HELLO, FOLLOWERS!

Gossip Girl here.

Your one and only source for the truth behind the scandalous lives of New York's elite. Been a minute. Did you miss me? I know I've missed you. Though you're probably going to wish I'd stayed away when I'm done. Because I can see you. The real you. The one hiding just outside the edge of frame. Well, it's time to reframe that picture. And who am I? That's one secret I'll never tell.

You know you love me.
xoxo


. . .

MOST FOLLOWED

now
spotted:
It Girl
Hey, Upper East Siders, Gossip Girl here. And I have the biggest news ever. One of my many sources, Melanie91, sends us this: "Spotted at Grand Central, bags in hand, S." Was it only a year ago our It Girl mysteriously disappeared for, quote, "boarding school"? And just as suddenly, she's back. Don't believe me? See for yourselves. Lucky for us, Melanie91 sent proof. Thanks for the photo, Mel.

You can't hide from me.
xoxo

I'm the fruit of my efforts

yechan powell
YECHAN POWELL  ─  06.01.2001  ─ syn prawniczki: bae-powell minji oraz inwestora: marcus powell ─ middle child ─ w latach szkolnych zagorzały pływak ─ student ekonomii   ─  dorabiający jako kelner w fine dining  ─  po nocach, samotnie i w tajemnicy składający Gundamy ─  INSTAGRAM

    Czy Yechan gardził swoją młodszą o pięć lat siostrą? Czasami.
    Przez to, że zaraz po swoich urodzinach, które wypadały dwa dni później od tych jego, zwróciła całą uwagę na siebie i tym samym wszyscy zapominali o prezentach i życzeniach dla środkowego dziecka Powellów.
   Przez to, że nie żył teraz tylko w cieniu uzdolnionego, planującego brnąć w karierę medyczną brata, ale i słodkiej, niewinnej córki, jedynej w najbliższej rodzinie.
   Nieważne, z jakimi ocenami wróciłby ze szkoły, jaki medal przyniósłby za zawody pływackie, na których tak mu zależało, oczy rodziców widziały jedynie bazgroły córki, które przyniosła z przedszkola, co najwyżej fenomenalnie zdany test najstarszego syna. Włożone starania nie miały sensu, kiedy wystarczyły słodkie oczy najmłodszego dziecka, aby skraść serce Powellów.
   Tak jak kiedyś mógł robić Yechan, nim niespodziewanie odebrano mu ten przywilej, spychając na sam dół rodzinnej hierarchii.

   Ale brak uwagi rodziców nie musiał być czymś złym. Nie spotykał się z tymi samymi pytaniami, co reszta rodzeństwa. Nie tłumaczył się czemu, z kim i gdzie wychodzi - nie zwracali na to uwagi. Nie zastanawiali się, czemu oceny syna podupadły, czemu stracił stypendium po kolejnym niepojawieniu się na treningu.

   Bezkarnie i bez obaw mógł robić, co chciał, nie przejmować się tym, jakie może to mieć skutki, skoro i tak nikt się tym nie interesował, szczególnie po wyprowadzce do własnego mieszkania, zdobycia pracy i rozpoczęcia studiów.
   A może powinien, aby powstrzymać młodego Powella, nim ryzykowne testowanie granic w końcu go dogoni.

ODAUTORSKO

80 komentarzy:

  1. — Ej — chyba próbował się teraz oburzyć, ale swoim rozedrganym głosem i widocznym, tak sugestywnym, zaczerwienieniem na policzkach, nie przekonałby nawet najbardziej naiwnej osoby na tym świecie. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym, by dalej próbować. Soo rzadko odpuszczał. W zasadzie nigdy. — To nie fair… — rzucił ulubioną, wyuczoną wręcz formułką, nawet nie próbując jej zatrzymać. — Jak będziesz się ze mnie nabijać, to nici z takich rzeczy, jak te, które tu teraz odstawiamy.
    Soo był mistrzem w zakresie dostosowywania własnych reakcji i postępowania do zastanych okoliczności. Potrafił sprawnie żonglować co najmniej dziesiątkami stworzonych przez siebie masek i bezbłędnie (w większości przypadków) wybierać te, które były mu w danym momencie niezbędne, do osiągnięcia założonego celu. Z równą, o ile nie większą, wprawą powodował, że towarzyszący mu ludzie również sunęli między jednym a drugim krańcem szerokiego spektrum emocji. Lubił to obserwować. Lubił, gdy wywoływał w innych skrajne reakcje, których sami zainteresowani nie byli nawet w stanie powstrzymywać. Lubił pociągać za sznurki i czerpać przyjemność z tego, jak wiele komplikacji mogło to wówczas wywoływać. Nigdy nie trafił jednak kontroli, nie oddawał sterów. Poza tym, co działo się między nim, a Yechanem. W tej jednej relacji i mnogości sytuacji, w których mógł tego doświadczać, nie poznawał samego siebie.
    Być może właśnie dlatego tak trudno było mu pogodzić się z tym, jak działały na niego nawet te najdrobniejsze gesty lub słowa podszyte pozorną niewinnością.
    Miał wrażenie, że zachowuje się całkowicie odwrotnie niż to, do czego zdążył przywyknąć i do czego sam przyzwyczaił świat. Słowa plątału mu się na języku, głos i dłonie drżały żałośnie, kolana uginały się przy najdrobniejszej nawet formie przyjemności. Coś z czego kpił jawnie, przy każdej nadarzającej się okazji, teraz stawało się jego codziennością. I ku jego zdziwieniu: nie był do końca pewny, czy chciał to jeszcze zatrzymywać. Oczywiście nawet jeśli nie, nie przyznałby się do tego przed nikim - nawet, a może zwłaszcza nie przed Chanem.
    Nie, kiedy jego spojrzenie zdawało się prześwietlać Soo niemal na wylot, a dotyk wypalał kusząco piekące ścieżki na ciele.
    Starał się utrzymać wzrok na miejscu, chociażby dłużej niż zazwyczaj, ale wzorem wielu poprzednich sytuacji, uciekł nim na bok, gdy bliski widok ciemnych tęczówek, okazał się nagle zbyt przytłaczający.
    Przygryzł na sekundę jego kciuk, spoczywający teraz na - i tak mocno już podrażnionej - dolnej wardze, po czym ruszył głową tak, by ostatecznie wyswobodzić się z jego dłoni. Pożałował tego niemal od razu, czując to przejmujące uczucie zimna, gdy na własne życzenie pozbawił się kontaktu z jego skórą. Gdyby tylko potrafił teraz sprytnie wymknąć się z macek patologicznej potrzeby nieustannego odgrywania roli pierwszych skrzypiec. Przecież nie chciał przerywać im na dłużej, niż te kilka sekund wytchnienia; złapania oddechu. Chciał kontynuować tak długo, na ile tylko starczyłoby im czasu, chęci i sił.
    Przeszło mu nawet przez myśl, że może całkowicie bez sensu opuścili wcześniej jego sypialnię, ale zganił się za tę myśl niemal od razu, przekierowując uwagę z powrotem na to złośliwe droczenie się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie mogę sobie pozwolić na zszarganie opinii bogatego dupka — brnął w tę dziwną, momentami wręcz śmieszną narrację, zupełnie gubiąc się już w tym, co chciał właściwie osiągnąć. Prawdopodobnie nic konkretnego. Wrodzona potrzeba wyszarpywania dla siebie ostatniego zdania w każdej z dyskusji, nie pozwalała mu jednak odpuścić. Nawet teraz, gdy jedyne o czym myślał; jedyne na czym mu naprawdę zależało, znajdowało się tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Mógłby się zamknąć. Zatrzymać wypływające z niego słowa, skupić się na oddawaniu angażujących pocałunków, miękkości dłoni, błądzących gdzieś pod jego bluzą. Mógłby, ale tego nie robił; przeklinając w duchu własne, błędnie rozumiane, poczucie godności. Niepewnie (bo całkowicie wbrew sobie i swoim potrzebom), oparł dłonie na klatce piersiowej Chana, trochę w wyrazie utrzymania go w niewielkim dystansie. Tym samym, który najchętniej od razu by zniwelował. Kogo próbował w ogóle oszukać? Zaczynał wątpić, by w tej grze miał odnieść jeszcze jakiekolwiek zwycięstwo. — Jesteś ostatnio jakiś… zbyt pewny siebie, Channie. Nie wiem, czy nie trzeba czegoś z tym zrobić.

