyszanego tuż obok, ale również wyczuwalnego - tak doskonale - na własnej skórze na szyi. Do zapachu i ciężaru drugiego ciała, do dzielonej wspólnie kołdry, choć zazwyczaj preferował przecież spanie jedynie pod własną. Do wszystkiego tak zwykłego, a jednocześnie fascynującego - składającego się na taki obraz poranka, jaki chciał zapamiętać i… przeżywać tak długo, na ile byłoby mu to dane. Ta niezwykle odważna myśl wypełniła jego umysł tak nagle, że prawie od razu podniósł się do pozycji siedzącej, uświadamiając sobie, że ponownie zawędrował w te rejony, do których chyba nie powinien. A może tak? Niczego nie był już pewny.
    — Chaaaannieeee — zaczął cicho i niepewnie, nienaturalnie przeciągając przy tym wszystkie samogłoski. Ostrożnie ułożył jedną z dłoni najpierw na jego ramieniu, by ostatecznie zdecydować się na bardziej śmiały ruch. Prześlizgnął więc kilkukrotnie palcami, między splątanymi, jasnymi kosmykami, licząc na to, że to ostatecznie pomoże mu wypełnić to niespodziewanie wymagające zadanie. — Miałem cię obudzić…
    Nie spotkał się jednak z oczekiwaną reakcją. Ale może tak było lepiej? Sam, mimo przespania kilku godzin, odczuwał jeszcze zmęczenie po minionej nocy, więc mógł spodziewać się, że Chan zmaga się właśnie z podobnymi skutkami ich nieprzemyślanych i nie do końca dojrzałych działań.
    Soo walczył z tą naturalną, ogarniającą go potrzebą, by po prostu nim teraz potrząsnąć. Zrobić cokolwiek, co wykraczało poza ramy spokoju i delikatności, w których trwał ostatnio tak często i wytrwale, a które przerażały go w równym stopniu co wtedy, gdy pochwyciły go po raz pierwszy. Zaczynał zastanawiać się, czy właśnie taki był naprawdę. Czy tak prezentowała się jego prawdziwa twarz, którą ukrył przed światem wiele lat temu; schował w najgłębszych zakamarkach własnej świadomości, nie pozwalając jej na to, by przedarła się ponownie do spojrzeń innych osób. Może ta niekończąca się gra - czy też walka, jak mógł ją również określić - zaczynała go powoli męczyć? Zabierała zbyt wiele energii i czasu, które chciał poświęcić na coś (na kogoś) znacznie bardziej go teraz zajmującego.
    Ostrożnie zsunął się z łóżka i dbając o to, by nie wykonać teraz żadnego niepotrzebnego ruchu, generującego zbędny harmider, chwycił za pasek od torby i opuścił w końcu sypialnię.
    Wypełnienie kilku podstawowych punktów, związanych ściśle z rozpoczynaniem każdego, kolejnego dnia, nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Nim zdołał się obejrzeć, miał więc za sobą nie tylko poranny prysznic - dowodem którego były wciąż mokre, lepiące się do jego twarzy, włosy - ale również względne ogarnięcie kuchni (polegające przede wszystkim na szybkim zmyciu pozostawionych wczoraj naczyń).
    Nie zdecydował się na to, by rozpocząć przygotowanie śniadania. Chciał trzymać się tej raz danej, choć rzuconej pospiesznie i niemal przez sen, obietnicy. Niezależnie od tego, jak bardzo mogło go to teraz ograniczać. Miał wrażenie - i nie potrafił wyprosić go z głowy za żadne skarby - że tym razem wytrwanie przy tej decyzji, niosło za sobą coś więcej niż jedynie poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś, czego nie potrafił jeszcze wyjaśnić, ale czuł to wyraźnie za każdym razem, gdy… chodziło o Chana. Zaczynało go to przerastać.
      Soo pozwolił sobie więc jedynie na zaparzenie kawy, wyjęcie z torby laptopa, słuchawek i zajęcie miejsca przy stole w kuchni, licząc cicho na to, że Yechan rozbudzi się niedługo sam i dołączy do niego bez większego żalu za ten nieplanowany, przedłużony sen.
      Czas przestał mieć dla niego większe znaczenie, gdy do uszu dotarły pierwsze dźwięki puszczonej pospiesznie muzyki, a cała jego uwaga skupiała się na ekranie laptopa, prezentującym kilka z podstawowych serwisów z ogłoszeniami. Czuł, że frustracja zaczynała narastać w nim z każdą minutą i czytanym pospiesznie zdaniem, ale nie bardzo wiedział, jak miał sobie z tym poradzić.
      — To klatka na szczury, a nie dwa pokoje — warknął sam do siebie, analizując niechętnie kolejną z propozycji dotyczących wynajmu mieszkania. W jego głowie wciąż dźwięczały mu słowa Chana, tak kojące i słodkie, zapewniające o tym, że nie musiał się spieszyć. I prawdę mówiąc… wcale nie chciał. Gdyby tylko mógł, gdyby dostał jasny sygnał, ale taki wychodzący ze świadomej decyzji, a nie napędzany tak zwodniczymi emocjami, naprawdę by został. Tak długo, jak tylko byłby mile widziany; bez strachu i wyznaczonego twardo terminu ważności. Coś podpowiadało mu jednak, że nie powinien, a sam… nie znalazł w sobie wystarczająco wiele odwagi, by w końcu o to zapytać. Siedział więc w miejscu, bezmyślnie wpatrując się w niezachęcające zdjęcia wybranego wnętrza i starał się przekonać samego siebie, że pomysł o wyprowadzce nie był tak tragiczny, jak mu się właśnie wydawało.
      — I niby ile za miesiąc?! — wydusił, o wiele głośniej, niż początkowo zamierzał, ale wsunięte na uszy słuchawki, skutecznie odwracały jego uwagę od kwestii zachowania względnego spokoju i wygodnej ciszy. — To chyba jakiś żart.


      soo

      Usuń
  79. Problem z dzieleniem z kimś poranka polegał na tym, że mimo szczerej i niesłabnącej potrzeby, by czerpać z nich jak najwięcej, nieodzownie wiązało się to również z koniecznością porzucenia tej wypracowanej starannie rutyny, ostoi bezpieczeństwa; przepisu na idealne rozpoczęcie kolejnego dnia. Soo nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy w stworzonym naprędce, ogólnym bilansie zysków i strat, stał bardziej po stronie tego, co musiał wówczas tracić, czy po tej, przeznaczonej dla tego, co mógł sobie dzięki temu zaskarbić. Było to dużo bardziej skomplikowane niż można byłoby przypuszczać. Szczególnie dla kogoś, kto mimo poczynienia wcześniej kilku wyraźnych kroków ku temu, by zyskać w swoim życiu pewnego rodzaju stabilizację (jeśli sformalizowanie związku z Avą kwalifikowało się do takowej), wciąż trzymał się mocno tego, by wydzierać z życia jak najwięcej. Wybór był trudny, przynajmniej do niedawna. Tym, co mogło dziwić teraz szczególnie mocno, był bowiem fakt, że Soo, mimo wciąż tlącej się w nim potrzeby zdobywania i doświadczania wszystkiego, co los podrzucał mu pod nogi, zapragnął nagle skupiać się na rzeczach bardziej zwyczajnych. Całkowicie przyziemnych, które w codziennej gonitwie mogły stać się tak powszechne, że umysł przestawał w ogóle je zauważać. To, w jaki sposób ktoś poruszał się po kuchni, przygotowując śniadanie, to, w jaki sposób przecierał oczy tuż po przebudzeniu. Soo zapragnął poczynić nawet tak absurdalne obserwacje jak ta, czy w bezładnym, porannym układzie jasnych kosmyków Yechana, kryła się jakaś specjalna reguła. Chciał wiedzieć wszystko. Widzieć i słyszeć również. A jednak zdawał sobie sprawę z pewnej bolesnej prawdy, która uderzyła w niego dokładnie wtedy, kiedy poczuł delikatne kopnięcie w łydkę, wywołujące niezamierzone przyspieszenie bicia jego serca. Że nie miał prawa o to prosić.
    Powinien był to przewidzieć. Życie nigdy nie ułatwiało mu podobnych wyborów i decyzji.
    — Przepraszam, nie chciałem być tak głośno — przyznał z zupełną szczerością, nawet nie próbując ukryć uśmiechu, który pojawił się ni stąd ni zowąd na jego twarzy — trochę się zapomniałem, chyba.
    Chciał dodać coś jeszcze, ale zebranie rozbieganych słów w logiczną wypowiedź wydało mu się nagle niewiarygodnie trudne, gdy jedynym, o czym był w stanie myśleć, stał się ponownie ten uzależniający, doskonale znany mu dotyk na jego barkach. Ten sam, którym Chan obdarował go już kilkukrotnie, za każdym razem skutecznie odwracając jego uwagę od czegoś, czym się aktualnie zajmował. Zaczynał podejrzewać, że chłopak dostrzegł tę zależność i wykorzystywał tę wiedzę z rozmysłem. Miał cichą nadzieję, że naprawdę się teraz mylił.
    — Nie mogę siedzieć ci na głowie — przyznał w końcu, przymykając oczy i odchylając się nieznacznie do tyłu w tym wymownym komunikacie, by nie przerywał. Nigdy nie przyznałby się do tego głośno, ale w tym właśnie momencie, byłby gotów nawet o to bezwstydnie poprosić. — Naprawdę… powinienem coś… znaleźć. I to… jak najszybciej, pewnie.
    Nie wiedział już, czy bardziej zależało mu na przekonaniu do tego Chana, czy może samego siebie. Problem polegał na tym, że w całej tej historii, nie chodziło tak naprawdę o niego. Chciał zostać. Naprawdę. Oddałby wiele za możliwość przeciągania tego, w czym brali właśnie udział, w nieskończoność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do ostatniego dnia, który przyszłoby spędzić im w tej pokręconej relacji, nie odmawiając sobie tego, by każda ze wspólnych chwil była dokładnie taka, jaką kiedyś sobie wymarzył. Kiedy, jako dziewięciolatek, wyobrażał sobie swoje przyszłe życie, obiecując jednocześnie, że zrobi wszystko, by po prostu być… szczęśliwym.
      Był przecież na dobrej drodze, czuł to. A jednak coś mąciło ten spokój dokładnie w taki sam sposób, w jaki - w latach dzieciństwa, choć nie tylko - wzburzało się spokojna taflę wody, wrzucając do niej kamienie. Wciąż wracało do niego to jedno pytanie, na które nie znał odpowiedzi, ale jednocześnie bał się o nią zawalczyć. Nie chciał jej szukać, ale nie potrafił dłużej tkwić w tym przeklętym stanie zawieszenia. Bo, niezależnie od wszystkiego: jego emocji ani tego, jakie konsekwencje niosło za sobą wypowiedzenie tego na głos, musiał to w końcu zrobić. Musiał wiedzieć.
      Czy Chan proponował mu pozostanie tutaj, bo naprawdę tego chciał, czy może przemawiała przez niego ta, doskonale znana Yosoo, potrzeba wywiązywania się z narzuconych przez życie ról. Wypełniania założeń, które nie pochodziły nawet od niego samego, a od ludzi, którzy kiedyś wyszarpali dla siebie prawo do decydowania o postępowaniu innych osób.
      Soo odruchowo przykrył jedną z dłoni Chana własną i przesunął zębami po dolnej wardze, wyraźnie tocząc teraz jakiś wewnętrzny bój.
      — Nadal podtrzymuję to, co powiedziałem wczoraj — szepnął, ledwie słyszalnie, wciąż nie otwierając oczu. — Nie chcę być ciężarem.


      soo

      Usuń
  80. Yosoo cudem tylko powstrzymał się przed tym, by niemal natychmiast nie odpowiedzieć Yechanowi na tę zaczepkę o głupim uśmiechaniu się. Dokładnie na czubku języka majaczyło mu bowiem to bezwstydne wyznanie, że przy nim, szczególnie, gdy był tak blisko, trudno było mu utrzymać tak naturalne odruchy na wodzy. W istocie… w towarzystwie blondyna, usta Soo niejednokrotnie już wykrzywiały się w tym zdradliwym grymasie i to zupełnie bez udziału jego woli. Orientował się w tym przeważnie o kilka sekund za późno (czasem nawet wcale), ale nie potrafił zmusić się do tego, by zganić się za to choć odrobinę; by żałować, że zachowywał się dokładnie w ten sposób, przed którym wzbraniał się gorączkowo jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
    Przy Yechanie zmieniało się wszystko i to począwszy od spraw zupełnie błahych, na tych poważniejszych kończąc. Soo przestawał rozumieć powody takiego stanu rzeczy, ale prawdę mówiąc, niespecjalnie starał się zrobić cokolwiek, by odzyskać kontrolę akurat nad tym aspektem swojego życia. Bo choć nie znalazł w sobie jeszcze wystarczających pokładów odwagi ani na to, by przyznać się do tego głośno, ani nawet do tego, by oswoić się z samą myślą o tym, naprawdę… zaczynał lubić ten stan. Gdy wszystko inne traciło na wartości, a liczyło się tylko to, co działo się między ich dwojgiem. Gdy trudy wynikające z zawiłej codzienności, z powodzeniem pozostawiane były za drzwiami mieszkania któregokolwiek z nich. Gdy każda sekunda, spędzona w towarzystwie drugiego, okazywała się nagle cenniejsza niż godzina, spędzona gdziekolwiek i z kimkolwiek innym. Czy Soo dojrzał do tego, by zaakceptować ten fakt? Nie. Czy chciał poddać mu się na ślepo, mimo braku zaufania do tego, co miał ze sobą przynieść? Niezaprzeczalnie. Skłamałby twierdząc, że było inaczej. Jak mógłby, jeśli wystarczył nawet tak nieznaczny i niewinny gest, jak delikatne ugniatanie ramion, by zapominał o wszystkim, co zaprzątało jego głowę jeszcze minutę temu? Yechan był dla niego jak najlepsze lekarstwo i narkotyk w jednym. Uspokajał, przy jednoczesnym wzburzaniu wtedy, kiedy trzeba. Pobudzał i usypiał. Robił wszystko to, czego Soo skrycie pragnął i potrzebował - dokładnie wtedy, kiedy odnosiło to największy, obezwładniający wręcz, skutek.
    Yosoo nie chciał niczego zmieniać. Chciał trwać w tym stanie i trwać, dochodząc do absolutnego krańca własnych możliwości, a wówczas najpewniej i tak nie miałby dość. Coś, czego nienawidził - czego nie potrafił wyjaśnić - skutecznie powstrzymywało go jednak przed tym, by po to sięgnąć. By ostatecznie chwycić za to, za co był w stanie oddać tak wiele.
    Aż do teraz.
    — Mi też jest lepiej — przyznał, sam nie do końca wierząc, że był w stanie w ogóle wypowiedzieć teraz tych kilka słów. Same przecisnęły mu się przez gardło, wydostając na powierzchnię stanowczo zbyt szybko, pewnie i głośno. Wszystko to uleciało z niego już sekundę po wybrzmieniu ostatniego ze słów, ponownie ustępując miejsca tej przeklętej niepewności i zdradliwemu zakłopotaniu. Soo pochylił się szybko do przodu i potarł dłońmi twarz, niby w tym odruchowym geście, wypraszającym z niego zmęczenie. Tak naprawdę zależało mu jedynie na tym, by ukryć to wszystko, co Yechan z łatwością wyczytałby teraz z jego oczu, czy wąsko zaciśniętych warg. — Z tobą. Tutaj. Chociaż niekoniecznie tylko tutaj. Wszędzie chyba.
    Zrobiło mu się nagle nienaturalnie gorąco i duszno, chociaż temperatura w kuchni wcale nie uległa jeszcze zmianie. Miał nadzieję, choć złudną najpewniej, że uda mu się wyjść z tego jeszcze zwycięsko. Cokolwiek miałoby to oznaczać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Gdyby to zależało ode mnie… — odezwał się, sam nie do końca wiedząc po co. Być może czynił to jedynie z trudnego do wyjaśnienia, poczucia obowiązku, a może wciąż żyjącej w nim, dziecięcej przekory. Głównie ku samemu sobie. — …byłoby trochę łatwiej.
      Ta odważna idea przemknęła mu już kiedyś przez myśl. Oczywiście za nic w świecie nie życzyłby komukolwiek - a z właszcza Yechanowi - znalezienia się w sytuacji bliźniaczej do tej, która aktualnie zajmowała cały jego umysł, ale nie potrafił jednocześnie wyzbyć się wrażenia, że gdyby znalazł się po tej drugiej stronie, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Najpewniej wiązało się to z tą przeklętą potrzebą sprawowania kontroli nad niemal każdym aspektem życia i każdą, przebytą w nim drogą, ale tego miał się prawdopodobnie nigdy już nie dowiedzieć. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Los zgotował dla niego zupełnie inny plan; ten, w którym odgrywana przez niego rola, nie zakładała możliwości stawiania warunków, organizowania nowych, niezawodnych planów. Tym razem Soo, dla zdrowej odmiany, miał… skorzystać z pomocy.
      Ale to okazało się dużo trudniejsze niż podejmowanie się gorączkowych prób sprowadzenia własnego życia ponownie na te właściwe tory.
      — Kiedy byłem mały, wymyśliłem krainę bez zmartwień — zaczął nagle, zupełnie bez sensu, jak mogło się początkowo wydawać — czasami za nią tęsknię.