      Soo

      Usuń
  2. Do tej pory było naprawdę niewiele rzeczy, które mogły szczerze zaskoczyć Soo.
    Wytrącić go z równowagi, wydrzeć z dłoni wszystkie, starannie przygotowane argumenty, pokrzyżować przemyślane plany. Dla Soo, niezawodnego w niemal dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, każda ewentualna przeszkoda okazywała się śmiesznie nieistotna - taka, którą mógł ominąć lub pokonać przy użyciu niewielkich nakładów własnej energii.
    Podejmował się różnych rozwiązań; często takich, które spotykały się z wątpliwie pozytywnymi reakcjami osób, którym dane było się temu przyglądać. Czy ich żałował? Czasami. Czy się do tego przyznawał? Nigdy.
    Być może w tym tkwił właśnie jego problem? W braku doświadczenia w przyznawaniu się do popełnianych błędów? Do zbyt szybko podejmowanych decyzji? Do toksycznego ryzyka, wprowadzanego do każdego elementu swojego życia?
    Jeśli trwanie przy Yosoo przypominało przechadzkę po zamarzniętym jeziorze, prędzej czy później miało się to odwrócić także przeciwko niemu. Może działo się to właśnie teraz; gdy Yechan przesuwał te wyznaczone granice, testując wszystko, co do tej pory wydawało mu się tak trwałe?
    Powolna i niezwykle delikatna wędrówka palców po jego przedramieniu, niemal zwaliła go z nóg. Nie dlatego, że działała na niego w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób, wręcz przeciwnie. Była czymś nad wyraz spokojnym i zwyczajnym i chyba właśnie to pochłonęło go teraz bez reszty. Cała jego uwaga skupiła się więc na ciepłej dłoni Chana.
    Nie chciał, by zatrzymała się właśnie tam; chciał poczuć ją dalej, wyżej. A może niżej? Niczego nie był pewny. Delikatny, ledwie wyczuwalny, a jednocześnie tak bardzo uzależniający dotyk, drażniący go krótko po tym, gdy wypowiedział te nieprzemyślane, choć szczere słowa, okazywał się największą torturą. A może nagrodą lub zachętą? Miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje od nadmiaru możliwych rozwiązań. Ostrożnie nabrał do płuc powietrza, by po chwili wypuścić je przez lekko rozchylone usta i pokręcić opuszczoną głową w geście całkowitej rezygnacji.
    Nie chciał poddawać się tak łatwo; nie wiedział jednak, jak długo jeszcze był w stanie wytrzymać w tym ciągłym i nieustannie narastającym napięciu. W czymś, do czego absolutnie nie przywykł. Przed czym się wzbraniał i od czego uciekał.
    — Channie — zaczął, gdy był już choć trochę pewny, że zdoła opanować ton głosu. Nawet to założenie okazało się jednak całkowicie błędne, o czym przekonał się niemal od razu, gdy brzmienie pierwszej samogłoski, wydało mu się nagle dziwnie wysokie. — Ja… — gubił się, ale podejmował właśnie te, niewidoczne dla nikogo, rozpaczliwe próby, by odnaleźć się w całym tym chaosie jak najszybciej. Tym bardziej, że sam go właśnie rozpętał. — Nie to miałem na myśli.
    Wciąż uciekał wzrokiem w każdy z dostępnych mu kierunków. Gdyby teraz skrzyżował spojrzenie z tym blondyna, ryzykowałby zbyt wiele. Jego oczy mogłyby zdradzić mu wszystko to, co tak starannie starał się teraz ukrywać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odchylił głowę, zawieszając wzrok na śnieżnobiałym suficie. Zupełnie tak, jakby zamierzał doszukać się tam odpowiedzi na nurtujące go właśnie pytania.
      Złapał wargę zębami, odruchowo zaciskając palce obu dłoni na materiale koszulki Chana. Marna próba ustabilizowania siebie i wszystkich pogmatwanych myśli. Problem polegał na tym, że sytuacja nie była aż tak trudna, jak mogła się na początku wydawać; była banalnie prosta do rozwiązania - wymagająca pewnie kilku równie banalnych i prostych słów. Żadne z nich nie chciało jednak przejść mu teraz przez gardło. Oderwał jedną z dłoni, przenosząc ją bezmyślnie na blat, tuż za Chanem, mimowolnie ocierając ją po drodze o jego prawy bok.
      — To nie tak, że nie chcę, ja… — chciał wyjaśnić; doprecyzować, ale z każdą wypowiedzią zapędzał się dalej i dalej w kręte uliczki i tak mocno skomplikowanej już sytuacji. Na własne życzenie jednak. Nie potrafił znaleźć kolejnych słów; nie wtedy, kiedy najchętniej naparłby do przodu, poddając się wszystkiemu co na niego czekało, bez słowa sprzeciwu chociażby. — Channie, co ty kombinujesz?


      zdesperowany, ale uparty Soo

      Usuń
  3. Słowa Yechana podziałały na niego niczym kubeł zimnej wody. Albo może od razu cały wodospad…
    Potrzebował chwili, by w pełni przetworzyć to, co usłyszał i zrozumieć to, co właśnie robił (nawet jeśli nieznacznie kierowany, przez zdeterminowaną dłoń Chana.
    Spojrzał na niego pierwszy raz od tego momentu, w którym poczuł, jak coś wymykało mu się z rąk. Szeroko otwartymi oczami, bacznie badającymi jego twarz, jakby w nadziei, że uda mu się teraz wyczytać z niej cokolwiek - drobny sygnał świadczący o tym, że żartował. Albo grał - cokolwiek. Na jego nieszczęście, emocje przyćmiły mu najwyraźniej umysł, bo mimo szczerych prób, nie był w stanie do końca przejrzeć zamiarów Chana.
    — Ale przecież… ja też nie chcę, słyszysz? Mówię, że, to nie tak; nie o to mi chodziło — zapewnił stanowczo, kręcąc przy tym głową, ale nawet na moment nie przerywając wydłużającego się połączenia ich spojrzeń. Odruchowo wsunął dłoń w jego blond włosy i przeczesał je delikatnie w nieco uspokajającym geście. Nie rozumiał, dlaczego, akurat to wydało mu się nagle konieczne do wyjaśnienia. Być może dlatego, że naczelna zasada Soo brzmiała: “nie proś o to, czego potrzebujesz, tylko po prostu po to idź”, a być może nie? — Nie słuchasz mnie.
    Cała wypowiedź Yechana była dla niego jak cios, wymierzony prosto w żołądek. Słowa te niosły bowiem ze sobą coś o wiele trudniejszego do udźwignięcia. Ciężar umowy, która miała okazać się największą zgubą Yosoo, a której sam dał przecież początek.
    To nie musi się teraz kończyć, przemknęło mu przez myśl. To doprawdy okrutne, że pomysł ten uderzył w niego właśnie teraz, w chwili w której był najbardziej bezbronny. Gdy zastygł przed tak znanym sobie ciałem; jedynym, które chciał teraz oglądać, dotykać, doświadczać. Gdy zatonął w głębokim spojrzeniu o trzy sekundy za długo. Gdy otwierał usta, by zaczerpnąć głębszego oddechu i opanować szaleńczy pęd swojego serca. Gdy pożądał tak bardzo, że było to wręcz bolesne.
    Nie, to nie musiało się teraz kończyć,niemal zachłysnął się tą myślą, ale nie odważył się wypowiedzieć tego głośno. Nie mógł. Nie miał takiego prawa. Zamiast tego pochylił się nad Yechanem, rozchylił jego usta własnymi i pocałował tak, jakby ich prywatny świat miał skończyć się w tej samej minucie. Głęboko, ale czule i spokojnie, dokładnie tak, jak ten tego chciał i potrzebował. Soo nie przywykł jeszcze do podobnych wrażeń. Kojarzył bliskość raczej z formą gwałtownego rozładowania emocji i napięć, doświadczania szybkiego zaspokojenia własnych potrzeb (opcjonalnie tych wychodzących od obu stron, ale musiał przyznać, że z tym bywało różnie). Z czymś niezwykle bezpiecznym i przewidywalnym, momentami nużącym. Coś, nad którym miał niemal całkowitą kontrolę. To, co działo się teraz, było dla niego całkowicie nowe. Nie pamiętał kiedy (i czy w ogóle) miał okazję przeżywać to z kimś w podobny sposób, ale nie zamierzał się sprzeciwiać. Nawet w zagrażającej nieświadomości tego, ilu zmianom mogło to dać początek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dłoń, która do tej pory spoczywała w bezruchu, gdzieś pod koszulką blondyna, przesunęła się niespokojnie w bliżej nieokreślonym kierunku, ale dla Soo nie miało znaczenia to, gdzie nią zmierzał. Chciał go jedynie dotykać, niezależnie od tego, jak trudnym zadaniem mogło mu się to teraz wydawać.
      — Nie rozumiem chyba… — przyznał jeszcze, odsuwając się nieznacznie od jego ust, ale nie na tyle, by Chan nie mógł wyczuć teraz na skórze jego ciepłego, urywanego oddechu. Najchętniej przyciągnąłby go bliżej, całował usta i szyję, dotykał każdego dostępnego mu fragmentu skóry. Rozpływał się w bezpiecznej bliskości. Ale coś go przed tym powstrzymywało. Miał wrażenie, że czuje za dużo. Ich relacja nigdy nie należała do najłatwiejszych, ale ostatnie godziny przypominały Yosoo przejażdżkę tą przeklętą kolejką, w Lotte World, w Seulu. Tą, po której kiedyś ogarnęły go mdłości podobne do tych, które czuł teraz. Z jedną dłonią, wciąż zawieszoną gdzieś na brzuchu blondyna, a drugą zaczepioną (sam nie wiedział kiedy) na brzegu jego spodni, poczuł się nagle dziwnie… niepewny. — Zgubiłem się, Channie.