      yosiek

      Usuń
  81. Yosoo znów popadał w jeden z tych, zgubnych dla niego, wyuczonych i sprawdzonych dokładnie schematów. Wiedział, co chciał zrobić, wiedział, na czym naprawdę mu zależało, a mimo tego zaprzeczał temu tak wyraźnie. Bronił się przed tym, by przyznać, że skorzystanie z tej komfortowej i niezwykle rozczulającej propozycji Chana, było dokładnie tym, czego teraz pragnął. Wpędzał się w stan ciągłego napięcia, mimowolnie porównując w myślach tę sytuację do… spaceru po linie. Mógł stawiać krok za krokiem, nieprzerwanie, balansując nad przepaścią i licząc na to, że czas, który kupi w ten sposób, pomoże mu znaleźć inne rozwiązanie. Rozkoszował się adrenaliną i pozorną kontrolą, którą wykradał dla siebie w ten właśnie sposób. Choć było to przecież tak ryzykowne. Wystarczył bowiem jeden ruch, delikatny błąd, osunięcie stopy, by runąć kilka metrów w dół i rozbić samego siebie na niezliczoną ilość drobniutkich kawałków. Tak było teraz. Mógł przeciągać tę wymianę zdań w nieskończoność, zapewniać Chana, że zależy mu na szybkiej wyprowadzce, znalezieniu jakiegokolwiek mieszkania, w którym mógłby się na razie zatrzymać. A jednocześnie chcieć, by Yechan zatrzymał go za każdym razem, gdy posuwał się dalej. By utwierdzał go w tym, jak bardzo absurdalny był to pomysł.
    Chciał uzyskać stuprocentową pewność, że w końcu odnalazł to miejsce na świecie i tę osobę, która chciała go takiego, jakim był. Która brała go w całości, bez zgłaszanych pospiesznie zażaleń. Usłyszeć, że pasował gdzieś idealnie. Nie raz, tylko kilka, by mógł wracać do tych słów za każdym razem, gdy dopadało go to zwodnicze zwątpienie.
    Tylko tyle i aż tyle. Nie wiedział, czy miał prawo o to prosić.
    Bo co mógłby dać wzmian? Chyba tylko szczerość.
    — Często — odpowiedział więc zgodnie z prawdą. Uparte utrzymywanie wzroku przed wszystkim, co miał teraz przed sobą; na przygaszonym już ekranie laptopa, na przeciwległej ścianie, na blacie kuchennego stołu; pozwalało mu na zachowanie resztek kontroli nad sytuacją. Nad tym, jakich dokładnie słów używał i nad czasem, w którym je wypowiadał. Jedyne, nad czym jeszcze panował. — Ale mamie nie do końca się podobało.
    Yosoo skrzywił się odruchowo, mimowolnie przywołując w pamięci wiele obrazów z tych minionych dni, kiedy brutalnie uświadamiał sobie, że życie nie było takim, jakim lubił je postrzegać. Jakim wyobrażał je sobie za każdym razem, gdy zostawał sam ze swoimi galopującymi myślami. Gdy leżąc wieczorem w łóżku, spoglądał w równy, śnieżnobiały sufit i marzył o tym, by pojawiły się na nim te tanie, plastikowe gwiazdki, świecące w ciemności. Te same, które widział kiedyś u jednego z kolegów, a których odmawiano mu za każdym razem, gdy odważył się o nie prosić. Nie spełniały pewnych oczekiwań. Najwyraźniej podobnie, jak sam Soo (a przynajmniej jego obecna, bardziej stawiająca się, wersja). Odkąd pamiętał, otaczało go tylko to, co równe, ładne i świeże. Coś, czego bał się dotykać, by przypadkiem nie zmącić obrazu tego złudnego ideału. Sztucznej fasady, kryjącej za sobą wszystko to, co tak paskudne i trudne. Nic dziwnego, że po latach obcowania w schemacie maskowania rzeczywistości, sam nauczył się takowy powielać. Był jednym, jaki w końcu znał, który nie mógł go jakkolwiek zaskoczyć. Jednym, który dawał mu poczucie bezpieczeństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W jego dziecięcym, wymyślonym świecie, wszystko wydawało się dużo łatwiejsze. Radość kryła się w tych prostych, czasem trącących tandetą, rzeczach, w podartych spodniach, świadczących o świetnej zabawie, w palcach sklejonych sokiem, ściekającym z przejrzałych malin. Tych, które zrywał garściami za każdym razem, gdy odwiedzał dom babki i dziadka. Nie potrzebował wiele, choć wiele miał. Może właśnie w tym tkwił cały ten paradoks, z którym przychodziło mierzyć się codziennie chyba każdemu człowiekowi. Oczekiwał tego, co nieosiągalne. Pragnął tego, czego nie mógł mieć. Całe życie. Może nawet teraz
      Soo nabrał powietrza do płuc, mając wrażenie, jakby robił to pierwszy raz od kilku godzin. Nie czuł jednak ulgi, wręcz przeciwnie. Nie potrafił pozbyć się myśli, że obecny właśnie, palący ból w jego klatce piersiowej, był idealnym dowodem na to, że jego ciało dopiero przypomniało sobie o tym, jak oddychać. Zamknął w końcu laptop, nie przejmując się tym, by wyłączyć go najpierw prawidłowo i ostrożnie, ociągając się przy tym do granic możliwości, odwrócił się na krześle w stronę, stojącego za nim, chłopaka. Kolejne drzwi zostały właśnie otwarte, a Soo robił pierwszy krok, by na dobre przekroczyć próg. Nie wiedział jeszcze, co znajdzie po drugiej stronie.
      — Za każdym razem trzeba było ją budować na nowo — wyjaśnił jeszcze, znajdując w sobie w końcu wystarczająco wiele odwagi, by skrzyżować swoje spojrzenie z tym, należącym do Chana. I znów, wbrew wszystkiemu, poczuł, że nie chciałby patrzeć już na cokolwiek innego. Chwycił ostrożnie za jedną z dłoni Yechana i splótł ze sobą ich palce. — Chociaż, jako dziecko, chciałoby się inaczej.


      yosiek

      Usuń
  82. — Samo budowanie nie byłoby takie złe, to prawda — zgodził się, wykrzywiając usta w lekkim, ledwie dostrzegalnym uśmiechu. Był tak nikły, że gdyby Yechan zamrugał o kilka razy za dużo, mógłby całkowicie wymknąć się jego uwadze. — Szczególnie z kimś. Ale chodziło o coś więcej.
    Zawsze chodziło o coś więcej.
    Yosoo doświadczył w swoim życiu wiele skrajności. Również takich, które były w stanie sukcesywnie burzyć wszystko to, co zdołał wcześniej tworzyć. Gdy wydawało mu się, że zaczynał powoli pojmować jakiekolwiek elementy sieci pokręconych zależności, rządzących światem, spotykało go coś, co niemal całkowicie rujnowało ten śmiały pogląd. A mimo tego próbował dalej; raz za razem; mimo wszystkich, postawionych na jego drodze, przeciwności, tak sprawnie wytrącających go z równowagi. Sam nie do końca rozumiał, jak znajdował w sobie wówczas tę niekończące się pokłady siły i samozaparcia, by po prostu nie rzucić tego wszystkiego w diabły. By nie zasiąść w miejscu i z wymownym milczeniem przyjmować wszystko to, co przygotował dla niego nie tylko świat, ale przede wszystkim tych dwoje ludzi, których wciąż uznawał za swoich rodziców. Miał przecież tak proste zadanie: uśmiechać się wtedy, kiedy trzeba, przyjmować określone rzeczy za pewnik, nie kwestionować wyborów, prezentowanych mu przez ojca, wypełniać bez sprzeciwu każdą z próśb jego matki. Kilka niezmiennych punktów na liście rzeczy niezbędnych do tego, by przetrwać w świecie opanowanym przez rekiny.
    Soo nie chciał taki być, przynajmniej nie na początku, gdy zaczął dostrzegać więcej, niż mógłby sobie życzyć. Ale później, gdy do głosu dochodziła wygoda i… może również, trudny do wytłumaczenia, strach, nie śmiał już dłużej działać naprzekór temu, z czym miał się zgadzać.
    Zaczynał czuć, że relacja z Yechanem wkraczała powoli na zupełnie nowe tory i choć już wcześniej uważał go za przyjaciela; najbliższą sobie osobę; kogoś, kogo obdarzył zaufaniem tak wielkim, że wydawało się wręcz niemożliwe do zmierzenia, teraz zdawał sobie sprawę, że wspólnie osiągali nowy wymiar obustronnego porozumienia. Soo, mimo czasu spędzonego w towarzystwie przyjaciela, rzadko dzielił się z nim czymś tak osobistym jak to, co opuszczało jego usta nieprzerwanie od wczorajszego poranka. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny zdawały się być czymś nowym, a jednocześnie tak bardzo nęcącym, że Yosoo nie potrafił wyzbyć się wrażenia, jakoby było to dokładnie tym, czemu pragnął nadać bieg. Właśnie tutaj, teraz i przed tą konkretną osobą.
    Miał również szczerą nadzieję, że nie będzie to jedynie jednostronne. Złapał się bowiem na tej zawstydzającej myśli, że tak jak on, nie dzielił się tymi bardziej intymnymi szczegółami ze swojego życia, tak wiedział równie niewiele o tym, prowadzonym przez Yechana. A nagle zapragnął wiedzieć wszystko. Drobne elementy, pozostające czymś zupełnie nieistotnym dla tych, którzy nie byli warci ich poznania oraz to, co tak cenne i ważne - stanowiące podstawę wszystkiego, co czyniło Chana tym, kim był naprawdę. Cały ten chaos uderzył w niego nagle ze zdwojoną siłą, niemal wydzierając z jego płuc resztki powietrza, a Soo pierwszy raz od bardzo dawna cieszył się z faktu, że zajmował bezpieczną, siedzącą pozycję. W przeciwnym razie nogi już dawno mogłyby odmówić mu posłuszeństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciepła fala dreszczy - czegoś przyjemnego, co jeszcze wczoraj uznałby za swoje przekleństwo - rozlała mu się teraz wzdłuż kręgosłupa, kiedy poddał się nie tylko tej kojącej ciszy, ogarniającej wnętrze kuchni, ale również delikatnemu dotykowi, wyczuwanemu teraz na wierzchu własnej dłoni. Oddałby za to chyba wszystko. Nic więc dziwnego, że zupełnie odruchowo, nim zdążył to nawet dobrze przemyśleć, ostrożnie przyciągnął ich splecione dłonie bliżej siebie i oparł na nich lewy policzek. Nie potrzebował niczego więcej. Nie, kiedy miał wszystko na czym mu zależało, na wyciągnięcie ręki. Dosłownie i w przenośni. Wystarczyło w końcu się do tego przyznać i jawnie o to poprosić.
      — Channie… — zaczął ostrożnie, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Miał wrażenie, że jakaś niewidzialna siła związała razem ich spojrzenia i za żadne skarby świata, nie zamierzała odpuścić nawet odrobinę. Chociaż sam Yooso chyba niespecjalnie starałby się teraz o to, by samodzielnie przerwać to wyraźne połączenie. Nie, kiedy przepadał całkowicie w parze tych ciemnych oczu. — … gdybyś miał ochotę, mogę ci… nam taki zbudować. Zaraz, po obiedzie, wieczorem. Albo w ogóle kiedy indziej.


      soo

      Usuń
  83. Soo chyba nigdy wcześniej nie zastanawiał się (przynajmniej nie bardziej, niż było to absolutnie konieczne), jak wielką wagę niosły za sobą poszczególne słowa. Sam używał ich bez większego przemyślenia, w pełni naturalnie. Wyrzucał je z siebie bez zastanowienia, nawet w tych licznych sytuacjach, w których osiągnąłby więcej, gdyby po prostu zdecydował się na milczenie. Nie znał powodu, ale nie potrafił wyjaśnić dlaczego komunikaty wylewały się z niego niepowstrzymanym potokiem, ilekroć tylko otwierał usta. Gdy napotykał na swojej drodze kogokolwiek, kto był gotowy (bardziej lub mniej) przyjąć do siebie jego zdanie. Niezależnie od tego, czego dotyczyło i jaki naprawde kryło w sobie cel. To nigdy nie miało przecież większego znaczenia.
    Zaprzeczał czemuś dla czystej rozrywki, zgadzał się, nie biorąc pod rozwagę idących za tym konsekwencji. Obiecywał, choć nigdy nie był do końca pewny, czy da radę się z tego wywiązać. I kłamał. Bez zająknięcia.
    Słowa były dla Soo tym, czy powietrze dla każdego innego człowieka. Towarzyszyły mu od zawsze, w każdej sekundzie. Był tak stałym elementem jego codzienności, że od dawna nie zwracał na nie należytej uwagi. Aż do teraz.
    Bo teraz właśnie czuł to bardzo mocno, całym sobą, w każdej pojedynczej chwili, w której do jego uszu docierało to słodkie określenie, które - mimo istnienia w jego umyśle już wcześniej - dopiero w tych właśnie, konkretnych ustach, nabierało nowego, znacznie głębszego wydźwięku. Wzmocnionego znaczenia, które potrafiło przyćmić wszystko inne.
    Dopiero przy Yechanie zaczynał rozumieć, że przypadkowe zlepki głosek mogły realnie wpływać na to, co działo się w jego życiu. Dopiero przy Yechanie dowiedział się, że jedno, krótkie słowo, mogło zadziałać, jak niepowstrzymana fala, zalewająca wszystko, co napotkała na swojej drodze. Jedno, krótkie słowo, rzucone mimochodem lub przeciwnie - z rozmysłem i wyczuciem - wwiercało się do jego umysłu, siejąc tam prawdziwe spustoszenie. Przyspieszało oddech i spokojny (jak dotąd) rytm wybijany przez jego serce. Dawało początek salwie przyjemnych dreszczy, zatrzymywało inne słowa gdzieś w połowie ich drogi. Dopiero przy Yechanie poczuł, że było coś, co chciał słyszeć tak często, jak było to tylko możliwe. Skarbie.
    Raz przyznał się do tego głośno. Raz wyjawił mu, że lubi, gdy go tak nazywał. Zdradził coś tak intymnego i niebezpiecznego w swej wadze, jak fakt, że tym krótkim określeniem, Chan był w stanie realnie wpłynąć na decyzje i zachowanie Soo. Nie wiedział, czy chłopak był tego już świadomy, ale chyba nie zamierzał się o tym przekonywać. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
    — No to… nie zaraz, rzeczywiście — zgodził się, nie do końca panując nad brzmieniem swojego głosu, który zadrżał mu na tyle zdradliwie, że sam Soo miał ochotę pacnąć sobie otwartą dłonią w czoło. — Później. Może być później.
    Tak naprawdę nie planował niczego konkretnego, gdy chwilę wcześniej proponował tę nieprzemyślaną zabawę. Nie oczekiwał, że Chan zareaguje na to jakkolwiek, a tym bardziej zgodą (nawet jeśli odroczoną w czasie). Gdy zdał sobie sprawę z tego, że właśnie to usłyszał, zrobiło mu się gorąco. Przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele, począwszy od okolic serca. Powinien się przecież tego spodziewać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chan nie zawiódł go w życiu jeszcze ani razu. Doprowadził do szału? Tak. Podniósł ciśnienie do granic możliwości? Kilka razy. Sprawił, że miał ochotę dokonać małego morderstwa? Stanowczo zbyt wiele razy. Ale jego zachowanie nigdy nie otarło się nawet o coś, co Yosoo mógłby zakwalifikować jako zawód właśnie. Ten dzień nie mógł więc różnić się pod tym względem od wielu innych, które już wspólnie przeżyli.
      Yosoo otrząsnął się z tego słodkiego letargu chwilę później, niż powinien. Podniósł się niespiesznie z krzesła, choć było to zadanie porównywalne do udziału w maratonie. Oderwanie się od pochłaniającego go spojrzenia i uzależniającego, uspokajającego dotyku, było przecież najcięższym z wyzwań, które postawił przed samym sobą w ciągu ostatnich kilku dni. A może tygodni nawet…
      Ruszył z miejsca, po drodze - zupełnie bez rozwagi - muskając ustami jeden z policzków chłopaka. Nie potrafił odmówić sobie tej drobnej przyjemności.
      — Nie wiem tylko, co masz w lodówce — odezwał się po chwili, opierając się o blat, tuż obok wspomnianego sprzętu. — Mogę spróbować zrobić cokolwiek, ale potrzebuję pomocy. Bo wczoraj… zużyłem ci chyba wszystkie jajka. Może poza dwoma, ale nimi się nie najemy. Chyba, że… ty zjesz, a ja zadowolę się kawą, Channie — kontynuował. Nieco naiwnie, biorąc pod uwagę to, że nawet on musiał zdawać sobie sprawę, że Chan był ostatnią osobą na świecie, która pozwoliłaby mu zacząć dzień bez zjedzenia normalnego śniadania.
      — Jak zwykle, zresztą…


      soo

      Usuń
  84. Śniadanie było jedną z rzeczy, które Soo z powodzeniem wykreśliłby z listy tych, koniecznych do spełnienia. A jeśli nie całkowicie, to chociaż zepchnąłby je na sam jej kres. Nie przywiązywał wagi do tego, by zjeść rano cokolwiek; należał do grona osób, migających się od tego nawyku na każdy możliwy sposób. Najczęściej tłumaczył to po prostu ściśniętym żołądkiem, brakiem czasu albo… zwyczajnym brakiem apetytu. Gdyby zastanowił się nad tym dłużej, doszdłby pewnie do wniosku (i to całkiem trafnego), że był to najpewniej kolejny przejaw rozpaczliwej próby panowania nad danym aspektem własnego życia. Gdy mieszkał z rodzicami, nie mógł opuścić mieszkania, nim nie zaliczył tych kilku minut przy wspólnym stole. Przedstawieniu, które odgrywali każdego ranka, bez żadnego wyraźnego powodu - sami przecież nie wierzyli w sens i prawdziwość podejmowanych wówczas, rozpaczliwych prób tworzenia wizerunku rodziny idealnej. Wszystko, co wpychał wówczas do ust, niemal stawało mu w gardle, w wyrazie sprzeciwu - niezgody, która nigdy nie wybrzmiała w jego słowach wystarczająco głośno i pewnie. Bawił się więc niemrawo jedzeniem, nałożonym na talerz, sprawiał wrażenie żywo zainteresowanego, zasłyszanymi wówczas opowieściami, odpowiadał zdawkowo na kilka pytań, zadawanych chyba jedynie dlatego, że tak właśnie wypadało… Byle mieć to za sobą jak najszybciej. Uraz do porannych posiłków tkwił w nim tak głęboko, że nawet teraz, po kilku latach samodzielnego mieszkania i kreowania własnej, bezpiecznej codzienności, dostosowanej do jego potrzeb i wyborów, nie wyrobił w sobie nawyku tego, by zjadać przed wyjściem cokolwiek. Wiedział, że nie było to zdrowe; wiedział, że Chan miał na ten pogląd zupełnie inne zdanie. Przekonywał się o tym za każdym razem, gdy próbował zręcznie ominąć temat, szukając ratunku w wymyślonym naprędce wytłumaczeniu. Miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie. Że pójdzie szybko i sprawnie. Że najdalej za kwadrans, Chan będzie miał już za sobą codzienną porcję granoli, a sam Soo dopije w końcu zimną już kawę, zalaną stanowczo zbyt dużą ilością owsianego mleka. Ale tak się nie stało; znów się przeliczył. Nie zdążył zorientować się nawet w tym, co dokładnie się stało, nim ocknął się z ciepłymi i delikatnymi dłońmi, opartymi na jego policzkach; z wbitym w siebie spojrzeniem, w którym mógłby utonąć bez reszty, gdyby tylko miał ku temu więcej czasu. Gdyby nic go nie rozpraszało, nie odwracało jego uwagi od dwóch, ciemnych punktów, kryjących w sobie wszystko, czego teraz potrzebował.
    Rozchylił usta, by powiedzieć teraz cokolwiek, by zaprzeczyć, wyjaśnić, poprosić… Nie dał rady zdobyć się jednak nawet na jedno, krótkie słowo. Głos ugrzązł mu w gardle, nie chcąc przedostać się dalej, a Soo poczuł, że nie był w stanie zrobić już niczego, by zmienić ten stan rzeczy. Nie, żeby specjalnie próbował. Błądził więc rozbieganym spojrzeniem po całej twarzy Yechana, mając nadzieję, że mimo tak niewielkiej, dzielącej ich teraz odległości, nie będzie w stanie wyczuć tego, jak łatwo ten tracił teraz grunt pod stopami.
    Yosoo miał ochotę zatracić się w tym dotyku i przeszywającym go spojrzeniu, niezależnie od tego, co za sobą niosły. Co miały w nim teraz wywołać. Czy Soo był świadomy tego, w czym brał właśnie udział? Możliwe, że tak; możliwe, że nie. Nie mógł być pewny.
    Zbyt wiele razy okazywało się przecież, że coś, co uznawał za oczywiste, okazywało się jedynie wynikiem jego błędnego rozumowania. Przesadnego analizowania lub - dla odmiany - zgubnego ignorowania pewnych czynników.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zbyt często nie trafiał z osądami i zbyt rzadko dostrzegał sedno danego problemu.
      Nagłe odsunięcie się Chana... utrata wszystkiego, co trzymało go w sidłach jeszcze sekundę temu, okazało się dziwacznie przejmujące. Oszałamiające.
      — Tosty. Niech to będą tosty — zmusił się do tego, by podjąć szybko jakąkolwiek decyzję, byle tylko nie dać po sobie poznać, ile kosztowało go odnalezienie dla siebie ponownej drogi do odzyskania pełnej świadomości. Kontroli nad, skąpanymi w chaosie, myślami i niesfornymi odruchami ciała, które w sytuacjach podobnych do tej, aż za często okazywały się dla niego największymi wrogami. Nie do pokonania. Podszedł więc do lodówki, wciąż otwartej przez Chana, starając się nie dotknąć go teraz choćby i przypadkiem. Jakby w obawie, że mogłoby spowodować to dodatkowe utrudnienie. Zlokalizowanie sera zajęło mu zastanawiająco mało czasu, zważywszy na to, że nie miał wcześniej okazji, by przyjrzeć się z uwagą poszczególnym półkom, ale Soo nie miał ochoty zastanawiać się nad tym faktem dłużej, niż było to konieczne. W tym wypadku może i więc wcale. Chwycił za wspomniany produkt i pospiesznie wyrzucił go na kuchenny blat, od razu rozglądając się za, schowanym gdzieś, pieczywem. Próbował skupić na tym całą swoją uwagę, co z boku mogło pewnie wyglądać nad wyraz komicznie. O ile nie umknęłoby to w gąszczu innych, wyraźnie ważniejszych, spraw. — Zjem… Postaram się zjeść cokolwiek, tylko… miejmy to już za sobą, Channie. Proszę.


      soo

      Usuń
  85. — Channie, słońce… — szepnął, zmuszając się do zaczerpnięcia pokaźnej dawki powietrza. — Powiedziałem już, że zjem te tosty.
    Nie patrzył w jego kierunku. Nie potrafił się do tego zmusić, gdy każdy, niezamierzony gest lub ukradkowe złączenie spojrzeń, stało się nagle dla niego czymś, czego nie potrafił udźwignąć. Potrzebował więcej czasu, by w końcu zrozumieć, co dokładnie było powodem tej nagłej zmiany. A gdy wyjaśnienie zamajaczyło mu nagle w myślach, okazało się tak przytłaczające, że jednym ratunkiem przed utratą kontroli, okazało się dalsze wpatrywanie w, porzucony na blacie, ser oraz pieczywo, które Yechan w końcu postawił tuż obok. Chciał chwycić za chleb i bez pytania o zgodę (wskazówek nie potrzebował - zrobienie tostów nie wykraczało poza wachlarz jego umiejętności kulinarnych; nawet tak ubogich), oddać się całemu procesowi przygotowania tego cholernego śniadania. I pewnie właśnie to znalazłoby się w repertuarze jego najbliższych poczynań, gdyby nie uziemiło go nieoczekiwane uczucie ciepła; słodkie i kojące; pochodzące od oplatających jego dłoń, palców Chana. Nagle wszystko inne wydało się śmiesznie małe. Bezwiednie odpowiedział na gest chłopaka mocniejszym zaciśnięciem splecionych razem palców.
    — Wszystko jest w porządku, po prostu… — zawahał się na krótki moment, wystarczająco wyraźny jednak, by niezaprzeczalnie wybrzmiał między nimi, na stałe zapisując się w tej nieoczekiwanej wymianie zdań. Nie było już odwrotu. Nawet gdyby tego chciał, Soo nie mógłby wycofać się z raz rzuconych teraz słów. Nie, kiedy mogły okazać się jednym z najcenniejszych kluczyków, służących do otwarcia tych drzwi, które do tej pory pozostawały dla nich zamknięte. — Myślałem, że po tym, co stało się wczoraj, będzie między nami trochę inaczej. Tak, mimo wszystko.
    Zrobił to. Znów przekroczył tę niewidzialną, wyznaczoną przez samego siebie, granicę. Postawił stopę na grząskim, niepewnym gruncie, ryzykując całym sobą, odbudowanym powoli poczuciem stabilności i pozornego bezpieczeństwa; poczuciem spokoju w towarzystwie Chana. Znów powiedział więcej, niż powinien, ale czuł, że właśnie to chciał teraz robić. Wyjaśnić mu każdy z targających nim niepokojów; każdą pojedynczą obawę, ulotną myśl, zawstydzającą potrzebę. Nie chciał dłużej zakopywać się pod, wciąż narastającą stertą niedomówień i przekłamanych twierdzeń, które wnosiły do ich życia i relacji jedynie jeszcze więcej, tak zbędnego im teraz, chaosu i niechęci. I choć stawiał właśnie na szali resztki zaufania… jednej z najcenniejszych rzeczy, które miał i które mógł komuś podarować, wierzył (a przynajmniej to starał się sobie teraz wmówić), że była to dobra decyzja. Jedna z niewielu, które podjął w ostatnim czasie. Taka, która mogła doprowadzić go w końcu do czegoś więcej, poza nieustannym dryfowaniem w miejscu.
    — Myślałem, że możesz nie chcieć… sam nie wiem. Spędzać ze mną czasu w ten właśnie sposób. — Wyjaśnienie tego, co kłębiło się teraz w jego głowie, okazało się zadaniem o wiele trudniejszym, niż mógłby wcześniej przypuszczać. Gdyby zastanowił się nad tym choć minutę dłużej, sam przyznałby, że może dokonywał właśnie czegoś przełomowego. Przynajmniej dla samego siebie. Brał odpowiedzialność za to, co myślał i czym chciał podzielić się z drugim człowiekiem. Ale nie z byle kim - właśnie z nim, z Yechanem; z jego Channiem, który był zawsze wtedy, gdy go potrzebował. Który zawsze wiedział, co należało powiedzieć, nawet jeśli w danym momencie doprowadzało to Yosoo do szału.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wiem, że jeszcze przed spaniem, powiedziałeś co innego, ale byliśmy zmęczeni, więc nie przywiązywałem się do tego za bardzo. Chciałem, żeby było normalnie. Bardzo. Ale liczyłem się z tym, że tak nie będzie, bo… — zatrzymał się na chwilę, zagryzając nerwowo wargę i przeczesując wolną dłonią jasne kosmyki, wciąż wilgotne po niedawno wziętym prysznicu. — wczoraj reagowałeś… inaczej. Jakbym zrobił ci krzywdę. Ale w sumie tak przecież było, więc nawet nie mogłem się o to wściekać.
      Ostrożnie przeniósł wzrok na twarz stojącego obok, bacznie przyglądającego się mu, chłopaka, doszukując się w niej czegoś, co świadczyłoby o tym, że przesadził. Że zalał go zbyt pokaźną dawką szczerości, która mogła okazać się przecież tak przytłaczająca. Przez nadmiar, mogła jedynie zamknąć kolejne drzwi, zamiast po prostu je otworzyć. W taki sposób mogli kręcić się w kółko do ostatniego dnia wieczności. Yosoo nie był pewny, czy zdołałby dźwignąć ciężar takich właśnie konsekwencji.
      — Więc kiedy teraz sam zacząłeś mnie dotykać… to głupie, ale zrobiło mi się dziwnie gorąco i… — uciekł wzrokiem na bok, czując, że jeśli nie wyrwie samego siebie spod czaru ciemnych oczu, nie wypowie już żadnego słowa więcej. — … i poczułem, że powinienem się odsunąć, bo potem będzie mi tylko trudniej.


      soo

      Usuń
  86. Wypowiedzenie wszystkich tych słów kosztowało Soo tak wiele wysiłku, że dopiero wówczas, gdy ostatnie z nich wybrzmiało w tej niewielkiej przestrzeni między nim, a Chanem, zdał sobie sprawę, że czuje się mniej więcej tak, jakby przebiegł właśnie odległość porównywalną do tej, dzielącej Nowy Jork i Las Vegas. Gdyby mógł, dyszałby z wyczerpania; z doprowadzenia samego siebie niemal na skraj wytrzymałości. Nie przywykł do sprawdzania swoich możliwości właśnie na tym polu, toteż wszystkie następstwa, wynikające z podjętych przez niego działań, zaskakiwały go tak, jak mogło zaskoczyć człowieka nagłe zatrzymanie serca. Całościowo i dogłębnie. Nie wiedział, czego mógł się spodziewać. Coś podpowiadało mu, że nawet mimo niezaprzeczalnie bliskiej znajomości - łączącej go z Chanem więzi tak silnej, że nie sposób było przerwać ją przy pomocy pierwszego, lepszego argumentu - ryzykował tak wiele. I nie chodziło w tym o brak zaufania, a raczej - paradoksalnie - o zaufanie zbyt wielkie, by ot tak chcieć narażać je na szwank. Yosoo był gotowy na to, by złożyć w dłonie Chana wszystko, co posiadał. Włączając w to samego siebie; każdą swoją bolączkę, marzenie, skrywany przed światem lęk i tęsknotę. Trudno było mu jednak zaakceptować choćby cień myśli o tym, że w przypadku podjęcia właśnie takiej decyzji, godził się na to, by oddać kontrolę w ręce drugiej osoby. Puszczając wolno swoje szczere wyznania, musiał liczyć się z tym, że przestawały należeć już jedynie do niego. A każdy, kto zyskał do nich dostęp; kto zdał sobie sprawę z ich istnienia; otrzymywał również tę przerażającą, paraliżującą wręcz możliwość, by zrobić z nimi wszystko, co sam uznał za stosowne. Pochwycić i zaopiekować… albo zniszczyć lub wykorzystać przeciw ich pierwszemu właścicielowi. Czy obawiał się tego ze strony Yechana? Nie, absolutnie. Podobne rozważania nie przyszły mu nawet do głowy. Genezy swojego lęku dopatrywał się gdzie indziej - tam, gdzie nie sięgały racjonalne argumenty ani logika.
    Bał się odrzucenia.
    Tego, co Chan uczynił zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Yosoo wiedział, że zrobił to nieświadomie (zdał sobie z tego sprawę już kwadrans po szybkim opuszczeniu mieszkania), ale nie miało to teraz większego znaczenia. Otworzyło drzwi, których nie mógł już zamknąć - pokazało, jak boli chwila, w której uświadamiał sobie, że coś, tak istotnego dla niego, mogło nie mieć tej samej wagi dla drugiej osoby. Tak oczywista rzecz znajdowała się dotąd poza granicami jego pojmowania. Bał się powtórki. Bał się usłyszenia czegoś niezwiązanego z tym, co właśnie wyjawił, bał się jawnego zaprzeczenia jego odczuciom, bał się spojrzenia, w którym nie dostrzegłby zrozumienia, a jedynie kolejne wątpliwości lub - co gorsza - cień rozbawienia.
    Kiedy więc Chan w końcu otworzył usta… kiedy pozwolił własnym słowom płynąć właściwym dla nich rytmem, kiedy gładził jego dłoń i przyciągał go bliżej, omiatał oddechem, gdy na chwilę schował się w zagłębieniu jego szyi… Soo poczuł jedynie ulgę. Ulgę tak wielką, że nie sposób było teraz objąć ją rozumem. Zawładnęła każdym skrawkiem jego lekko rozedrganego ciała i umożliwiła zbawienne rozluźnienie wszystkich mięśni napiętych teraz do granic możliwości. Sapnął odruchowo, przez nieznacznie rozchylone usta, nie potrafiąc wydusić z siebie nawet jednego, prostego słowa. Miał wrażenie, jak gdyby ktoś zdjął właśnie z jego barków niezwykle mocny ciężar, z istnienia którego zdał sobie sprawę dopiero teraz - gdy ten w końcu zniknął.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyjemne, nieznaczne ciepło rozgościło się na obu jego policzkach, gdy Chan ponownie ułożył na nich swoje dłonie, a Soo zareagował tym razem natychmiast, przysłaniając je własnymi i upewniając się w ten sposób, że te zbyt szybko stamtąd nie znikną. Potrzebował tego, jak powietrza i przekonywał się o tym z każdą, kolejną sekundą.
      — To… — zaczął ostrożnie, czując, że kąciki jego ust drgnęły mimowolnie, unosząc się na krótki moment w tym ledwie dostrzegalnym, cieniu uśmiechu. — …nie było nawet takie trudne.
      Ktoś powiedział mu kiedyś - a może przeczytał o tym w jednej z wielu rozpoczętych, ale nigdy niedokończonych książek - że gdy raz zaczynało się mówić szczerze, później trudno było przestać. Yosoo był, co prawda, dopiero na samym początku tejże drogi i wiele brakowało mu do tego, by odnieść się w tym temacie do podobnych twierdzeń, ale czuł, że coś w nim się zmieniło. Nie potrafił wyjaśnić, co. Nie wiedział, gdzie szukać odpowiedzi, nie rozumiał podstaw takich myśli. Ale to nie miało znaczenia. Nie teraz.
      Nie myślał wiele, gdy zbliżył się jeszcze bardziej, przeniósł swoje dłonie na twarz Chana i w delikatnym, choć zdecydowanym ruchu, złożył na jego ustach tak długo wyczekiwany pocałunek.
      — Okej — szepnął, nie odsuwając się dalej niż o cal — To dobrze. Bo… ja wcale nie zamierzam przestać. Nie, dopóki sam nie powiesz mi, że już tego nie chcesz. I jeśli to oznacza, że będę musiał codziennie rano jeść tosty, jajecznicę albo nawet tę twoją granolę, to tak właśnie będę robił. Zjem cokolwiek, ale... tylko… z tobą.