      Soo

      Usuń
  4. Miał wrażenie, że odpłynął; że nie było go kilka minut, chwil uwięzionych między nic nie znaczącymi ruchami wskazówek zegara. Ten jeden moment zbyt ulotny, by dał początek poczuciu pustki, a jednocześnie zbyt długi, by pozostać niezauważonym. Jak się okazało, jedynie tyle wystarczyło, by w głowie Soo pojawił się pomysł, którego nie mógł i nie chciał tak po prostu zaakceptować. Który drażnił go w równym stopniu, co przerażał. Odbierał trzeźwość myślenia, umiejętność podejmowania logicznych decyzji, które być może pierwszy raz realnie przyniosłyby korzyści dla obu stron. Pozwoliły wyjść z tej sytuacji z godnością i poczuciem postawienia ostatniej kropki w odpowiednim miejscu i czasie. Soo mógłby się zatrzymać; zachować słowa i myśli dla siebie, skazując się na chwilowe przekleństwo i tortury tylko po to, by za jakiś czas cieszyć się życiem wolnym od ograniczającego, skalanego toksycznością, układu.
    — Robisz mi to specjalnie? — zapytał nagle, chyba tylko cudem łapiąc tych kilka szybszych i głębszych oddechów, pozwalających mu na wypowiedzenie słów z niemal naturalną, typową dla niego, pewnością. Jedno, krótkie pytanie; tylko na tyle potrafił się teraz zdobyć, by tuż po jego wybrzmieniu, zorientować się, że najprawdopodobniej znów dał wciągnąć się w tę cholerną pułapkę zależności i doznań, które niemal odbierały mu właśnie poczytalność. — Bo, Channie… jeśli to jakaś gra, to… — zgubił sens wypowiedzi, gdy poczuł, jak dłoń Yechana poruszyła się na materiale bluzy i nieprzerwanie wędrowała coraz niżej. Szansa na wycofanie się zniknęła tak, jak zrobiły to teraz czubki jego palców, wsuwających się za materiał spodni. — …to w sumie wszystko mi jedno.
    Soo był najwyraźniej egoistą; nie chciał stawiać w tej historii żadnych ostatnich, pieprzonych kropek. Jeszcze nie teraz. Wizja tego, że miałby założyć na siebie wczorajsze ubrania i wyjść na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi, okazała się dla niego nie do zniesienia. Na pewno nie teraz, gdy jedyne, o czym był w stanie myśleć to, to ogarniające go powoli, uczucie gorąca, rozlewające się po ciele miarowymi falami; wytrącającego go z rytmu, do którego przywykł i którego nie chciał tak po prostu porzucać. Dzieląca ich odległość, sprowadzona do wręcz absolutnego minimum, wcale nie pomagała mu w zebraniu samego siebie do kupy; było całkowicie odwrotnie i Soo nie wiedział już, czy bardziej go to bawiło, czy złościło. Utknął w sprzecznościach. Chciał się odsunąć, by ochłonąć, a jednocześnie trwać tak blisko, jak to tylko możliwe. Jeszcze bliżej niż teraz. Chciał
    Trzy razy otwierał usta, by powiedzieć teraz cokolwiek. By dać jakiś znak; najprostszy, najbardziej ulotny nawet - byle tylko pokazać mu, że też miał tutaj jeszcze coś do powiedzenia. Że potrafił kontrolować swoje odruchy; te bezwstydne reakcje ciała, których nie poznawał - które były tak nowe, że nie zdążył się do nich nawet przyzwyczaić. Zamiast słów, tkwił jednak w niemal całkowitym milczeniu, przerywanym jedynie tymi, coraz bardziej chaotycznymi i zrywanymi, oddechami. Jedynym werbalnym dowodem na to, od dawna znajdował się już na straconej pozycji.
    — Mógłbyś… powiedzieć cokolwiek — szepnął jedynie, mimowolnie odchylając głowę tak, by ułatwić mu dostęp do jego szyi. By zrobić wszystko, byle tylko Chan nie przerywał tego, wywoływało w nim szereg wszystkich wrażeń, wydobywającej z jego ust pierwsze, ciche westchnienie. — a ja i tak bym się teraz zgodził.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sens tych słów dotarł do niego dokładnie w tym samym momencie, gdy kolejne muśnięcie niemal ugięło mu kolana, a nagłe odsunięcie się okazało się jedną z najgorszych, możliwych kar. Zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, co się właściwie stało. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego, poczuł niespodziewany, chwilowy zawrót głowy, jakby ktoś nagle pozbawił go dostępu do powietrza. Stracił równowagę, ale tym razem jednak nie łapał się już blatu, a samego Chana, opierając swoje dłonie na jego barkach i ponownie zmniejszając ten przeklęty dystans. Nie potrzebował go; nie chciał.
      Nie tracąc czasu, z nietypową dla siebie delikatnością, ujął w dłonie jego twarz, lustrując przenikliwie każdy, najdrobniejszy nawet, jej fragment. Zupełnie tak, jakby nigdy wcześniej nie poświęcił temu należytej uwagi i oto teraz, w tym nieoczekiwanym dla żadnego z nich, momencie, próbował nadrobić stracony czas; pochwycić na nowo każdą z niewykorzystanych szans.
      — Ja…