      soo

      Usuń
  87. Uśmiechnął się w tej samej chwili, gdy ich usta zetknęły się po raz kolejny, teraz z jasnej inicjatywy Chana. Nie potrafił się przed tym powstrzymać, czuł zbyt wiele. Z jednej strony uderzyło w niego wszystko to, co czysto fizyczne: ciężar dłoni Yechana, muskających delikatnie skórę na jego szyi; miękkość tak doskonale znanych sobie warg; ciepło bijące od drugiego, tak blisko znajdującego się teraz, ciała. Mógłby przepaść w tym bez reszty; tak dogłębnie, że straciłby rachubę czasu, a wszystkie, wciąż czekające na niego obowiązki, wydałyby się nagle tak nieistotne. Nawet jeśli aktualnie i tak nie zaprzątały jego myśli w zbyt dużym stopniu. Z drugiej strony poddawał się całkowicie tym wciąż przytłaczającym go obawom, że wszystko to, co zostało przez nich wypowiedziane, prędzej czy później przyniesie ze sobą konsekwencje. Te jeszcze nie przewidziane, zupełnie nowe, z których wagi być może nie zdawali sobie jeszcze sprawy. Coś podpowiadało mu jednak, że niezależnie od tego, co czekało na nich niebawem (być może jutro, a może już za godzinę), teraz wszystko miało wydawać się już… dużo prostsze. Bo jeśli już znacznie wcześniej był przekonany o tym, że mógł liczyć na Chana w przypadku napotkania na swej drodze jakichkolwiek przeciwności - tych zupełnie niewinnych, porównywalnych do mało istotnych wyzwań codzienności, ale również tych potrafiących wywrócić całe, poukładane dotąd, życie do góry nogami - teraz zyskiwał w tym temacie dodatkowe zapewnienie. Przekonywał się o tym od wyjścia z restauracji; od tej cholernej, wyniszczającej kolacji, w trakcie której Chan próbował przekierować winę jedynie na swoje barki. I później, gdy bez zadawania zbędnych pytań, przyjął go w swoim mieszkaniu, choć Soo nie zapowiedział się wcześniej nawet krótką, wysłaną pospiesznie, wiadomością. Nie zawiódł nawet wtedy, gdy zalewano go falą paskudnych, wyolbrzymionych twierdzeń - tych niezwiązanych z prawdziwą opinią, fałszywych - przekłamanych. Krzywdzących, łamiących serce, narażających całą ich relację, budowaną starannie latami, na całkowite zniszczenie. Mógł go zignorować. Zaakceptować jego wyjście, zlekceważyć każdą z, targających nim wówczas, emocji. Puścić mimo uwagi lęk o jego stan. A mimo tego poszedł nocą do zoo, ryzykował własne bezpieczeństwo, ponownie włamując się na teren ogrodu, rezygnując z komfortu spędzenia wieczoru i nocy w czterech ścianach własnego, ciepłego mieszkania. Schował samego siebie do kieszeni, zepchnął na dalszy plan, odszukał go i przywlókł z powrotem, nie zważając na to, czy byli w stanie rozmawiać ze sobą jeszcze tak spokojnie i szczerze, jak do tej pory.
    Pozwolił spać we własnym łóżku, a teraz, po przebudzeniu i spokojnie przespanej nocy, dotykał i całował go tak, jak gdyby nic się nie zmieniło. Jakby było tak od zawsze; jakby obaj znaleźli się właśnie we właściwych dla nich miejscach, których nie chcieli już opuszczać. Soo był tego pewny, jak niczego innego na świecie. Był dokładnie tutaj, gdzie chciał i gdzie powinien trwać, jeśli pragnął doświadczyć w końcu, tak długo poszukiwanego, szczęścia.
    — Cieszę się w takim razie — zaczął żartobliwie, korzystając z krótkiej przerwy między pocałunkami. — że poprawiam wrażenia smakowe twojego śniadania.
    Złapał się tego zdania, jak kotwicy, choć skłamałby, gdyby stwierdził teraz, że kwestia jedzenia miała dla niego jakiekolwiek znaczenie. I nie chodziło nawet o jego stosunek do porannych posiłków. Przy Yechanie ciężko było mu po prostu myśleć o czymkolwiek innym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewał, że gdyby stanął właśnie przed najważniejszym wyborem w całym swoim życiu, a na jednej z szal znalazłby się wtedy Powell, to niezależnie od tego, co tkwiłoby na drugiej, Soo nie miał by jakiegokolwiek problemu, by wskazać bez wahania to, na czym zależało mu bardziej. Nie straciłby nawet sekundy na to, by się nad tym zastanowić. Bo po co, jeśli w osobie przyjaciela (a może i kogoś więcej?) odnajdywał wszystko to, co sprawiało, że czuł się nie tylko dobrze, ale przede wszystkim… pełny? Kompletny, pierwszy raz od dawna, a może i od samego początku swojego życia.
      Przesunął odruchowo czubkiem języka po swojej wardze, nie odrywając wzroku do twarzy chłopaka. Chłonął spojrzeniem ten rozkosznie uzależniający obraz, jakby bał się, że ten mógłby za moment zniknąć. Rozpłynąć się wraz z kolejnymi promieniami słońca, wdzierającymi się do kuchni.
      — Jak myślisz? — odezwał się po chwili, wciąż drżącym, lekko przyćmionym od emocji, głosem, chcąc odnieść się do kilku słów, które wyrzucił z siebie wczoraj, gdy proponował bez przemyślenia pewne nie do końca konwencjonalne rozwiązanie, na przebieg dzisiejszego dnia. — Czy powtórka wczorajszego poranka wychodzi nam na razie dobrze, czy powinniśmy postarać się jeszcze bardziej?


      yosiek

      Usuń
  88. — Jak zwykle przesadzasz — skwitował z nieskrywanym już uśmiechem, malującym się na jego ustach. Tym razem był tak jawny i szczery, jak tylko mógł, a Soo nie zamierzał stawiać nawet najmniejszego kroku w kierunku zaniechania tego zdradliwego grymasu. Nie widział w tym sensu, skoro w końcu, po tym chwilowym, nieplanowanym utrudnieniu, udało im się wrócić na bardziej odpowiednie tory. Przynajmniej na moment. Nie pozwoliłby nikomu innemu przerwać tej chwili, tej błogości i płynącego z ich stanu ukojenia, toteż nic dziwnego, że zatrzymał w tym nawet (a może zwłaszcza) samego siebie. — Te jajka wcale nie były aż takie słone, Channie.
    Tak naprawdę wspomniana jecznica mogła konkurować poziomem zasolenia z samym Morzem Martwym i Soo doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sam zabronił Yechanowi przecież zjeść jej zbyt wiele, w obawie, że ten mógłby nabawić się w ten sposób zatrucia pokarmowego. Mógł bagatelizować pewne sprawy, obracać w żart to, co nie bawiło drugiej strony, przesuwać granice w te niebezpieczne, drażliwe rejony, ale… nigdy nie zaryzykowałby zdrowiem Chana. Wiedział to od zawsze; od samego początku. Świadomość, jak bardzo skopał tak proste śniadanie, wcale nie pomogła mu jednak w tym, by przejść z tym do porządku dziennego i poczuć na tyle swobodnie, by przyznawać się do tego bez wrażenia… zalewającej go nieustannie fali lekkiego zawstydzenia. To nie tak, że nie potrafił przyznać się do błędu. Może nie osiągnął w tym temacie jeszcze zbyt dobrych efektów, ale jeśli wiedział, że powinien nad czymś popracować, mógł o tym jawnie mówić. W tym przypadku chodziło jednak o coś więcej. Mógł mierzyć się z niepowodzeniami w wyniku podejmowania złych decyzji, jeśli chodziło jedynie o niego. Gdy w grę wchodził ktoś inny - a dokładnie Yechan - wszystko komplikowało się znacznie bardziej, a gotowość na popełnianie błędów zdawała się znikać całkowicie pod stertą niezbyt logicznych obaw lub twierdzeń bez pokrycia w rzeczywistości. Mógłby próbować to wyjaśniać, ale coś podpowiadało mu, że straciłby na tym jedynie ogromne pokłady energii, nie zmieniając przy tym absolutnie niczego. Soo już dawno temu zorientował się, że jedną z najbardziej niezawodnych i najlepiej sprawdzających się metod ukrywania tego, co zaprzątało jego myśli w zbyt dużym stopniu, okazywała się właśnie ucieczka w żart. Okrywanie rzeczywistości, każdego z lęków czy powodów zażenowania, pod płaszczem złudnego dowcipu czy nawet sarkazmu. Nikt z tym nie dyskutował, nikt nie zadawał zbędnych pytań. Co najwyżej obrażał się na jakiś czas lub pozostawiał temat bez słowa. Każda z tych opcji wydawała się dużo wygodniejsza niż konieczność tłumaczenia i nazywania swoich bolączek wprost.
    I pewnie tkwiłby w tej wygodnej bańce jeszcze jakiś czas, gdyby nie fakt, że Yechan z każdą chwilą zdawał się teraz wciągać go jeszcze głębiej w sidła tak zwodniczych wrażeń jak te, wywoływane w nim, ilekroć tylko decydowali się przekraczać którąkolwiek z bezpiecznych, choć tak nietrwałych granic. Gdy zapominali o całym świecie, skupiając tylko na sobie nawzajem i pozwalając sobie tonąć we własnych spojrzeniach, czy uzależniającym dotyku. Przekładać te cenne chwile, spędzone tylko w swoich towarzystwie, ponad wszystko inne; pozwolić sobie na popełnianie drobnych błędów, tutaj i teraz, bez skierowanych ku sobie spojrzeń innych, mniej przychylnych im osób.
    Yosoo czuł, że powoli znów tracił grunt pod nogami, choć jeszcze chwilę temu wydawało mu się, że panował nad tą pokręconą sytuacją; że sam wyznaczał rytm i kierunek własnych poczynań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie był tego już taki pewny, gdy sam nie wiedział już, czy powinien skupić się bardziej na delikatnym ruchu palców Chana, wyczuwanych teraz na własnej szyi, czy może muśnięciu jego ust na swojej dłoni… a może na wciąż zawieszonych na nim, głębokich, ciemnych oczach.
      — Jak bardziej? — zapytał nagle, ale wcale nie przekornie. W jego głosie, jak i w samym pytaniu, na próżno byłoby teraz doszukiwać się tej zwodniczej, niesfornej nuty. Pytał szczerze, zbity z tropu, wyrwany z wiru chaotycznych myśli. Choć zaskoczył tym nawet samego siebie. — Da się bardziej?
      To naprawdę niewiarygodne, z jak dużą łatwością przychodziło mu przemykanie między jednym, a drugim końcem spektrum własnych reakcji i poziomu opanowania. Popadał ze skrajności w skrajność i chyba powoli zdawał sobie sprawę, że to, co na początku wydawało mu się tak męczące i zbędne, teraz zaczynało stanowić coś tak typowego i wyczekiwanego, że trudno byłoby mu zrezygnować z tego na własne życzenie, w pełni świadomie. Cała ta pokręcona gra zaczynała mu się podobać (a może podobała mu się od samego początku, tylko trudno było mu się do tego przyznać? Nie byłoby to aż taką nowością).
      — I nie, nie — szepnął, niby niewinne, między jednym a drugim, szybko łapanym oddechem. Przesunął wolną dłoń niżej i zacisnął palce na koszulce Yechana, odruchowo przyciągając go za nią jeszcze bliżej. — tosty robi się szybko, a my mamy sporo czasu, nie muszę się od niczego migać.
      Musnął jeszcze raz jego usta, a potem, nachylając się nieznacznie niżej, to ulubione miejsce, tuż za uchem.
      — Ja tylko… próbuję wywiązać się z własnego pomysłu. Nie wiem, co ty próbujesz mi tu właśnie wmawiać…


      yosiek

      Usuń
  89. Zaplanował to sobie inaczej. Kiedy myślał o każdym z, czekających na nich jeszcze, poranków, nie zakładał opcji spędzenia ich w kuchni, podczas toczenia trudnych do wyjaśnienia gierek. A nawet jeśli, to nie w takich, poprzedzających i warunkujących je, okolicznościach. Tego nie zakładał nawet najczarniejszy scenariusz, ale - ku jego zaskoczeniu - spychanie tych myśli na dalszy plan, przychodziło mu teraz z niewiarygodną łatwością.
    Bezmyślnie wsunął ręce pod, koszulkę Yechana, osadzając je gdzieś po obu stronach jego ciała. Zupełnie tak, jakby zamierzał upewnić się, że ten nigdzie teraz nie zniknie. Ani teraz, ani za minutę. Nie zniósłby tego. Przemknęło mu przez myśl, że mimo tych jawnie niesprzyjających okoliczności, sytuacja, w której właśnie tkwili, miała w sobie coś wyjątkowego. Bo może boleśnie zwyczajnego? A przecież od zwykłości nie dało się uciec, ot tak, po prostu. Stawała się nagle czymś ostatecznym, pozwalając na odnalezienie swojego miejsca w całym tym, wciąż narastającym, chaosie. Chwilowego lub trwałego; o tym mieli się dopiero przekonać. Nie powinien poddać się zaskoczeniu. To, co miał właśnie okazję zobaczyć lub usłyszeć, nie było przecież niczym, z czym nie spotkałby się wcześniej. Może nie przez wszystkie te lata, w trakcie których Yechan na dobre rozgościł się w jego życiu (choć początkowo głównie za sprawą przypadku i tych przeklętych, szczerze znienawidzonych przez niego, studiów), ale na pewno w trakcie ostatnich tygodni, Soo niejednokrotnie widywał go w stanie podobnym do tego, w który bezmyślnie wpędził się teraz. Dzisiejszy scenariusz nie różnił się więc od wielu innych, które mieli już na swoim koncie.
    — Channie — zaczął, nie próbując nawet ukryć coraz bardziej widocznego i bezwstydnego uśmiechu, który chyba na dobre zakotwiczył na jego ustach. Zrobiło mu się nagle gorąco, co nie było aż tak typowe, jeśli pamiętało się o tym, że stosunkowo niedawno wyszedł spod chłodnego prysznica. — Jeśli tak dalej pójdzie, to chyba powinniśmy zarządzić sobie jakiegoś bana na poranne wchodzenie do kuchni.
    Nie do końca wiedział, co działało na niego teraz bardziej. Czy było to znów to krótkie, a tak rozbijające go, słodkie określenie, czy może ciepłe dłonie, które niepostrzeżenie wkradły mu się pod koszulkę i błądziły po jego ciele, które tak bardzo domagało się teraz dotyku. Nawet tego najdrobniejszego. Czy powodów swojego zachowania powinien dopatrywać się w smaku potrzeby bliskości, wciąż majaczącej mu na czubku języka? Czy w słodkim wyznaniu, które pobudziło stado motyli, uśpionych do tej pory gdzieś w okolicach jego żołądka? A może w potrzebie odnalezienia odpowiedzi na pytanie, którego nigdy nie zadał - na dowód tego, jak ważna była rola Yechana? Przypisana… a może samodzielnie przez niego wybrana; nie wiedział. Ale tej zagadki nie potrzebował już chyba rozwiązywać. Trwał w tym przekonaniu do momentu ponownego przekroczenia progu bezpiecznej granicy, która umożliwiała mu trzymanie samego siebie w ryzach. Doprowadzenie planu znalezienia mieszkania i przygotowania śniadania do końca. Znów zderzył się z rzeczywistością, choć tym razem już nie tak brutalną. Gdy bez wcześniejszego ostrzeżenia uderzyła w niego kolejna fala niespodziewanych doznań. Coś, czego nie mógł się spodziewać, choć sądził, że dawno już zdołał przejrzeć Yechana na wylot; poznać każdą z jego reakcji, zdradzających go grymasów i ledwie dostrzegalnych sygnałów, zapowiadających, że znów coś planował.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo spodziewał się, że ten poranek minie im względnie spokojnie; że skupią się na tych kilku niewinnych i prostych do zrealizowania, założeniach. Nie mógł przewidzieć żadnego z elementów sieci drobnych zaskoczeń. Obcym wydawał mu się nawet niepokojący ucisk w żołądku, gdy odruchowo przesunął dłońmi wyżej, lokując je gdzieś w okolicach żeber Chana, pozwalając sobie na dobre zapomnieć o wszystkim, co do tej pory zaprzątało jego myśli. Nie był do końca pewny, w którym momencie chłopak stał się dla niego czymś w rodzaju zaklęcia odpędzającego wszystko to, co tak niewygodne i trudne, ale… nie chciał niczego zmieniać. Na pewno nie teraz, kiedy jedyne, o czym był w stanie myśleć to to, by mieć go przy sobie jak najbliżej.
      Nie wiedział, czego spodziewał się po udzielonej mu przed chwilą podpowiedzi, ale na pewno nie tego, że ta boleśnie ściśnie jego serce. Zdusi je z nieznaną mu dotąd mocą, dosłownie pozbawiając go tchu. Może swoją prostotą, a może skrytą w niej szczerością, zupełnym odsłonięciem wszystkiego, co - dla bezpieczeństwa - lepiej było trzymać w ukryciu.
      Jeszcze kilka tygodni temu, najpewniej zbyłby to milczeniem. Wymownym, a jednocześnie tak bezpiecznym, bo nie będącym w stanie zdradzić wszystkiego wprost. Rozwiązanie to gościło w ramach jego standardowych zachowań stanowczo zbyt często. Tym razem coś podpowiadało mu jednak, by trzymać się od tego z daleka. Niezależnie od tego, jaką cenę miałby za to zapłacić. Był w stanie ponieść każdą. Prawie.
      — Wiesz co? — zapytał, choć nie zamierzał dać mu nawet sekundy na to, by zabrał teraz głos. Złożył na jego ustach szybki, ale lekki pocałunek i zmusił się do tego, by spojrzeć w jego iskrzące się oczy. — Nie wiem, dlaczego, ale… mam wrażenie, że całkowicie już przy tobie zgłupiałem.
      Szczerość tego wyznania mogłaby podziałać na kogoś, niczym kubeł zimnej wody i to nie tylko dlatego, że Soo nie uchodził w oczach innych za kogoś, kto ot tak dzielił się podobnymi przemyśleniami. Fakt ten, w końcu jasno nazwany, miał przecież pełne odzwierciedlenie w rzeczywistości. Yosoo wariował. I nie zamierzał robić niczego, co miałoby zmienić ten stan rzeczy. Ba, poddawał mu się dalej, w pełnym zaufaniu i ze świadomością ryzyka.
      Oparł czoło na barku Chana, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia - ukrycia przed jego badawczym spojrzeniem wszystkich, zdradzających go reakcji.
      — Mam wrażenie, że zrobiłbym dla ciebie totalnie wszystko. I w ogóle mnie to nie przeraża.


      yosoo

      Usuń
  90. — No to zapamiętaj — zgodził się, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że dawno już nie miał okazji cieszyć się tak dużą swobodą w momencie dzielenia poranka z drugą osobą. Nawet jeśli balansował niebezpiecznie na granicy między tym, co mógł jeszcze kontrolować, a tym co najwyraźniej na stałe miało już pozostać dla niego nie do opanowania. Powoli godził się z tym, że nie wszystko było od niego zależne i choć czekało go w tym zakresie jeszcze sporo pracy, był na dobrej drodze… — Może ci się przydać.
    Starał się czerpać z tych chwil tyle, ile tylko mógł. Skupiać się na jego bliskości - dłoniach sunących po ciele, oddechu, wyczuwalnym na twarzy i szyi. Na słowach, które docierały niezwykle głęboko i osadzały się tam, gdzie nie dopuścił wcześniej chyba żadnych innych. Nie chciał się nad tym zastanawiać: nad zasadnością tego, co działo się między nimi; nad tym, dokąd miało ich to zaprowadzić; nad tym, co czekało na nich za drzwiami, pewnie już jutrzejszego dnia, gdy będą musieli stawić czoła brutalnej codzienności, starannie teraz pomijanej. Yosoo chciał po prostu… być tu i teraz. Cieszyć się dokładnie tą minutą, poświęcać całą swoją uwagę jedynie Chanowi i nie przejmować niczym, co wykraczało poza ściany jego mieszkania. I szło mu całkiem dobrze.
    Właśnie teraz, gdy uczył się powoli tego, jak… odpuszczać.
    Gdy Yechan chwycił za jego podbródek, zmuszając go tym samym, by w końcu na niego spojrzał, Soo nie zamierzał więc oponować. Poddał się temu posłusznie, zawieszając wzrok na twarzy chłopaka i przez dłuższy moment chłonął w milczeniu cały, dostępny mu teraz widok.
    — W takim razie… chyba można już stwierdzić, że w naszej grze nie ma wygranych, Channie.
    Nieważne było to, czego wcześniej tak uparcie się trzymał - w tej rozgrywce przestawało mu powoli zależeć, by nieprzerwanie wysuwać się na prowadzenie. Może na początku. Obecnie wiedział już, że dawno stracił nie tylko motywację, ale i sens tego, by odmawiać sobie tych drobnych przyjemności i poczucia zupełnej swobody, byle tylko nie tracić kontroli; nie dopuszczać do tego, by ktoś poza nim wyznaczał kierunek, w którym miał zmierzać. Yechan był na dobrej drodze, by skutecznie wybić mu to z głowy - być może na stałe. Trudno było w to nie uwierzyć, skoro już teraz, Soo otwierał się przed nim bardziej niż przed kimkolwiek innym, biorąc pod uwagę jego całe, dotychczasowe życie. Podzielił się dobrowolnie tym, co do tej pory pozostawało zupełnie niedostępne dla całego, zewnętrznego świata.
    I nagle, zupełnie niespodziewanie i ku swojemu niezadowoleniu, poczuł, że… po prostu go to przerasta. Że wszystko, począwszy od przebiegu tego poranka, na własnych reakcjach kończąc, wymyka mu się spod kontroli. W innych, nieco bardziej sprzyjających okolicznościach, pewnie dałby radę puścić te obawy mimo uwagi. Zignorować je z wprawą godną pozazdroszczenia, zepchnąć na plan tak daleki, że niemal całkowicie zapomniany. Łapał się podobnych rozwiązań przecież tak często, że te mogłyby wydawać pierwszym, zupełnie naturalnym wyborem, spośród szeregu innych, tak łatwo dostępnych.
    Nie potrafił odwrócić wzroku, ani ruszyć głową choćby o cal, by skutecznie uwolnić samego siebie z pozycji, w której właśnie utknął. Tak, określenie to pasowało do tej sytuacji niemal idealnie, bo Yosoo poczuł się nagle, jak dzikie zwierze, zapędzone w pułapkę; ślepy zaułek, z którego nie mógł się już wydostać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Palce, obejmujące jego twarz, zdawały się nagle wypalać miejsca, których dotykały, ale mimo tego, nie chciał przerywać tego kontaktu. A może naprawdę nie był w stanie?
      — To może… — zaczął ostrożnie, wkładając resztki energii w to, by opanować żałosne drżenie własnego głosu. To samo, które zdradzało go za każdym razem, ilekroć tylko nieopatrznie wprowadzał samego siebie na pole minowe w ich zawiłej relacji. Nie mógł mieć pretensji do nikogo poza sobą i choć zwykle właśnie tak było, to… tym razem i tak nie potrafił zmusić się do pożałowania tego, w jakim kierunku zmierzali. Zatrzymał się tylko dlatego, że nie był pewny, czy dałby radę dźwignąć to, co właśnie wydarzyło się między ich dwojgiem. — …zjesz najpierw te tosty?
      Mimo tego, jak Soo bardzo by się teraz starał, Chan miał właśnie pełen wachlarz wszystkich, zdradzających go sygnałów, tuż przed swoim nosem. Brzeg wargi, zaciśnięty między zębami - zbyt mocno, by przejść bez efektu nieprzyjemnego mrowienia. Spojrzenie sunące na bok, gorączkowo szukając innego, bardziej neutralnego punktu zaczepienia. Dłonie, które zatrzymały się w połowie swojej wędrówki i niepostrzeżenie mocniej przycisnęły do miejsca, w którym się teraz znalazły. Yosoo, niezależnie od tego, jak bardzo broniłby się przed tą opinią, był jak otwarta księga. Pozwalał czytać z siebie każdemu, kto zechciał poświęcić choć trochę uwagi na to, by nauczyć się tych kilku, charakterystycznych zachowań, pojawiających się zawsze wtedy, gdy coś nie szło zgodnie z założonym (nawet bezpodstawnie) planem.
      — A potem możemy iść pod prysznic — zaproponował tak cicho, że gdyby nie niewielka odległość, dzieląca teraz ich twarze, słowa te mogłoby zgubić się gdzieś po drodze, którą musiały pokonać. — W końcu… on też wczoraj nam nie wyszedł, nie?


      soo

      Usuń
  91. Ta niby to nieznaczna, a tak ważna poprawka jego wypowiedzi, w innych okolicznościach zatrzymałaby go na dłużej. Nie pozwoliła przejść obok niej obojętnie, wyzwalając w Yosoo jedynie kolejne pokłady chęci na to, by brawurowo przejąć stery nad, wymykającą mu się z rąk, sytuacją i jasno, w kilku słowach zaledwie, udowodnić, że był jedyną osobą, która mogła pozwalać sobie na podobne zagrywki. Wyrzuciłby z siebie, z zastraszającą zapewne, szybkością co najmniej tuzin wymówek, mówiących o tym, dlaczego nie zamierzał teraz jeść. Mniej lub bardzie logicznych, ale tym nie zamierzałby się przecież martwić. Problem w tym, że… to nie były inne, bardziej znane mu okoliczności, a takie, które doprowadzały go właśnie do szaleństwa. I to w tym niecodziennym znaczeniu tego słowa. Yosoo czuł bowiem, że robiło mu się właśnie na przemian gorąco i zimno, że kolana drżały mu żałośnie, a żołądek podchodził do gardła, za każdym razem, gdy Chan mówił lub robił coś, co mogło przecież uchodzić za tak normalne, zwyczajne, a co nadal wywoływało w Soo mieszankę tych, trudnych do dźwignięcia, reakcji. Wszystko to prowadziło w końcu do tego, że zamiast popadania w doskonale znane sobie schematy; postępowania zgodnie z wyuczonym, przećwiczonym wielokrotnie planem, decydował się na zrobienie czegoś (nawet jeśli zupełnie nieświadomie), co w ostatecznym rozrachunku, zaskakiwało nawet jego samego.
    Skłamałby twierdząc, że nie miał ochoty zadusić teraz samego siebie własnymi rękoma, gdy zamiast, tak oczekiwanej przez siebie reakcji, tkwił dalej w zupełnym bezruchu i milczeniu zdradzającym więcej niż te najbardziej bezwstydne wyznania, którymi raczył przyjaciela jeszcze chwilę temu. Gdy pozwalał, bez najmniejszego choćby sprzeciwu, obrócić się ponownie w stronę blatu i przejąć kontrolę nad wszystkim, co właśnie wspólnie robili. Miał przecież zupełnie inny plan.
    Coś podpowiadało mu, że podobne założenia powinien dawno traktować już z przymrużeniem oka, zwłaszcza wtedy, gdy nie miał stuprocentowej pewności, co do przebiegu danej rozmowy, czy zaplanowanego na szybko, działania. To, co robił, z powodzeniem dałoby się przyrównać do wystawiania na zbędne ryzyko, zupełnego odsłonięcia się w momencie, w którym stawał na linii strzału, oczekując tego, co było przecież tak nieuniknione. Mógł tworzyć w głowie setki różnych scenariuszy, z których każdy wydawałby się bardziej lub mniej realny od poprzedniego, a mimo tego, istniało naprawdę spore prawdopodobieństwo, że na koniec Chan i tak zaskoczyłby go tak mocno, że Soo zapominałby o tym, jak się w ogóle oddycha.
    Trudno było mu wyzbyć się właśnie tego przekonania, skoro właśnie teraz, stojąc przy blacie, między jego ramionami, musiał mierzyć się z dokładnie takim wyzwaniem.
    — W końcu w czymś się zgadzamy — podsumował z uśmiechem ten, zasłyszany przed momentem, komentarz dotyczący ich wczorajszej przygody pod prysznicem. Czegoś, na co - znowu - miał zupełnie inny plan, przynajmniej na początku.
    Chciał powiedzieć coś jeszcze. Zająć jego uwagę kolejnym żartem albo kąśliwą, choć nie mającą na celu rzeczywistego obrażenia go, uwagą. Zrobić cokolwiek, co pasowałoby do typowego obrazu Soo, widzianego przez nich w ostatnim czasie tak rzadko. Chciał, ale nie mógł, bo ponownie złapał się na tym, że przegrywał właśnie jakaś, nienazwaną nawet, walkę, która niepostrzeżenie rozegrała się nagle między nimi, powodując, że całkowicie stracił grunt pod stopami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś, czego absolutnie się nie spodziewał, zrodziło w jego ciele i myślach prawdziwy chaos, po czymś tak niewinnym i ulotnym, jak - odruchowe zapewne - muśnięcie ust, które wyczuł nagle na swoim karku. To nie do końca tak, że się tego nie spodziewał. Nie raz i nie dwa raczyli się przecież podobnymi czułościami.
      Soo zastygł więc w bezruchu, z dłonią wyciągniętą w stronę, wyłożonego wcześniej na blacie, sera i nie był w stanie zrobić nic więcej, poza zmuszeniem własnym płuc do tego, by zaczerpnąć choć minimalną dawkę powietrza. Przemknęło mu przez myśl, by pomęczyć się tak jeszcze chwilę - by przedłużyć ten moment do brzegu bezpiecznej granicy, ale obawiał się, że mógłby przekroczyć ją na długo, zanim zdałby sobie z tego sprawę, ściągając na nich jeszcze większą katastrofę. Ale czy naprawdę tego nie chciał? Coraz częściej łapał się na tej zawstydzającej myśli, że byłby w stanie całkowicie wyzbyć się wszystkich - często tak nieuzasadnionych - obaw i oddać w pełni i zaufaniu w ręce Chana. Tym bardziej trudno było mu zrozumieć to, dlaczego danie temu wyrazu, przychodziło mu z takim wysiłkiem.
      — Channie, kochanie — szepnął w końcu, w pierwszym momencie nie rejestrując nawet znaczenia i wagi słowa, które nagle wymknęło mu się z ust, zupełnie bezmyślnie, jakby było oddzielnie funkcjonującym bytem. Jego myśli zbyt mocno pochłonęło teraz to, co czuł, by — mógłbyś zrobić to jeszcze raz? Proszę?


      Soo

      Usuń
  92. — Wiem, ale… jakoś tak po prostu wyszło.
    Wypychanie samego siebie poza te bezpieczne, ustalane latami granice, przychodziło mu w ostatnim czasie z, niedopuszczalną wcześniej, łatwością. Przy nim nie chciał się powstrzymywać; zatrzymywać w celu zbędnego, dokładnego analizowania wszystkiego, w czym brali udział. Łapał się na tej myśli, że czuł się przy nim na tyle bezpiecznie, że próba schowania wszelkich lęków do kieszeni, nie wydawała się już z góry skazana na porażkę. Może to właśnie dlatego przyjął z tak wielką ulgą fakt, że Chan bez skrępowania i wahania przystał na szybką realizację prośby Soo. Tak rzadko słyszanej, a nie pozostawiającej przecież żadnych wątpliwości co do tego, na czym mu teraz tak naprawdę zależało.
    Mógłby stracić w ten sposób resztę dnia, choć określenie to nijak miało się do wrażeń, które bezsprzecznie łączył z tym, czemu nadawali właśnie bieg. Jak mógłby przecież rozpatrywać mijanie czasu w kategorii straty, gdy każda kolejna sekunda, spędzona w towarzystwie Chana, okazywała się jeszcze przyjemniejsza niż poprzednia? Trwał więc w tej niewinnej błogości, przymykając powieki i odchylając pochylając się lekko do przodu, gdy wyczuwał delikatnie muśnięcia wszędzie tam, gdzie mógłby sobie tego teraz życzyć. Odruchowo sięgnął jedną z dłoni do tyłu, by wsunąć palce w jasne kosmyki, jak gdyby chciał upewnić się tym, że Chan nigdzie zaraz nie zniknie, ani nie odsunie się bardziej, niż było to absolutnie konieczne. Chciał czuć go przy sobie, prosić i pozwalać na to, by obdarzyli się dokładnie tym, czego potrzebowali. Chciał powiedzieć teraz coś jeszcze, zapewnić go o czymś, co zamajaczyło właśnie gdzieś na skraju jego wciąż przygryzanych warg, ale…nie mógł.
    Bo kiedy Chan powtórzył to krótkie, choć obarczone niewiarygodnym ładunkiem, określenie, które chwilę wcześniej zostało powołane do życia przez samego Soo, miał wrażenie, że zamarło mu serce. Stanęło w połowie kolejnego, szybkiego ruchu, powodując, że zalała go fala nieprzyjemnie chłodnych dreszczy. Kochanie. Naprawdę to powiedział? Stracił czujność i panowanie nad samym sobą do tego stopnia, by odsłonić się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, w całym swoim życiu? By tak ostentacyjnie pokazać punkt, w którym utknął i… z którego nie chciał się najwyraźniej ruszać. Skąd w takim razie pojawiło się to nagłe, a tak bardzo obezwładniające go uczucie paniki? Tej samej, która narastała w nim za każdym razem, gdy coś - mimo starań i szeroko zakrojonych planów - wymykało mu się z rąk? Nie wiedział. Ale nie wiedział też wielu innych rzeczy; z wielu nie zdawał sobie sprawy.
    — Tosty, Channie — przypomniał, choć tak naprawdę było to ostatnie, co zaprzątało teraz jego myśli; ba - był pewny, że nie dałby rady wcisnąć w siebie nawet kęsa, gdyż jego żołądek zmniejszył się chyba do rozmiarów ziarnka grochu. Tak naprawdę była to jedynie marna próba zwrócenia ich uwagi na coś w pełni neutralnego, bezpiecznego - co z łatwością pozwoliłoby Yosoo odzyskać trzeźwość myślenia i możliwość zapanowania nad własnymi odruchami, które niepostrzeżenie przejęły nad nim kontrolę. Wydusił to z siebie nad wyraz niespokojnym i nienaturalnie (jak dla niego) wysokim tonem, modląc się w duchu, by był to ten aspekt całej sytuacji, który mógłby umknąć uwadze przyjaciela. Choć chyba sam w to nie wierzył. Nie do końca rozumiał to, co właśnie robił ani to, czemu bez sprzeciwu się poddawał. Przegrywał w cichej bitwie ze samym sobą: z własnymi potrzebami, i sygnałami płynącymi nie tylko ze słów, ale przede wszystkim z gestów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Starał się gorączkowo ukryć każdy z nich, choć przecież coś podpowiadało mu, że wcale nie musiał. Że byli już na tym etapie, na którym mogli jawnie okazywać sobie nawzajem wszystko to, na co tylko mieli ochotę. I choć Soo, zaledwie chwilę temu, zrobił odważny krok, by uczynić właśnie to, to teraz… znów tchórzył. Znów brakowało mu odwagi, by doprowadzić coś do końca. Nie wiedział, ile cierpliwości zdoła w sobie jeszcze wykrzesać, by nie popaść w całkowity i bezgraniczny obłęd. O Chanie nie wspominając. Wziął więc głęboki oddech, zaciskając obie dłonie, wciąż spoczywające na brzegu kuchennego blatu, jeszcze mocniej niż dotychczas. Zdziwił się, że było to w ogóle jeszcze możliwe; krótkie, rzucone przelotnie w kierunku palców, spojrzenie uświadomiło mu, że te stały się nienaturalnie blade pod wpływem tego wzmożonego nacisku. Przynajmniej już nie drżały, przemknęło mu przez myśl.
      — Dokończ dla siebie to śniadanie, a ja… — zawahał się na krótki moment, potrząsając po chwili głową i kierując spojrzenie w stronę wyjścia z kuchni. Potrzebował tej przerwy, choć nie była ona długa; trwała przecież zaledwie tyle, ile zajął mu jeden, głębszy oddech. — … skoczę do… łazienki.
      Zdawał sobie sprawę, że szło mu marnie; że nie dałby rady przekonać do prawdziwości tej potrzeby nawet najbardziej naiwnej osoby, ale nie potrafił zatrzymać tych słów w ustach. Jak mógłby, skoro sam wiedział, że najchętniej zostałby dokładnie tutaj, gdzie zatrzymało go właśnie jego ciało; pomiędzy ramionami przyjaciela, w tak bliskim kontakcie, w centrum jego uwagi. Że trwałby w tym tak długo, jak tylko byłoby mu dane, rozkoszując się chwilą spędzoną jedynie w jego towarzystwie, próbując czerpać z tego tyle komfortu i przyjemności, że ciężko byłoby mu ustać na nogach.
      I może faktycznie chciał, by Chan go teraz zatrzymał. By sprzeciwił się tej idiotycznej i zadziwiająco słabej wymówce, udowadniając mu, że znał go tak samo dobrze, jak on jego. By kontynuował to, co chwilę wcześniej bezmyślnie (a może wręcz przeciwnie) zapoczątkował Soo, a na utrzymanie czego, brakowało mu teraz odwagi i samozaparcia. Coś podpowiadało mu jednak, że były to tylko czcze nadzieje.