      Soo

      Usuń
  5. W jego życiu było tych kilka momentów, w których nie poznawał samego siebie. Zdarzały się rzadko. Zazwyczaj wtedy, kiedy coś - słowo, doświadczenie… osoba - okazywało się tak zaskakujące, że już sam, pierwszy i ulotny zaledwie, kontakt z tą niespodziewaną nowością, wyciskał z jego płuc ostatni oddech. Yosoo starał się pozbywać się tych niewygodnych wspominek tak szybko, jak było to tylko możliwe, ale niektóre z nich zostawały z nim na dłużej, niż mógłby sobie tego życzyć. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy to, w czym dobrowolnie brali właśnie udział, miało jakkolwiek przełożyć się na wszystko, co ich jeszcze czekało, ale jakaś naiwna cząstka jego podświadomości, nakazywała mu wierzyć w to, że… wszystko sobie poukłada. Że posprząta ten uczuciowy, pokrętny bałagan, doprowadzając do porządku nie tylko samego siebie, ale również wszystko, co od tej pory chciał na stałe gościć we własnej codzienności. O ile będzie mu dane.
    — Za dużo? Nie, nie rozumiem. Channie… — wyrzucił z siebie na jednym oddechu, choć tak naprawdę dalej ubolewał nad słowami, które wymykając się teraz spod jakiejkolwiek kontroli, opuściły jego usta wcześniej, nim zdążył zorientować się w ich prawdziwym wydźwięku. To jawne przyznanie się do tego, w jakim był stanie - do którego pozwolił się doprowadzić. Gdyby nie miał tu żadnego świadka, najprawdopodobniej teatralnie uderzyłby dłonią w czoło, przeklinając w duchu (albo i nie) to, jak bardzo utrudniał sytuację, która sama w sobie dostarczyła im już wystarczającą dawkę stresu. Bo o ile chwilę wcześniej mógł grać w tę pokręconą grę, czerpiąc z tego trudną do zrozumienia satysfakcję, o tyle teraz musiał przyznać, że jego obecne położenie nie było już wystarczająco komfortowe, by dalej mu to umożliwiać. — próbuję się skupić, ale…
    Jeśli wcześniej sądził, że pogubił się w gąszczu reakcji i niewykorzystanych możliwości, jedynie zbaczając z raz obranej, jasnej ścieżki, to teraz poczuł się tak, jakby już nigdy nie dane mu było na nią powrócić. Jego ciało odpowiadało instynktownie na wszystko, co otrzymywało ze strony Chana i Yosoo zdał już sobie chyba sprawę z tego, że nie miał w tym temacie zbyt wiele do powiedzenia. Nie, żeby specjalnie nad tym ubolewał. Rozkoszowanie się każdą sekundą, w której cieszył się dotykiem jego dłoni, czy miękkością ust, były wystarczającym wynagrodzeniem.
    Mimowolnie wygiął nieznacznie plecy, gdy poczuł, jak palce Chana suną mu wzdłuż kręgosłupa, wydzierając przy okazji z ust kolejne, tak trudne do opanowania sapnięcie zaskoczenia. Jedna z jeggo dłoni zacisnęła się odruchowo na blacie, z całą, daną jej mocą, odnajdując w tym jedyny, stały punkt. Była jak kotwica, chroniąca go przed tym, by na dobre zostać pochłoniętym przez kolejne fale obezwładniającego pożądania.
    Powinien przywyknąć, spodziewać się tego, co może poczuć, a mimo to czuł się dokładnie tak, jakby znów przecierali jakieś nieznane im szlaki. Mimo wcześniejszych, łączących ich, doświadczeń.
    Bo przecież dzielili już podobne chwile.
    Te, mimo kilku punktów wspólnych, okazały się jednak tak znacząco, boleśnie wręcz, odmienne.
    Tym razem nie mogli już ukryć siebie; swoich słów ani reakcji; za przytłumionymi zmysłami lub pod gęstą osłoną nocy. Nie mogli zrzucić winy na nic poza własnymi, świadomie (podobno) podejmowanymi decyzjami. Dali sobie przestrzeń nie tylko na to, co ładne i właściwe, ale przecież… świat taki nie był. Ani ten, w którym żyli do tej pory, ani ten, który czekał na nich za rogiem, po popełnieniu wszystkich możliwych błędów młodości; po każdym nieprzemyślanym kroku, którego sam Soo nie chciał już więcej żałować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Trochę mi to… utrudniasz? Tak, to chyba dobre słowo… chociaż… sam już nie wiem — wyjąkał, kręcąc przy tym głową z politowaniem nad własną nieudolnością. — Niczego już nie wiem. Może poza tym, że trochę mi… niewygodnie.
      Chaotycznie wypowiadane wyrazy, nieskładne zdania, nie były czymś typowym dla Soo, ale nawet gdyby zdawał sobie właśnie sprawę, jak niechlujnie brzmiał, z dużym prawdopodobieństwem nie byłby w stanie zrobić absolutnie niczego, by to poprawić. Nie kiedy przymykał oczy oczy, przytłoczony nadmiarem przeżyć. Kiedy zdawał się od nich uciekać i jednocześnie lgnąć - kiedy jedyne, o czym myślał, to dłoń, opuszczająca nieznacznie brzeg jego spodni. Ta sama, na której owinął nagle własną, w niezrozumiałym, nawet dla siebie, geście.
      Odezwij się, do cholery, ganił siebie w myślach, ale ilekroć tylko otwierał usta, rezygnował z podejmowania jakiegokolwiek działania, zakrywając ten zamiar kolejnym westchnieniem lub nieznośnym odruchem męczenia wargi. Schował się pod zaciśniętymi kurczowo powiekami, zaczerwienioną skórą na policzkach i oddechem, który przyspieszył tak nienaturalnie. Od drżących kolan, po zmierzwione, ciemne kosmyki, stanowił jawny dowód na to, że w starciu z Chanem, był z góry skazany na porażkę. Choć ta, zamiast brzmieć przytłaczająco, okazała się dużo słodszym doświadczeniem.
      Cały jego obraz krzyczał to, czego nie potrafiły wyrazić słowa. Choć przecież tego chciał.
      Problemem było to, że Soo utknął właśnie w pułapce, zastawionej przez samego siebie - w sidłach niedopowiedzeń i fałszywego zarysu nieposkromionej dotąd pewności. Tego, że zawsze wygrywał, że kontrolował każdą minutę swojego życia. Że wiedział, co powiedzieć. Jak mógłby, gdy właśnie teraz, gdy potrzebował tej umiejętności tak rozpaczliwie, żadne właściwe słowa uparcie nie przychodziły mu teraz do głowy. Nie chodziło o lęk. Raczej o potrzebę zbyt głęboką i nagłą, by określić ją w tak prosty sposób, którego od niego wymagano.