      Soo

      Usuń
  93. — To nie wymówka — zapewnił, choć brzmiało to tak, jakby próbował przekonać o tym samego siebie, a nie Chana, który - co wiedział przecież doskonale - nie dałby się tak łatwo nabrać. Nie teraz, kiedy Yosoo wystawiał mu siebie praktycznie na tacy, ukazując tak bezwstydnie wszystkie ze zdradzających go sygnałów. Tych samych, które do tej pory ukrywał dokładnie przez wzrokiem i słuchem innych, nawet tych potencjalnie bliższych mu, osób. Gdyby sięgnął teraz pamięcią odpowiednio głęboko, nie zdołałby pewnie doszukać się tam chwil podobnych do tej, gdy tak trudno było mu opanować samego siebie. Pogodzić się z tym, że jego jedna strona chciała czegoś (może kogoś?) tak bardzo, że okazywało się to niemal bolesne, a druga bała się tam mocno, że skutecznie blokowała najdrobniejsze nawet działania, prowadzące do tego, by po raz pierwszy w życiu, poczuł się w pełni prawdziwy. Nie potrafił udawać już, że pozostawał obojętnym na to, co działo się między nimi… albo, że kontrolował cokolwiek, co miało z nimi związek.
    Przekonał się o tym boleśnie, gdy ciało zdradziło go po raz kolejny, zaraz po tym, gdy wyczuł delikatny pocałunek, złożony dokładnie tam, gdzie poprzedni. I dłonie, nakrywające te jego, w geście przywodzącym na myśl jedynie to, co bezpieczne, znane i spokojne. Mógłby w tym utonąć.
    Chciał wypuścić spomiędzy ust gromadzone w nich powietrze, ale zamiast tego pozwolił na to, by to uleciało z niego wraz z cichym westchnieniem, zaraz zagłuszonym przez mocne zaciśnięcie warg. Choć było już przecież za późno.
    — W sumie to… o wielu rzeczach — odpowiedział niemal natychmiast, licząc na to, że skieruje tym uwagę Chana na ten bezpieczniejszy tor. — O tym, że mnie wkurzasz, bo dawno powinieneś już zjeść i… i…
    Zaczął szybciej oddychać. Nie do końca rozumiał to, co się z nim teraz działo, ale nie potrafił zmusić samego siebie do zachowania większego spokoju. Wszystko wymykało mu się z rąk. Miał wrażenie, że żołądek niebezpiecznie podszedł mu do gardła i tylko sekunda dzieliła go od tego, by nie zwymiotować. Trzymał się jednak tej naiwnej myśli, że był to jedynie wynik stresu i zaskoczenia, które zawładnęło teraz jego ciałem, doprowadzając go do podobnych, zwodniczych wrażeń. Postanowił więc zrobić coś, co jeszcze miesiąc wcześniej wydawałoby mu się czymś pozostającym poza jego możliwościami. Zacisnął palce na blacie jeszcze bardziej, próbując skupić się na delikatnym i kojącym cieple, spływającym na nie ze strony dłoni Yechana. Policzył do trzech, wierząc w to, że pomoże mu to zebrać do kupy rozszalałe myśli, choć szybko zorientował się, że równie dobrze mógłby liczyć i do stu. Najprawdopodobniej nawet wtedy nie czułby się wystarczająco gotowy na to, co zamierzał właśnie rozpocząć. W głębi serca cieszył się, że Chan nie pozwolił mu odejść. Że uparł się tym razem, wystarczająco mocno i zatrzymał go w miejscu, nie godząc się na kolejną ucieczkę.
    Yosoo wypuścił więc spomiędzy zębów tę, nieustannie męczoną, dolną wargę i… zaczął mówić. Coś, co kręciło mu się na język od tak dawna, a czego wypowiedzenia uparcie sobie odmawiał. Coś, z czym chciał zdradzić się już te kilkanaście godzin wcześniej, ale z nieznanych mu powodów, wciąż to odwlekał. Coś, od czego nie miał już powrotu.
    O czym myślał? Czy Yechan na pewno chciał to wiedzieć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — O tym, że cieszę się… kiedy jesteś blisko. I, że, z niezrozumiałych powodów, mnie to czasem przytłacza. — Szczerość tych słów przeraziła go bez reszty. Zalała to, i tak rozedrgane już, ciało falą chłodu nieporównywalngo do niczego innego. — O tym, że chcę, żebyś nigdy się nie odsuwał i o tym, dlaczego czasami to ja sam próbuję od ciebie uciekać. O tym, jak miło słuchać z twoich ust tych wszystkich słodkich określeń, chociaż tak trudno mi mówić to samo. O tym, jak bardzo chciałbym się teraz odwrócić, ale nie mogę, bo boję się puścić blatu. Bo przy tobie nie mogę ufać swoim nogom. O tym, jak bardzo przeraża mnie to, że czasem - tak jak dzisiaj - mam ochotę po prostu odpuścić; wszystko i po prostu przy tobie być.
      Popłynął. Odważnie, choć niepewnie, ten jeden; jedyny raz. W zaufaniu do samego siebie, z dbałością o każdą z nienazwanych i niewypowiedzianych jeszcze potrzeb. Nie chciał myśleć o tym, czy i kiedy przyjdzie mu za to zapłacić, bo jakaś cząstka jego podświadomości, pozwalała mu wierzyć w to, że… robił dobrze. Słusznie. Niezależnie od konsekwencji, kryjących się tuż za rogiem.
      — I o tym, — szepnął jeszcze, ledwie słyszalnie, ciesząc się w duchu, że jego pozycja wciąż uniemożliwiała Yechanowi dojrzenie jego twarzy. Wątpił, by nadmiar emocji nie odcisnął na niej tak wyraźnych, oczywistych wręcz, śladów w postaci zaczerwienionej skóry na policzkach lub rozbieganego spojrzenia. — … że lubię czuć się… twój. Tylko twój, niczyj więcej.


      yosiek

      Usuń
  94. Czy podobał mu się kierunek, w którym uparcie i nieprzerwanie popychało ich każde kolejne, wypowiadane właśnie słowo? Czy był zadowolony z tego, że kolejny raz pozwalał na to, by Yechan widział go w ramach totalnego chaosu? Bałaganu, którego nie potrafiłby nawet ponownie posprzątać? Oczywiście, że nie. Nie miał w tym temacie jakichkolwiek wątpliwości. Gdyby ktoś zapytał go właśnie, jak wyobrażałby sobie najboleśniejszy ze swoich upadków (tych rozumianych oczywiście w kategorii utraty błędnie pojmowanej dumy), bez wahania powiedziałby, że właśnie tak. Ów upadek skrywał się bowiem w zdradliwie zaczerwienionych policzkach, bezwstydnych, choć cichych i łatwych do przeoczenia, pojękiwaniach, które opuszczały jego usta za każdy razem, gdy doświadczał czegoś, czego w tym danym momencie kompletnie się nie spodziewał. W urywanym i stanowczo zbyt płytkim oddechu, unoszącym jego ramiona i klatkę piersiową w ten charakterystyczny, trudny do pomylenia, sposób. W dłoniach szukających oparcia i drżących kolanach, które cudem tylko spełniały jeszcze przypisaną im rolę, pozwalając na to, by Soo wciąż utrzymywał się na nogach. Wszystko to dopadało go zawsze wtedy, kiedy myślał już, że zdołał sobie z tym poradzić. Za każdym razem, gdy był przekonany, że znalazł sposób, umożliwiający mu odzyskiwanie po kawałku tej raz utraconej kontroli. Że zrozumiał rządzące nimi schematy, że przejrzał je na wylot i trwale zapisał w pamięci właśnie po to, by skorzystać z tej wiedzy i doświadczenia w momentach bliźniaczych temu.
    Znów się pomylił. A może nigdy tak naprawdę nie zbliżył się nawet do rozwiązania tej, nękającej go, zagadki? Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było. Mimo kilku lat znajomości, Yechan wciąż potrafił wprawić go z całkowicie zdumienie, powodując przy okazji wrażenie porównywalne do nagłego zatrzymania serca lub zabójczego wzrostu temperatury. Ta, jak teraz, gdy jedno zdanie , wypowiedziane tuż przy jego uchu, powodowało, że Soo ponownie zatracał się w tej niewielkiej, kuchennej przestrzeni, zapominając o wszystkim, czego, jeszcze chwilę temu, tak uparcie próbował się trzymać.
    — To… — odezwał się, kiedy zyskał choć odrobinę pewności co do tego, że będzie w stanie skontrolować nie tylko głos, ale również sens słów, którymi chciał się teraz podzielić. Tymi kilkoma, pozornie tak niewinnymi i nieznaczącymi, a pokazującymi tak wiele z tego, co do tej pory było może doskonale widoczne, ale nigdy tak jawnie i bezkompromisowo nazwane. — …się w takim razie nie odsuwaj — prosił.
    —Jeśli to rzeczywiście zależy ode mnie… — jego upór zasługiwał na uznanie. Choć wcale nie musiał (jakaś część jego podświadomości pozwalała mu wierzyć, że Yechan zrozumiałby go nawet wtedy, gdyby z jego ust ni wypłynęło choć jedno zrozumiałe słowo), starał się nadać swoim myślom określonego wydźwięku. Ram, w których mógłby poszukać później samego siebie. Na przykład za tych kilka godzin, gdy przyjdzie mu ponownie zmierzyć się z refleksjami na temat własnych zachowań — to bądź tak blisko, jak tylko możliwe. Cały czas. Nie wytrzymam, jeśli mnie teraz zostawisz.
    Działał na autopilocie. Bez zastanowienia odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy. Nie chciał ich na razie otwierać, skupiając się jedynie na tym, co dawała mu ta tak upragniona i wyczekiwana bliskość. Obecność, która sprawiała, że wszystko inne traciło na znaczeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozostawali tylko oni. Ich ręce, spojrzenia, zapach i ciepło. Wszystko, czego nie miał, a czego tak bardzo pragnął. I ta głucha, jasna świadomość dążenia do szczęścia; nawet jeśli tylko chwilowego.
      Chciał powiedzieć coś jeszcze. Nie przerywać monologu, który próbował skutecznie wybrzmieć między ich dwojgiem i każdym z uzależniających, zajmujących ich teraz gestów. Ale gdy tylko poczuł na sobie pierwszy z tych delikatnych, niby ulotnych, pocałunków; gdy dosłyszał propozycje słodkich określeń, które chciałby zbierać od niego codziennie, bez nadanego im limitu czy okresu ważności, wiedział już, że przepadł. Bezpowrotnie i na długo. I jasnym stało się, że niczego sensownego już raczej nie powie ani nawet nie ruszy się o cal. Dowodem na to mogło być choćby to, że wyciągnięta odruchowo dłoń, jeszcze chwilę temu chcąca wplątać się w jasne kosmyki, zawisła w połowie drogi, gdzieś nad ramieniem Soo i nie kurczowo zacisnęła się w pięść, ukrywając przy tym to przeklęte drżenie. Nie pomagała ani, narastająca w nim, potrzeba bliskości, ani wyczuwalny, coraz mocniejszy, ucisk na jego koszulce, która - nie wiedzieć czemu - wydawała mu się nagle niezwykle ciążyć.
      — Chcę — szepnął między jednym, a drugim złapanym szybko oddechem —Channie. Ja chcę… chciałbym… — kolejny raz cieszył się z tego, że Yechan stał za jego plecami, a nie tuż przed nim. — Czy możesz po prostu nie przerywać? Cokolwiek teraz robisz?

      soo

      Usuń


  95. Gdyby Chan rzeczywiście zdecydował się posłuchać teraz ostatnich przejawów zdrowego rozsądku i, mimo tak jawnych sygnałów świadczących o tym, że obaj chcieli teraz tego samego, po prostu się od niego odsunął… Soo najprawdopodobniej postradałby zmysły. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak blisko granicy właśnie się znajdował. Tej tak odległej dotychczas, ale nieuchronnie wybijającej się ponad wszystko inne, zawsze wtedy, gdy spodziewał się tego najmniej. Teraz było podobnie. Bo choć musiał wiedzieć - brał to przecież podświadomie pod uwagę - że Chan mógłby się po prostu wycofać, rozmyślić, poddać wątpliwości, czy aby na pewno nie pozwalali ponieść się chwili zbyt mocno, to… uparcie wmawiał sobie, że ten moment nie nadejdzie. Że zależało im dwojgu zbyt mocno, że dawno zepchnęli już temat niedokończonego śniadania na plan tak odległy, że ponowne przywołanie go w myślach, wydawało się zadaniem zupełnie teraz niewykonalnym.
    Bo jak mógłby przejmować się cholernym tostem, gdy każda kolejna sekunda, wypełniona ciepłym i powolnym dotykiem, kradła nawet te najdrobniejszą z jego myśli, doprowadzając go przy tym do szaleństwa.
    — Tak, proszę — przyznał bez cienia wahania czy skrępowania, które mogły przecież wydawać się tymi nieodłącznymi elementami wielu podobnych sytuacji, które mieli już na koncie. — Właśnie o to cię teraz cały czas proszę.
    Przyszło mu to z niewiarygodną łatwością, która zaskoczyła chyba przede wszystkim jego samego. Ale czy nie było to przecież prawdą? Potwierdzeniem rzeczy tak oczywistej, jak każdorazowe nadejście wschodu czy zachodu słońca? Bo przecież prosił. Cicho i bełkotliwie, ale jednak w sposób niepozostawiający wątpliwości. Chciał tego; całkowitego zatonięcia w pochłaniającej ich bliskości, spokoju, wzajemnego oddziaływania w sposób, do którego nie zbliżył się nigdy nikt inny. Prosił o jego uwagę, o pocałunek, o dotyk… o samą obecność nawet. O wszystko, co Chan chciałby teraz poświęcić, byle tylko wydrzeć z macek poranka jak najwięcej. Tyle, ile dałby radę unieść; a może też znacznie więcej? Soo nigdy nie był osobą zbyt roztropną.
    Gdyby tych kilka tygodni wcześniej, ktokolwiek odważyłby się powiedzieć mu, że przyjdzie mu wyrzucać z siebie życzenia dotyczące tak nieprzyzwoitych aspektów i… to w tym konkretnym towarzystwie, Yosoo nie tylko nie położyłby w tym wiary, ale gotów byłby zapierać się rękoma i nogami przed tym, by podobne twierdzenia mogły w ogóle wybrzmiewać. Może wyśmiałby każdą z takich aluzji, a może zbywałby je jedynie wymownym, choć pewnie noszącym ślady skrępowania, milczeniem. Nie musiał jednak tego robić; zaprzątać sobie głowy czymś, co nie miało dla niego teraz najmniejszego znaczenia. Byli tutaj, dokładnie tam, gdzie chcieli; gdzie mogliby sobie życzyć. Bezpieczni, przynajmniej pozornie.
    Dłoń, która zawisła wcześniej w połowie drogi do wyznaczonego sobie celu, ruszyła w końcu do tyłu i Soo pozwolił sobie na to, by wplątać ją w jasne kosmyki Yechana. W tym nigdy nie wypowiedzianym, a tak zrozumiałym komunikacie, by nigdzie się teraz nie odsuwał. Że był dokładnie tam, gdzie powinien, a każdy z innych, nieprzewidzianych ruchów okazałaby się zupełnie niechcianym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam poddawał się bezmyślnie i zupełnie potulnie każdemu z drobnych gestów - mocniejszemu odchyleniu głowy, ulotnemu dotykowi, ciepłu warg na swojej szyi, palcom, powoli i delikatnie sunącym po skórze, wciąż ukrytej pod materiałem przeszkadzającej mu koszulki. Był gotów mu o tym powiedzieć. Znów poprosić, by w końcu się jej pozbyli, usuwając przy okazji jedną z tych barier, które doprowadzały właśnie Soo do szału. Chciał, ale nie zdążył, bo między jednym, a drugim muśnięciem palców na rozgrzanej skórze, usłyszał zaczepkę, traktującą o czymś, o czym zdążył już dawno zapomnieć. Być może w innych okolicznościach złapałby się jej, jak kotwicy. Wykorzystał tę chwilę, by odwrócić sytuację i przechylić szalę na swoją korzyść. Odwróciłby się, bąknął coś pod nosem i kazał mu iść pod ten cholerny prysznic, skoro podobno tak bardzo zajmował teraz jego myśli. Ale Soo był egoistą. Zbyt dużym, by odmówić sobie kontynuowania tej przyjemności.
      — P-przestań — wydusił z nieznacznym zająknięciem. Mocniej zacisnął swoje palce, wciąż wplatane we włosy Chana i odruchowo za nie pociągnął. Chciał skutecznie zamknąć mu usta, raz na dobre odciągając myśli od rzecyz, nad którymi nie chciał się teraz skupiać. Tym razem przyszło mu to już z nieco większym trudem. — Jaki prysznic? Zaczynasz pieprzyć, Channie.