      Soo

      Usuń
  6. Czy spodziewał się kiedykolwiek wcześniej, że dotyk (nawet ten najdrobniejszy, będący niekiedy wynikiem nieplanowanego wypadku) stanie się dla niego tak uzależniający? Nie. Myśl ta nie zagościła w jego głowie nawet przez część sekundy; co teraz, wydawało się przecież tak nieprawdopodobne. Przejście od zdrowej, podszytej szczerością, przyjacielskiej relacji do tego, czemu nadali początek, zajęło im tak niewiele czasu, że doprawdy trudno było uwierzyć w czystość ich wcześniejszych intencji. Kiedy wracał myślami do pierwszych, wspólnie spędzonych chwil, w znakomitej większości kojarzył to jedynie z tymi pozytywnymi wspomnieniami i mimo ryzyka, które niosło za sobą przekraczanie każdej, kolejnej granicy, nie potrafiłby zmusić się do pożałowania żadnej z podjętych w tym temacie decyzji. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie te potencjalne zagrożenia, czy wręcz katastrofalne skutki, przed którymi trudno byłoby im się już uchronić. Czy kładli na szalę coś, za co wielu innych ludzi, byłoby gotowych poświęcić wiele? Być może. Czy miało im się to opłacić? Yosoo chciał wierzyć, że tak. Chciał tkwić w tym (nawet jeśli zupełnie błędnym) przekonaniu, że mogli ruszyć tą drogą wspólnie, nie przejmując się niczym poza tym, co było między nimi wcześniej, co tworzyło się teraz i co jeszcze na nich czekało. Ale jedynie w tym kuszącym aspekcie rozwijania porozumienia łączącego ich dwoje. Nikogo i niczego poza nimi.
    Bo może w tej historii od zawsze chodziło o coś więcej?
    Ufał mu. Soo mógłby teraz wierzgać i krzyczeć w geście jawnego i gorączkowego zaprzeczenia, że było przecież zupełnie inaczej, ale musiał przyznać, chowając uprzednio dumę do kieszeni, że obecnie polegał na Chanie bardziej niż kiedykolwiek na kimś innym.
    Myśl ta dopadła go z całą swoją mocą właśnie wtedy, kiedy bez słowa i cienia sprzeciwu, pozwolił Yechanowi spleść ze sobą ich dłonie i poprowadzić się w stronę, niedawno opuszczonej, sypialni. Do punktu, o którym tak niedawno sam wspomniał we własnych myślach, a który teraz wydawał mu się oddalony o setki mil.
    Tam, skąd nie chciał wychodzić; gdzie czuł się na miejscu; bezpiecznie, ale i pobudzająco.
    Gdzie pasował. W końcu, niemal z pedantyczną dokładnością, niezależnie od tego, jak bardzo przerażała go albo sama ta świadomość, albo fakt, z jak olbrzymią łatwością przychodziło mu poddawanie się w zaufaniu wszystkiemu wychodzącemu teraz ze strony Yechana: każdemu słowu, gestowi i decyzji. I nadal dziwił się temu, jak niczemu innemu, nawet mimo faktu ich kilkuletniej znajomości. Bo choć znali się tak dobrze; choć wiedzieli o sobie prawie wszystko, to Yosoo nie mógł wyzbyć się wrażenia, że Chan znalazł się właśnie w posiadaniu jakiegoś tajemnego spisu wszystkich tych rzeczy, które działały na niego jak coś niezwykle ogłupiającego. Nie potrafił wymyślić innego wytłumaczenia na to, co teraz wyczyniał. Wiedział, jak i gdzie go dotknąć, co powiedzieć i jak spojrzeć, by Soo był gotów porzucić wszystkie ograniczenia i wcześniejsze założenia - byle tylko wyrwać z tej krótkiej chwili jak najwięcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sprzeciwiał się, kiedy lekkie pchnięcie, usadziło go na łóżku. Odruchowo ułożył obie dłonie po bokach, odnajdując chwilowe oparcie w miękkości materaca. W tym jednym temacie Chan miał niezaprzeczalną rację. Było mu cholernie gorąco, ale szczerze wątpił, czy sedno tych trudności rzeczywiście tkwiło akurat w samej bluzie.
      — Może… — przyznał po dłuższej chwili, mocniej zaciskając palce na pościeli. — Rzeczywiście chyba tak. — kontynuował w całym tym chaotycznym tonie, odruchowo, zupełnie bez udziału woli, przesuwając czubkiem języka po swoich wargach — przynajmniej trochę.
      A potem zrobił coś, co zaskoczyło również jego samego. Złapał drżącymi palcami za brzeg przydużej bluzy i pozbył się jej podciągając ją nieporadnie do góry. Chwilę później odrzucał ją w nieco nieprzemyślanym geście, pozwalając, by ta opadła na podłogę i nie bardzo przejmując się faktem, że ryzykował tym doprowadzenie Yechana do szału. Prawdę mówiąc… była to ostatnia rzecz, o której teraz myślał. Zamiast tego podniósł w końcu wzrok, by podjąć próbę utrzymania na nim spojrzenia dłużej niż tych kilka, ulotnych sekund i starał się odrzucić tę przeklętą myśl o tym, jak nienaturalnie odsłonięty się teraz czuł. Z drobną dozą niepewności, wplótł palce jednej dłoni w jasne kosmyki i zatrzymał je tam na dłuższą chwilę, nim przesunął dłoń niespiesznie na jego kark.
      — To tak... na wypadek, gdybyś miał teraz jeszcze jakieś wątpliwości…

      Soo

      Usuń


  7. — Co? — zapytał bezmyślnie, odzyskując trzeźwość myślenia o kilka sekund za późno. — Och.
    Och, tylko tyle. Ciche, nie wyjaśniające absolutnie niczego, podsumowanie wszystkiego, co działo się w jego głowie i… ciele. Czego, mimo wszelkich, ewentualnie podjętych prób, nie byłby w stanie już ukryć. Nie, żeby w ogóle zamierzał. Nie chciał, by targały nim jakiekolwiek wątpliwości, więc zapewnienie, padające przed momentem z ust Chana, okazało się właśnie najcenniejszym, co Soo mógł teraz usłyszeć. Tylko tego tak naprawdę potrzebował.
    Nigdy wcześniej nie czuł się podobnie. Żaden - ani zupełnie przypadkowy, ani starannie rozplanowany, dotyk nie był w stanie wywołać w nim podobnych reakcji. Wyszarpywać z ust cichych westchnień, dusić żołądka, przyspieszać oddechu… Mimo wszystkich, idących za tym niedogodności, nie był w stanie zmusić się do pożałowania żadnego z kroków, które doprowadziły tę dwójkę właśnie do tego momentu. Do punktu, z którego nie chcieli zawracać, a który ogłupiał i uzależniał ich chyba w równym stopniu.
    Miał wrażenie, że odpływa. I to już od samego początku, gdy poczuł na swojej talii ciepło jego dłoni. A potem usta sunące po nieodwracalnie odsłoniętym ciele. Niespieszne, ale zdecydowane ruchy, wywołujące w nim te zawstydzające, niekontrolowane drgnięcia, głośniejsze wydechy, czy nawet jeden, zduszony pospiesznie jęk. Chciał więcej dotyku, więcej ciepła, więcej jego.
    Gdyby wiedział, zrzuciłby z siebie tę cholerną bluzę już kwadrans wcześniej.
    A może jeszcze poprzedniej nocy?
    Wir tych myśli, napędzanych kolejnymi wrażeniami, pochłonął go niemal bez reszty. Trudno było mu usiedzieć w miejscu, czy dalej trzymać pożądanie na wodzy, chciał go mieć bliżej, mocniej i pełniej. Nic więc dziwnego, że gdy Yechan bez ostrzeżenia zsunął się na kolana, odsuwając od jego ust, Soo poczuł w pierwszej chwili jedynie nieznośną pustkę.
    Zorientowanie się w sytuacji zajęło mu odrobinę dłużej, niż powinno, ale nie dostrzegał w tym zbyt dużej straty; za nic w świecie nie zamierzał przecież przeszkadzać blondynowi w jego działaniach. Jak mógłby, gdy już zaledwie pierwsze, wyczuwalne zaciśnięcie się palców na jego udach sprawiło, że całe ciało spięło mu się do granic możliwości.
    Soo wplótł palce we włosy Chana, całą uwagę poświęcając przy tym tej kuszącej miękkości, a gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, miał wrażenie, że temperatura w pokoju skoczyła nagle o kilka stopni. Próbował coś powiedzieć; zrobić cokolwiek, ale bał się, że jeden szybszy ruch lub nieprzemyślane słowo, zburzy ten niestabilny, a tak pochłaniający go teraz obrazek.
    On sam, siedzący teraz na skraju łóżka… i Chan, znajdujący się tuż pod nim, opierający dłonie na jego udach. Ich krzyżujące się spojrzenia, mieszające oddechy, niezmienna potrzeba, by znaleźć się jeszcze bliżej. Tak, jak to tylko możliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby teraz skupić się na niczym poza tym całkowicie rozpraszającym go widokiem, gdy Chan klęczał teraz tuż przed nim, w niemym oczekiwaniu na jego kolejny krok. Krok, który tak bardzo chciał teraz wykonać, a który zawisł nagle, między jednym a drugim oddechem, gdy Soo niespiesznie zacisnął czubki palców na brzegu swoich spodni, próbując nieporadnie zsunąć je o kilka milimetrów niżej.
      Nie odniósł w tym zbyt dużego sukcesu, ale nie było to znowu aż tak zaskakujące, zważywszy na to, że ledwo panował teraz nawet nad tymi najprostszymi, odbywającymi się zwykle totalnie bezwolnie, ruchami.
      — J-ja… — zacisnął wargi, gdy zdał sobie sprawę, że w jego obecnym stanie lepiej będzie po prostu milczeć. I tak pokazał już zbyt wiele z tego, co do tej pory starał się tak starannie ukrywać. Kiwnął jedynie głową, przeskakując nieobecnym wzrokiem po twarzy Chana.
      Kilka sekund i trzy głębsze oddechy później, był w stanie stwierdzić, z całą pewnością, że mógł wydobyć z siebie strzęp tej niepełnej, ale wystarczająco sugestywnej prośby. — … możesz? Proszę.