      soo

      Usuń
  96. Wszystko docierało do Yosoo z pewnego rodzaju opóźnieniem lub… charakterystycznym zagłuszeniem porównywalnym do tego, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy próbowało się dosłyszeć cokolwiek spod poziomu wody. W ostatnim czasie doświadczał tego stanowczo zbyt często, zwłaszcza w towarzystwie Chana. Nim zdążył się zorientować, przepadł w tych odruchach niemal całkowicie i obecnie utknął w punkcie, w którym te wydawały się tak oczywiste, jak gdyby istniały między ich dwojgiem od zawsze; od samego początku. A przecież nie było myśli, która nie znajdowałaby odzwierciedlenia w rzeczywistości w równie małym (jeśli nie wręcz nieistniejącym) stopniu, jak ta jedna, ulotna, a tak trudna do odpędzenia. Tracił czujność; nie pierwszy raz zresztą. Popadał w błogi obłęd, zapominając o tym, że wypuszczając samego siebie z tak bezpiecznych i znanych mu granic, narażał się na ryzyko, którego nie był nawet do końca świadomy. Na te nieoczekiwane ciosy - te przeraźliwie trafne, odbierające dech, których nigdy nie dzielił, ani o które również nie posądziłby Chana (nawet ich wczorajsza, prywatna katastrofa, nie była w stanie przebić się do tej niechlubnej kategorii). Tym, czego jednak doświadczał z jego strony nad wyraz często, były te drobne, pewnie pozostające gdzieś poza sferą przemyślanych działań, uszczypliwości, wyprowadzające Soo, z tej i tak szczątkowej już, równowagi. Delikatne zaczepki, słówka precyzyjnie wymierzone, pozornie tylko pozbawione drugiego dna, wymowne spojrzenia czy uśmiechy, pojawiające się dokładnie wtedy, kiedy nie powinny. Przynajmniej zdaniem Yosoo.
    Podobnie jak teraz.
    Dokładnie wtedy, gdy tonął w kolejnych, spokojnych; tak kojących, a pobudzających jednocześnie, muśnięciach, składanych na jego szyi. Gdy nie liczyło się nic innego; gdy cały świat tracił na znaczeniu, a tym, co majaczyło wyraźnie w świadomości Yosoo, był jedynie, stojący za nim, Yechan. Gdy do zrozumienia wypowiedzianych przed momentem słów, potrzebował o trzy sekundy więcej niż zazwyczaj.
    — Channie, cholera — jęknął niemal błagalnym tonem, odchylając głowę do tyłu w wyrazie czystego zniecierpliwienia, które owładnęło nagle całe jego ciało, nie pozostawiając przy tym miejsca dla żadnego innego, bardziej wyczekiwanego właśnie, uczucia. — Nie teraz. Po prostu… się zamknij, proszę.
    W innych okolicznościach uznałby to za zabawne. Istniały ku temu naprawdę spore szanse. Podjąłby tę zaczepkę, łapiąc się jej tak mocno, jak tylko by zdołał. Rozwinął tę myśl do absolutnego maksimum, pozwalając na to, by dało to początek jednej z wielu podobnych im, a tak kuszących zazwyczaj, potyczek. Bawiłby się tym tak długo, jak długo nie zabrakłoby im ochoty; ostatecznie i tak przeciągając wygraną (nawet jeśli tylko pozorną) na swoją stronę.
    Ale to nie były takie okoliczności. To nie był ten czas ani to miejsce.
    Teraz chciał jedynie spokoju; dłoni dalej błądzących gdzieś pod jego koszulką; ust zajmujących się nim w taki sposób, jak gdyby nie chciały robić już niczego innego.
    A nie tłumaczenia się ze znaczenia tych, wypowiedzianych zbyt szybko i bez przemyślenia, słów.
    Nie do końca rozumiał, co dokładnie zadziewało się właśnie w jego głowie, ale nie potrafił tego już jakkolwiek zatrzymać. Nie był nawet pewny, czy w ogóle próbował.
    Mimo tej ogłupiającej chęci, by puścić to w niepamięć i pozwolić im na kontynuowanie, zrobił więc coś całkowicie wbrew sobie i własnym potrzebom. Odwrócił się nagle i nieco zbyt gwałtownie, o czym świadczyło ukradkowe zachwianie się na nogach, które cudem tylko nie zakończyło się żenującym upadkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wlepił w Chana swoje spojrzenie, zdradliwie błyszczące, teraz pełne czegoś, co trudno było nawet określić. Bo nie złości czy zawodu. Raczej żalu. Za tym, co właśnie przerywał.
      — Co mam robić częściej? — zapytał, niby niewinnie, jedynie po to, by nie czekając na odpowiedź, przejść do dalszej części swojej wypowiedzi. — Dotykać cię, a potem łapać za słówka? Drażnić, bez konkretnego powodu? Naigrywać się? Pieprzyć o prysznicu albo śniadaniu i innych nieważnych rzeczach, zamiast przestać udawać, że obaj chcemy czegoś konkretnego i po prostu wziąć się do roboty?
      Wyrzucał z siebie słowa z prędkością, która zazwyczaj, w takich właśnie sytuacjach, była dla niego czymś zupełnie nieosiągalnym. Ten emocjonalny rollercoaster zaczynał go powoli przerastać. Choć może nie do końca chodziło właśnie o to uczucie?
      — Nie dam ci się tak łatwo, Channie — rzucił to, niemal jak wyzwanie, które i tak nie miało pewnie zbyt dużego sensu. Ale - delikatnie ujmując - Yosoo nie był właśnie w szczycie swojej formy. Nie wiedział, jak wiele ryzykował. Trudno było mu się dziwić. Splótł więc jedynie ramiona na wysokości klatki piersiowej i zacisnął dłonie na brzegach rękawów własnej koszulki w tym typowo obronnym, choć nieuświadomionym geście. A może jedynie po to, by utwierdzić samego siebie, że mimo niesłabnącej potrzeby, by zbliżyć się do niego jak najmocniej, wytrwa chociaż tych kilkanaście sekund, potrzebnych mu do tego, by nie stracić do końca głowy? — Potrafię być uparty.
      Jeszcze chwilę wcześniej był gotowy schować dumę do kieszeni i prosić go bezwstydnie o to, by nie przedłużał więcej tych, nieznośnie dłużących się, minut. Błagać o bliskość i uwagę - dokładnie tę, której nie doświadczał do tej pory zbyt często. Zachęcić, by porzucili ostatnie zahamowania i skupili jedynie na tym, co najwyraźniej znajdowało się na szczycie ich prywatnych list najpilniejszych potrzeb. A teraz miał ochotę zrobić cokolwiek, byle tylko pokazać mu, że miał nad tym jakąkolwiek kontrolę. Choć sam nie był świadomy tego, jak bardzo się mylił; wystarczyło przecież jedno, dobrane odpowiednio słowo, lub wyczekiwany gest, by cala ta fasada runęła bezpowrotnie, pokazując jedynie to, jak podatny właśnie był.


      naiwny yosiek

      Usuń
  97. Chan go zaskoczył. Znowu. Tak samo mocno i trafnie, jak przy każdym, poprzednim razie. Zrobił coś, czego absolutnie się po nim nie spodziewał, precyzyjnie wybił z szeroko zakrojonych, choć stworzonych naprędce, planów do definitywnego przekierowania tej sytuacji na własną korzyść. Wyrwał mu z rąk wachlarz możliwości, których Soo łapałby się w każdej, innej sytuacji, zatrzymał wszystkie słowa, które nie miały nawet szansy na to, by na dobre między nimi zaistnieć. Wszystko to, choć przecież tak naturalne dla każdej, zdrowej i bliższej relacji, teraz doprowadzało Yosoo do prawdziwego szału; zalewało jego ciało nieznośnymi falami uderzającego ciepła (choć może akurat podstawy tego wrażenia mógł dopatrywać się zupełnie gdzie indziej).
    Sam nie był do końca pewny, którą drogą dokładnie zamierzał teraz pójść. Może powinien pociągnąć swój teatralny napływ złości, oburzyć się jeszcze bardziej i gwałtowniej, wyswobodzić z dotyku dłoni Chana i po prostu opuścić kuchnię? Tak byłoby przecież łatwiej. Bezpieczniej i bardziej przewidywalnie. Zatrzasnąłby się w pokoju lub łazience, zignorował ewentualne nawoływanie (którego pojawienia się był bardziej niż pewien) i pozwolił sobie ochłonąć do tego stopnia, by bez większych przeszkód formować kolejne myśli w spójne i logiczne wypowiedzi. Jednak już sama myśl o tym, że dobrowolnie zrezygnowałby z kontynuowania ich wspólnego, dość niekonwencjonalnego, poranka, niemal miażdżyła mu płuca. Wcześniej był gotów na większe poświęcenie. Potrafił odpuszczać coś, na czym prawdziwie mu zależało, odmawiać sobie przyjemności lub odniesienia chwilowego sukcesu jedynie po to, by w ostatecznym starciu uzyskać dokładnie to, na czym zależało mu znacznie bardziej. Umocnić pozycję, nawet jeśli tę istniejącą tylko w jego umyśle. Przy Chanie już nie umiał. Zorientował się w tym wszystkim o wiele za późno, a gdy pierwsza z flag ostrzegawczych, pojawiała się przed jego oczami, był już świadom tego, że ich dziwna wzajemna zależność, oplotła go jak sidła i… nie zamierzała najwyraźniej zbyt szybko puścić tego, uchwyconego przez siebie, celu. Soo łapał się więc na tym - i to nie pierwszy już raz - że przy blondynie wszystkie wcześniejsze założenia, czy wyuczone i sprawdzone rozwiązania, przestawały mieć rację bytu. Jak mógłby się teraz odwrócić, jeśli jedyne, na czym chciał się właśnie skupiać, był widok stojącego przed nim chłopaka. Jego chłopaka? Na litość boską, nie był nawet pewny, na czym dokładnie stali, a już teraz nie potrafił funkcjonować z myślą, że miałoby go nie być w pobliżu.
    — Chyba nie będę się upierał — odpowiedział, niemal automatycznie, choć miał ochotę ugryźć się teraz w język. — albo tak. Zmieniam zdanie. Będę. — Gdyby na świecie istniał spis najbardziej absurdalnych, a jednocześnie bezcelowych zachowań, Soo mógłby być pewny, że pierwsza dziesiątka należałaby bezapelacyjnie do niego. Może nawet dwudziestka. — Będę uparty. Cholernie mocno. Bo marnujesz nasz czas, Channie. I znowu ze mną pogrywasz. I…
    Starał się brzmieć poważnie, ale ani jego nienaturalnie wysoki ton, zbyt długie przerwy między kolejnymi, gorączkowo poszukiwanymi słowami, ani nieumiejętnie ukrywane trudności z utrzymaniem wzroku w jednym miejscu, nie mogły być uznane za przejaw pewności czy tej charakterystycznej brawury.
    Soo przepadł i jedyne, co mógł jeszcze robić, to oszukiwać samego siebie, że było zupełnie inaczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — I… — chciał dokończyć. Naprawdę. Tym razem jednak, gdyby pospiesznie nie zacisnął swoich warg, z jego ust uleciałby jedynie zlepek nieprzemyślanych słów o sensie niemożliwym do wyłapania. Znów zagryzał więc tę cholerną wargę, byle tylko nie palnąć czegoś, z czego nie mógłby się już wyplątać, godząc się na to, że dobrowolnie dorzucał do tego żenującego obrazka kolejny dowód na to, co naprawdę teraz myślał. Nie było innej możliwości. Trudno mu było zebrać się w sobie, by zrobić teraz cokolwiek innego, gdy zorientował się, że dłonie chłopaka, wcześniej znajdujące bezpieczne oparcie na barkach Soo, zaczęły zjeżdżać niżej, wyznaczając niewidzialną ścieżkę na jego koszulce, by w końcu zatrzymać się na wysokości brzegu jego spodni.
      Automatycznie wbił całe ciało w stojący za nim blat i zacisnął mocniej swoje palce, wciąż uparcie trzymające za rękawy własnej koszulki, naciągając je przy tym w dół na tyle, na ile było to w ogóle możliwe, biorąc pod uwagę, jak krótkie przecież były. Czy Soo miał świadomość, że był teraz jak otwarta książka, z której Chan mógł wyczytać wszystko, co tylko zechciał? Tak. Czy go to wkurzało? Bez wątpienia. Czy zamierzał robić z tym cokolwiek? Pewnie w innej rzeczywistości tak. Obecnie zdawał sobie sprawę, że nie kontrolował nawet przyspieszonego oddechu, łapanego przez rozchylone już wargi. I tylko to jedno słowo, tak sprawnie docierające tam, gdzie nie udało się przedrzeć żadnemu innemu, zdołało zatrzymać go przed tym, by nie odpuścić całkowicie i poprosić Chana, by w końcu zajął się nim tak, jak należało. Przynajmniej zdaniem Soo.
      — Nie złoszczę się — szepnął więc słabo, na tyle, na ile był jeszcze w stanie. — Tylko… bardzo… bardzo cię teraz potrzebuję.

      soo

      Usuń
  98. Skłamałby twierdząc, że ten, nagle przyspieszony, rozwój wydarzeń nie przypadł mu do gustu. Tak naprawdę od samego początku; od pierwszego wypowiedzianego słowa; wykonania pierwszego z sugestywnych gestów, niepozostawiających pola do niedopowiedzeń; od pierwszego skrzyżowania spojrzeń i pierwszej zaczepki… chodziło mu właśnie o to. Chciał, by bez większych przeszkód, wrócili do tego, co działo się między nimi jeszcze kilka dni wcześniej, gdy żadne z nich nie było jeszcze obarczone ciężarem minionych niedawno wydarzeń. Gdy w głowie żadnego z nich nie kotłowała się setka pytań, dotyczących tego co dalej, gdy zamiast obaw, poświęcali się jedynie niekończącemu się pasmu zabaw i przyjemności, które zdawali się wydzierać z niemal każdego ich dnia. Gdy ich kolejnym wyskokom albo chwilowym, nie do końca przemyślanym i pewnie również wątpliwym, kaprysom nie towarzyszył podświadomy lęk o konsekwencje, wykraczające znacznie poza te, do których zdążyli już przywyknąć. Konsekwencje poważniejsze, niż poranny ból głowy, wyrzuty sumienia, czy - głównie w przypadku Soo - zawalone kolokwium. Chciał znów skupić się tylko na Chanie i łączącej ich relacji, a nie głosie ojca, pełnym zawodu i jadu, którego nie potrafił pozbyć się z głowy; zestawie obelg i pretensji, z którymi nie mógł sobie poradzić. Choć przecież próbował. Trudno było mu walczyć z każdą z wymienionych właśnie przeciwności, gdy musiał poświęcać energię na to, by nie tracić czujności względem Chana. By nie umknęło mu nic, czego warto było się złapać; by nie odebrał jego słów lub gestów inaczej, niż powinien (lub czy też Chan mógłby sobie tego życzyć). Cała ta toksyczna mieszanka kosztowała go zbyt wiele wysiłku i zdrowia, choć przecież nigdy nie przyznałby się do tego głośno.
    Był więc to jeden z głównych powodów, przez które przyjął tę nagłą zmianę nastawienia z niewyobrażalną wręcz… ulgą. Przekonywał samego siebie, że oto nadszedł ten moment, w którym mógł odpuścić, pozwolić sobie na to, by po prostu poddać się temu, co miało się wydarzyć, bez zbędnego analizowania i rozpamiętywania. Liczył się tylko on - Chan. Jego bliskość, zapach, każde z ulatujących z niego słów i westchnień. Ten pocałunek, tak wyczekiwany, a jednocześnie zaskakujący w swojej intensywności i braku uprzedniej zapowiedzi.
    Nie mógł już dłużej utrzymywać dłoni zaciśniętych na materiale koszulki. Prawdę mówiąc, nie miał tego nawet w planach, ale gdyby jakimś cudem, albo przy całkowitym braku zdrowego rozsądku, postanowił tkwić w tej absurdalnej pozycji, jego ciało okazałoby się jego największym wrogiem. Zdążył pogodzić się z myślą, że to działało zupełnie poza jego kontrolą, gdy chodziło o odpowiedzi na dostarczane mu czułości. Być może to właśnie dlatego, nie podjął nawet walki - i tak z góry skazanej na porażkę - i po prostu pozwolił sobie na działanie zupełnie automatyczne. Na oddanie gorączkowego pocałunku i wplecenie palców jednej dłoni tam, gdzie odnajdywały się najlepiej - w miękkie, jasne włosy. Cudem tylko powstrzymał się przed tym, by nie szarpnąć za jego koszulkę w wyrazie jawnego zniecierpliwienia, ale może wynikało to stąd, że wciąż potrzebował swojej drugiej ręki do tego, by wspierać się na tym przeklętym blacie.
    — Channie, czy… — zdobył się w końcu na to, by nie tylko otworzyć usta (to szło mu całkiem dobrze), ale by przede wszystkim wycisnąć z siebie choć tych kilka, prostych słów, które próbowały wybrzmieć już chwilę wcześniej. Te same, będące dla niego tak ważne, ale jednocześnie wydające się tak trudne do wypowiedzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie tak, jak gdyby niosły za sobą zbyt dużą wagę, by ot tak unieść ją na własnych barkach. Ale może tak właśnie było?
      — Chciałbym… zastanawiam się…
      Yosoo plątał się. Żałośnie i - co gorsza - typowo. Nie dało się przecież zaprzeczyć, że powoli stawało się to nieodłącznym elementem każdej, z podejmowanych przez niego, dyskusji. Nie umiał tego wyjaśnić, ale pierwszy raz w życiu doświadczał na własnej skórze tego, że… po prostu brakowało mu słów. Było to o tyle zastanawiające, że te miały dotyczyć sfery tak prostej, a jednocześnie ważnej, że zatajanie czegokolwiek mogłoby zadziałać jedynie na jego niekorzyść.
      Zanotował jeszcze w głowie trzy głębokie oddechy i odruchową próbę zaciśnięcia rozedrganych nóg. Jedynym dźwiękiem, przebijającym się teraz do uszu Yosoo, był ten wydawany przez komunikator, włączony we wciąż aktywnym laptopie, pozostawionym na stole. Irytujący i nienaturalnie głośny, teraz działający niczym przeraźliwie sprawdzająca się kotwica, sprawiająca, że Soo nie utracił jeszcze zmysłów całkowicie.
      Chciał powiedzieć mu to wszystko, ale… milczał. Uparcie i pewnie zbyt długo. Nie potrafił jednak wygrać z obawą, że decyzja o wypowiedzeniu teraz jednego, najkrótszego choćby słowa, mogłaby zburzyć i tak kruche fundamenty tej miłej chwili. Miał wrażenie, że fala gorąca, zalewająca jego całe ciało, dotarła właśnie do twarzy i był prawie stuprocentowo pewny, że nie dałoby się tego jakkolwiek ukryć. Zdążył pomyśleć, że brak możliwości oglądania samego siebie w takim stanie, był naprawdę sporym komfortem. A potem zamknął oczy, schował twarz w zagłębieniu szyi chłopaka i postanowił wziąć się w końcu w garść. Przynajmniej w teorii.
      — Channie — zaczął więc raz jeszcze, tak cicho, że gdyby nie niewielka (czy wręcz nieistniejąca) odległość między nimi, słowa te mogłoby pozostać nigdy nieusłyszane. — Co myślisz o powtórce… z mojej kanapy?