      Soo

      Usuń
  8. Niezależnie od tego, iloma, i jak głębokimi przy tym, doświadczeniami zdołaliby się wymienić, Soo zdawał się trwać nieprzerwanie w tym dziwnym do wyjaśnienia zawieszeniu, między przyzwyczajeniem, a niesłabnącą fascynacją tym, co się między nimi rodziło. Trudno było mu przywyknąć do tego, że nawet te najdrobniejsze gesty wciąż wywoływały w nim tak nieprzewidywalne reakcje, kojarzone przez niego wcześniej raczej jedynie z czymś… mocniejszym. Tkwił więc w mackach zawstydzającego i odbierającego dech, zachwytu, gdy już zwyczajne i na pozór niewinne, wyczucie palców Yechana na swojej skórze powodowało, że miał wrażenie całkowitego… rozsypywania się. W jego towarzystwie, przy tej wzajemnej bliskości, nie poznawał już samego siebie. Wystarczyło tak niewiele, by wszystko, do czego zdążył oswoić się przez lata kreowania wymyślonego przez siebie wizerunku, odchodziło teraz w zapomnienie. By był zmuszony pogodzić się z utratą każdej z bezpiecznych masek. Przy Channiem nie był już tym, kogo odgrywał starannie każdego dnia, zaraz po opuszczeniu własnego mieszkania. Nie był już opanowanym Yosoo, niepozwalającym na to, by ktokolwiek lub cokolwiek dało go jeszcze radę zaskoczyć; wytrącić z równowagi, powodując szereg nieproszonych następstw, z którymi musiał się potem mierzyć. Bez słowa sprzeciwu przyjmował za to rolę tej łagodnej osoby, przyjmującej pokornie to, co zostało dla niego zaplanowane, mimo tego, że nie to miał w swoim zwyczaju; że nie to I choć zaskakiwało go to nieprzerwanie w tym samym stopniu (spodziewał się także, że nie był w tym odosobniony), nie czuł już do tego tej samej niechęci, która nawiedzała go wcześniej. Nie chciał z tym walczyć, nie widział w tym sensu.
    Nie teraz, kiedy w wyniku dobrowolnych działań, siedział przed nim zupełnie nagi, bez cienia ubolewania nad swoją pozycją, podczas gdy sam Chan był kompletnie ubrany. Jeszcze. Złapał się na myśli, że jedyne, co chciałby teraz zrobić, to zmienić właśnie ten stan rzeczy. I pewnie nawet podjąłby próby wprowadzenia tego zamysłu w życie, gdyby nie fakt, że kolejne ruchy sprawiły, że Soo balansował już na tej niebezpiecznej granicy całkowitej utraty zmysłów. I to zarówno po ucisku wbijających się w jego skórę palców, po ciepłym oddechu owiewającym jego brzuch, czy po drobnych pocałunkach skupiających się na tej delikatnej skórze na udzie. Tam, gdzie wcześniej nie całował go jeszcze nikt inny.
    A potem przepadł już nieodwracalnie.
    — O Boże… — jęknął odruchowo, choć na język cisnęło mu się właśnie coś zupełnie innego, znacznie bardziej wulgarnego. Wysunął dłoń z kosmyków Yechana, zupełnie tak, jak gdyby bał się, że nie zdoła zapanować nad odruchami i zrobi mu jakąś krzywdę. Zamiast tego, zacisnął dłonie na pozostawionej w nieładzie pościeli, odchylając nieznacznie głowę do tyłu i pozwalając pochłonąć się pierwszej fali przyjemności.
    — Channie… — zaczął, ale sam nie był pewny, po co. Być może kierowała nim jedynie ta niezrozumiała potrzeba, by wyrzucać z ust cokolwiek. Coś, co nie byłoby jednym z kilku tych niepowstrzymanych, zdradliwych jęków, czy głośniejszych oddechów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo nie zdążył się zorientować, kiedy ręce, utrzymujące do tej pory ciężar jego ciała, zadrżały żałośnie i z pozycji siedzącej, przeszedł do tej podpartej na łokciach, by chwilę później, leżąc już plecami na materacu i zasłaniając twarz przedramieniem, podejmował próby w uciszeniu samego siebie.
      Zdał sobie sprawę, w całkowitym zaskoczeniu, że nie wytrzyma tak zbyt długo.
      Choć tak bardzo tego nie chciał; najchętniej, gdyby było mu to dane, przeciągałby tę chwilę w nieskończoność, czerpiąc z niej tyle, ile tylko by mógł. Wszystko, co Chan chciałby mu teraz dać.
      Wyciągnął przed siebie z trudem drżącą dłoń i delikatnie stuknął mu palcami w ramię w tym - jak mu się przynajmniej wydawało - wystarczająco sugestywnym geście. A potem ponownie, jeszcze kilkakrotnie, bardziej chaotycznie i w szybszym tempie, gdy nie spotkał się ze spodziewaną reakcją.
      — Channie, proszę… — szepnął jedynie, słabo i szybko, starając się opanować na tyle, by wylewające się z niego słowa, dały radę ułożyć się w coś, co zabrzmiałoby choć trochę zrozumiale — …musisz przestać. — Poczuł, jak zalewa go fala paniki, pewnie nieco większa niż było to obecnie wskazane. A może pomylił ją przypadkiem z zażenowaniem? Niczego nie był już pewny, może poza tym, że za wszelką cenę chciał dokończyć to, co kotłowało się teraz w jego głowie, niezamierzenie używając przy tym liczby mnogiej — Zaraz skończymy.