      soo

      Usuń
  99. Przyjął tę reakcję z ulgą, którą łatwo mógłby porównać do tej, pojawiającej się w jego ciele ilekroć tylko zdołał wybrnąć z sytuacji z góry skazanych na porażkę. Gdy wychodził bez szwanku z kolejnej, oczywiście nieplanowanej, bójki; gdy ocierał się o konsekwencje wynikające z naruszenia przepisów prawa; gdy wylany z siebie po latach sprzeciw wobec reguł narzuconych mu przez ojca i matkę… nie okazał się dla niego końcem świata. Przynajmniej nie tym ostatecznym. Poczucie ulgi, zdjętego nagle z barków ciężaru, w towarzystwie Chana, wypełniało serce Soo niezwykle często. Właściwie, mógłby pokusić się o stwierdzenie, że było to uczucie tak czyste; tak oczywiste dla ich relacji, że spokojnie plasowałoby się na samym szczycie tych najbardziej typowych. Takich, które pojawiały się w jego myślach zaraz po tym, gdy ktoś wypowiedziałby przy nim imię Chana, choćby w środku nocy. To, co starał mu się dawać, to, jak go wspierał (niezależnie od każdej, zrobionej przez Soo, głupoty); sama jego obecność… wypełniała Yosoo tak olbrzymią dawką spokoju i dziwnego ukojenia, których nie otrzymał chyba nigdy wcześniej.
    Być może to właśnie dlatego, pokonywanie kolejnych granic; wyłamywanie się z blokujących go schematów, przychodziło mu w ostatnim czasie… może nie z łatwością, ale na pewno bardziej naturalnie niż do tej pory. I może nie powinno go to dziwić, zdążyli poznać się przecież wystarczająco dobrze, by zaufanie, którym się darzyli, urosło do niewyobrażalnej rangi. Było w tym jednak coś… niepoprawnego, choć Soo nigdy nie pokusiłby się o to, by określić chaos we własnej głowie, dokładnie tym słowem. Raz, że nie zgadzał się z pierwszym znaczeniem, które samoistnie nasuwało się na myśl, gdy tylko to wybrzmiewało w przestrzeni, a dwa… nie bardzo wiedział, czy istniało jakiekolwiek, które pasowałoby do tego lepiej.
    Bez słowa sprzeciwu przyjął więc fakt, że Chan zdecydował się przejąć inicjatywę w ich, mimo wszystko dość nieporadnych, działaniach, skupił się na przyjemnym cieple ogarniającym jego dłoń i podążył za nim, we wskazanym wcześniej kierunku. I cieszył się, że zrozumiał. Zawsze rozumiał.
    Poddawanie się planom i gestom Chana, okazało się dużo prostsze, niż Soo mógłby początkowo przypuszczać. Choć tak naprawdę… nie miał zbyt dużego wyboru. Wcześniej mógł oszukiwać zarówno innych, jak i samego siebie, że gdyby tylko chciał, potrafiłby to zakończyć. Zatrzymać; przekierować na zupełnie inny, mniej lub bardziej oczekiwany i przewidywalny tor. Że mógłby przejąć całkowitą kontrolę nad każdym, zawieszonym między nimi, słowie czy działaniu, któremu którykolwiek z nich postanowiłby nadać nagle początek. Powtarzał to sobie w myślach wiele razy, gorączkowo z niesłabnącą werwą, tak długo, że w pewnym momencie zaczął wierzyć w to mocniej niż w te najbardziej oczywiste prawa rządzące światem.
    Robił to tak długo i poważnie, że zdołałby przekonać do tego poglądu nawet najbardziej sceptyczną osobę, choć nigdy wcześniej nie posądziłby samego siebie o aż tak mocne samozaparcie. W innych okolicznościach, już dawno porzuciłby w diabły tę przeklętą potrzebę, by kontrolować wszystko i wszystkich i po prostu przepadłby bez reszty i opamiętania. W tym właśnie momencie, gdy znaleźli się w końcu w salonie, a on poczuł lekkie szarpnięcie za spodnie, był tego naprawdę bliski. Nie spodziewał się jednak, że kolejne słowa, które dopadły go nieoczekiwanie i dokładnie wtedy, kiedy spodziewałby się ich najmniej, dosłownie wycisną z jego płuc resztki powietrza. Spowodują, że, te i tak rozedrgane już, dłonie, zadrżą jeszcze bardziej, choć dopiero co zdołały wedrzeć się pod koszulkę blondyna, by odszukać na siebie odpowiednie miejsce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — C-co? — jęknął bez przemyślenia, gdy zdał sobie sprawę z dokładnego sensu tych kilku, aż nazbyt odważnych i szczerych słów — Och. Nie, czekaj… Channie, ja…
      Naprawdę wierzył, że tym razem będzie inaczej. Że odważy się na ten znaczący krok, by w końcu powiedzieć mu jasno o tym, czego potrzebował; czego pragnął w tym konkretnym momencie i… że nie tylko to dostanie, ale weźmie we wszystkim aktywny udział, znajdując w sobie nawet wystarczająco dużo siły, by chwilami wziąć stery we własne ręce. Tymczasem znów miał wrażenie, że wszystko przesypuje mu się przez palce. Że zalewa go fala gorąca, skutkująca zapewne tym, że i tak mocno zaczerwienione już policzki, spłonęły z zażenowania jeszcze bardziej. Choć może nie powinny.
      Soo zadziałał odruchowo, zupełnie bezmyślnie, przechylając głowę na bok i przysłaniając twarz dłońmi, byle tylko zezwolić samemu sobie na odrobinę komfortu, wynikającego z ukrycia się przed bacznym spojrzeniem chłopaka. Choć doskonale zdawał sobie sprawę z dwóch podstawowych rzeczy. Po pierwsze, że była to walka z góry skazana na porażkę. Po drugie… że wcale nie chciał jej podejmować.
      — Chyba — wydusił w końcu, byle tylko przerwać chwilę nieznośnego milczenia — nigdy się do tego nie przyzwyczaję.


      Y.

      Usuń
  100. Czy Yechan miał rację, twierdząc, że niektóre z zachowań Soo lub też część z wypowiadanych przez niego słów (nawet tych w pełni nieświadomych), nie były dla niego czymś… typowym? Bez wątpienia. Wiedział o tym. Co więcej: w głębi serca sam zgadzał się z tym chyba w stu procentach, choć - rzecz jasna - nigdy nie przyznałby się do tego głośno. Nie istniała na świecie przecież żadna siła, która zmusiłaby Yosoo do jawnego, niepozostawiającego wątpliwości określenia ram własnej słabości. Choć może nie do końca właśnie o tę słabość chodziło. Jeśli miałby być teraz całkowicie szczery, już dawno przestał postrzegać własne odruchy dokładnie w tej kategorii. Przynajmniej wtedy, gdy te znajdowały swoje podstawy w zachowaniu Chana. Tym samym, które było przez niego tak wyczekiwane, tak upragnione, choć za każdym razem, gdy tylko dochodziło do jakichkolwiek jego przejawów, Yosoo… stawał się nagle wyjątkowo mały. Nie potrafił tego wyjaśnić i chyba nie mógłby nawet wtedy, gdy od tego zależało całe jego dalsze życie. Coś, co zazwyczaj doprowadzało go do szału; coś, czego wystrzegał się wszelkimi możliwymi sposobami; coś, co uważał jedynie za przejaw żenującej, emocjonalnej ułomności, przy Yechanie nabierało zupełnie innego wydźwięku i barw. Wydawało się nagle czymś, nie tylko naturalnym, ale tak słodkim i oczywistym, że Soo nie wyobrażał już sobie chyba funkcjonowania w inny, mniej wyrazisty, sposób. Od dawna przecież tak bardzo zależało mu na tym, by poczuć się wolnym. W pełni swobodnym, ukrytym przed bezlitosnymi i chłodnymi ocenami osób, które rościły sobie prawa do tego, by wartościować cudze zachowanie. By rozstrzygać, czy było tym poprawnym, czy może wpisywało się na listę tych zupełnie temu przeciwnych. Chan dawał mu właśnie tę swobodę i choć, w sytuacjach podobnych do tej, między nimi niejednokrotnie pojawiały się zaczepki trącące delikatną złośliwością, Yosoo zdawał sobie sprawę, że były po prostu kolejnymi, równie naturalnymi nawykami, które po prostu dopełniały ten skomplikowany, ale tak rozkoszny obrazek. I nie chciał niczego zmieniać. Mógł wmawiać sobie, że było inaczej, ale wystarczyło tak niewiele: te drobne, rozsypujące się po ciele dreszcze, powodowane najmniejszym nawet dotykiem; rumieńce na policzkach, rozgrzewające skórę po każdym, skierowanym w jego stronę słowie; by Soo uzmysławiał sobie, raz za razem, że to, co się między nimi działo, było dokładnie takie, jakie powinno być. Że było tym, czego chciał doświadczać. Właśnie w taki sposób i właśnie z nim.
    Skulił się w sobie jeszcze bardziej, gdy poczuł znajome ciepło wokół nadgarstków, zaraz sprawnie skierowanych w zupełnie innym kierunku. Pozwolił na odsłonięcie swojej twarzy, bez cienia sprzeciwu. Może, bo sam tego chciał, a może dlatego, że wiedział, że kurczowe zatrzymywanie ich w miejscu i tak, prędzej czy później, skończyłoby się fiaskiem? Tym bardziej, gdy niemal cała jego uwaga skupiała się teraz na przyjemnych muśnięciach, które wyczuwał na swojej odkrytej szyi. Zajmujących go tak głęboko, jak tylko można; do tego stopnia, że Soo powoli zapominał, gdzie się w ogóle znajdował i na czym mu tak naprawdę zależało. Nawet to zaczepne, może trochę nieznośne pytanie, nie było w stanie przebić się do jego świadomości tak od razu.
    — Nie — zapewnił cicho, ledwie słyszalnie, choć mogłoby się wydawać, że wypowiedzenie nawet jednego słowa, będzie dla niego wyzwaniem, któremu nie sprosta zbyt łatwo. — Nie, nie, nie — wyrzucał gorączkowo, próbując przekonać do tego chyba bardziej samego siebie niż Yechana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przymknął oczy i odchylił mocniej głowę, w tej niemej, ale tak oczywistej i wymownej prośbie, by chłopak nie przerywał tego, co właśnie robił. Próbował skupić się tylko na ich bliskości i ponownie, najwyraźniej zgodnie z życzeniem samego Chana, wsunął ostrożnie dłonie pod jego koszulkę, by wyznaczać nimi bliżej nieokreślone ścieżki, wędrując to w dół, to w górę, nigdzie nie zatrzymując się jednak na dłużej.
      — Mówiłem ci już — kontynuował, gdy zdołał choć odrobinę mocniej zapanować nad własnym głosem, choć Yechan utrudniał mu to niemal nieustannie. — Nie chodzi o stres.
      Bezmyślnie pociągnął w górę jego koszulkę, pierwszy raz od dłuższej chwili zmuszając się do tego, by podnieść wzrok i spojrzeć w oczy blondyna.
      — Po prostu… nie umiem przy tobie nad sobą zapanować — dodał, wyjątkowo trafnie i szczerze. — Przepraszam?


      Y.

      Usuń
  101. Kogo tak właściwie przepraszał? Chyba sam już nie wiedział, ale wątpił, by miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Na pewno nie teraz, kiedy ledwo utrzymywał się w miejscu, próbując zmusić własne myśli do ułożenia się w, choćby pozornie, uporządkowaną całość. Było to coś całkowicie wykraczającego poza obszar jego aktualnych możliwości, ale nie wydawał się zwracać na to zbyt dużej uwagi. Tę chciał poświęcać jedynie parze wpatrujących się w niego oczu, tak samo przyciągajacych, słodko kuszących, jak i zupełnie obezwładniających, dławiących, okradających go z trzeźwości myślenia. Takich, których każdy - przy zdrowych zmysłach - wystrzegałby się wszelkimi możliwymi sposobami. Ale nie Soo. Soo chciał zatopić się w nich jeszcze bardziej niż dotychczas, przepaść bez reszty, zatracić się i zapomnieć o tym, gdzie się właściwie znajdował. I szło mu całkiem dobrze, przynajmniej do tych krótkich, wybijających go z rytmu chwil, w których Yechan decydował się na to, by w ogóle otworzyć usta.
    Czy powinien poświęcić temu większą uwagę? Być może. Czy zamierzał zatrzymać samego siebie i zmusić do tego, by porzucić ten raz obrany dla siebie kierunek, na rzecz analizowania czegoś, co nie miało przynieść mu niczego, poza irytacją… ewentualnie chwilowym poczuciem przeciągnięciem pozornej wygranej na swoją stronę. Tej, która za dwie minuty i tak zostałaby mu bezceremonialnie wydarta. Nie widział w tym sensu ani logiki. Nie tylko w tym, zresztą.
    — Nie wiem. Siebie, ciebie… cholera, Channie, co za różnica? — wyrzucił z siebie niemal od razu i choć w innych okolicznościach, za przywołanymi właśnie słowami, kryłaby się pokaźna dawka czystej złośliwości, tym razem w głosie Soo nie dało się wyczuć niczego, poza równie czystą… desperacją. I to tej z rodzaju pojawiającej się w nim za każdym razem, gdy czuł, że upływające sekundy dłużyły mu się niemiłosiernie, przelewając się między palcami i odwodząc go tym samym od osiągnięcia upragnionego celu. Jakimkolwiek by nie był.
    — Nie wmówisz mi, że zacząłeś się tym nagle przejmować.
    Odruchowo, bezwolnie… a może czystej przekory (grało w nim zbyt wiele uczuć, by móc określić to ze stuprocentową pewnością, bez wahania, zastanowienia), ułożył swoje dłonie na tych, które śmiało wdzierały mu się właśnie pod materiał, niezwykle irytujących, spodni i przytrzymał je w miejscu pewnie dłużej, niż powinien. Poczuł się tak, jak gdyby znów wnosił się na wysokiej fali i zamierzał wykorzystać ten moment najlepiej, jak potrafił. Przynajmniej do chwili, w której ponownie nie pochłonie go ogrom niepowstrzymanej wody, a on przepadnie w tych cholernych głębinach, bez najmniejszej szansy na szybkie wydostanie się nie powierzchnię. Byłby idiotą, gdyby nie spróbował wykorzystać dla siebie tego ulotnego momentu, prawda? Był świadomy, że chwila ta nadejdzie prawdopodobnie szybciej, niż mógłby się spodziewać, więc nie powinno dziwić, że nie chciał stracić nawet sekundy.
    — Może i potrzebuję — odpowiedział szybko, bez wahania, zupełnie tak, jak gdyby bał się, że zawieszone w próżni słowa, już nigdy nie będą miały okazji do tego, by wybrzmieć między ich dwojgiem i dać podstawę do kolejnej, bezsensownej (tak, Soo wiedział), choć tak kuszącej, wymiany drobnych złośliwości. Czym byliby, gdyby zdecydowali się porzucić te, tak typowe dla nich, rozgrywki? Przecież od dawna nie chodziło im o wynik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Liczył się tylko czas i nieznośne, a tak wyczekiwane odczucia, kumulujące się gdzieś w ich ciałach, szukające ujścia lub - odwrotnie - schronienia, w którym mogłyby osiąść już na stałe.
      — A może i nie — kontynuował, ostrożnie przenosząc dłonie wyżej, osadzając je na jasnych, nienaturalnie splątanych kosmykach i zaciskając je znacząco, niewiele robiąc sobie z tego, że w jego ruchach mogło brakować teraz zwyczajowej delikatności. — Ty mi powiedz.
      Skierował palce w dół, ciągnąc za sobą pojedyncze pasma włosów. Skorzystał z okazji i podniósł się na kolanach, pochylając się nad odchyloną do tyłu twarzą Yechana i posłał mu spojrzenie pełne sprzecznych uczuć. Z jednej strony, w jego ciemnych oczach można było dostrzec iskierkę ofensywnego uporu. Z drugiej… wciąż zdradzały go tak zdrowo zaczerwienione policzki i ten przeklęty odruch zagryzania wargi, którego nie wyzbyłby się pewnie nawet na łożu śmierci.
      — Powiedz coś sensownego… Zadecyduj. — Tak naprawdę sam chciałby podjąć tę przeklętą decyzję, ale powstrzymywało go to, co nad wyraz często okazywało się jego prywatnym przekleństwem. Zamiast tego, pochylił się jeszcze niżej i złączył ich wargi w kolejnym pocałunku,
      zbyt krótkim jednak, by z czystym sumieniem uznać go za ten właściwy. — Zrób cokolwiek, co dla odmiany, nie miałoby mnie po prostu wkurwić, Channie.


      zniecierpliwiony Y. ^^

      Usuń