      Soo

      Usuń
  9. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że doprowadziła ich do tego jedna, nieplanowana noc. Jedna decyzja, by na te kilka godzin zapomnieć o tym, co do tamtej pory łączyło ich dwoje. O jasnych zasadach, braku niedopowiedzeń i wolności od zdradliwej dwuznaczności płynącej z realizacji potencjalnych pokus. I świadomości istnienia tychże w ogóle.
    Czy żałował?
    Nie. Nawet wtedy, gdy w panice wymykał się z jego mieszkania, nie oglądając się za siebie; nawet przez ten tydzień wypełniony milczeniem i, podyktowanym dławiącym strachem, wymownym ignorowaniem każdej z, podjętych przez blondyna, prób kontaktu. Jak mógłby, skoro to, na co zdecydowali się wcześniej (nawet jeśli nie do końca świadomie), udowadniało mu teraz, że tak naprawdę nie znał wszystkich swoich potrzeb i nienazwanych dotąd pragnień.
    Tych, które odkrywał każdorazowo, gdy pozwalali sobie na to, by postawić kolejny krok na drodze wzajemnego odkrywania własnych, tych bardziej wrażliwych, punktów. Tego, co działało na nich jak narkotyk, doprowadzający do tego, że wszystkie niepokoje czy wątpliwości, zdawały się nagle śmiesznie nieistotne. Soo nie rozumiał, jakim cudem miałby przejmować się czymkolwiek, gdy było mu tak dobrze. Gdy liczyło się tylko to, by wydzierać z tych chwil jak najwięcej.
    Nieporadne i pojedyncze (bo na inne, nie był przecież w stanie się już zdobyć) ruchy jego dłoni i wypychanych do przodu bioder, przeczyły jego wcześniejszym słowom, ale sam nie zanotował nawet tej wyraźnej niespójności. W ostatnim czasie zaprzeczał samemu sobie tak wiele razy, że kolejny dowód na to, jak wielkim był obrazem żywej sprzeczności, nie powinien robić na nim większego wrażenia. Ani też na nikim innym.
    Jedynym, co trzymało go jeszcze na powierzchni względnej świadomości, było ostre uczucie wbijających się w jego udo paznokci, ale nawet to stało się w pewnym momencie zbyt odległe. Utrzymanie się w ryzach pełnej i rozpaczliwie przedłużanej samokontroli okazało się trudniejsze, niż początkowo zakładał, ale przecież nawet on, w całej swojej, budowanej latami, pewności siebie, nie mógł przewidzieć, że wiercący się między jego nogami Chan, w kilku ruchach zdoła doprowadzić go na sam skraj wytrzymałości. Do granic cichego, ale całkowicie uzależniającego szaleństwa. Nie był pewny, czy zamierzał wracać z tych słodkich obszarów własnej przyjemności; na pewno nie zbyt szybko i nie wtedy, gdy po kilku kolejnych sekundach, wypełnionych jego, wciąż duszonymi, jękami i wybijających go z opanowania, ruchami, stracił resztkę złudnej kontroli nad własnym ciałem i godził się na przekroczenie tej kolejnej, jednej z ostatnich zapewne, granic istniejących jeszcze między nimi.
    Gdy pozwalał na to, by bez udziału jego świadomości, ostatecznie doprowadzono go do końca.
    Kiedy ostatnia z fal tej ogłupiającej przyjemności, zaczęła powoli odpuszczać, Soo poczuł się nagle dziwnie nagi. Nie opanował w porę odruchu zaciśnięcia nóg, ale to było przecież póki co i tak niemożliwe. Nie z Yechanem, zajmującym miejsce między nimi.
    — Kurwa — jęknął tylko, ale bez wyrzutu, czy złośliwości. Łatwiej byłoby doszukać się w tym jedynie… żalu. Zasłyszane w jego głosie niezadowolenie, było jednak napędzane jedynie tą niesłabnącą potrzebą doświadczania więcej i więcej. Czymś, czego chciał teraz bardziej od czegokolwiek innego; coś, czego potrzebował niemal tak mocno, jak powietrza. — prosiłem cię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo wciskał się plecami w materac i przymykał kurczowo oczy, próbując opanować rozszalały oddech. Było to jednak zadanie niewątpliwie wykraczające poza wachlarz jego aktualnych możliwości. Czas mijał, a szum w uszach wcale nie tracił na intensywności, uczucie gorąca nie opuszczało jego ciała, a przejmująca potrzeba ponownego spojrzenia w stronę blondyna, niemal dusiła go od środka. Nie potrafił jednak zmusić się do tego, by odsunąć rękę od zarumienionej twarzy, pozwalając sobie na to, by spełnić teraz tę nagłą zachciankę.
      — Było tak… Nie chciałem jeszcze… — zaplątał się niezręcznie w słowach, gdy zdał sobie sprawę, że oto właśnie spełniało się to, przed czym jakiś czas temu, ostrzegał do Yechan. Powiedział za dużo. I nie istniała żadna siła, która pozwoliłaby mu to cofnąć. Starał się odnaleźć w głowie coś, czego mógłby się złapać; doszukać się tego przypadkowego kierunku, w którym mógłby uciec, pozostawiając niewypowiedzianym to, co ostatecznie odsłaniało go tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ku jego przerażeniu, był to jednak ten moment, kiedy potencjalne rozwiązania wymykały mu się z rąk; przemykały między palcami, pozostawiając go w tej niewygodnej pozycji, zmuszającej do zmierzenia się z konsekwencjami podjętego właśnie tematu. W geście totalnej rezygnacji, zawiesił rozbiegane spojrzenie w bieli sufitu i ułożył bezwładnie dłonie gdzieś za swoją głową, nim, zagryzając ponownie wargę, pozwolił samemu sobie na dokończenie tej, raz przerwanej, żenująco obnażającej wypowiedzi: — …kończyć.


      Soo

      Usuń
  10. — Och. Następnym razem będę mówić głośniej — odgryzł się z lekką nutą złośliwości, korzystając z okazji, że po zakończeniu tego nieprzewidzianego wcześniej wyzwania, mógł w końcu zebrać na nowo wszystkie rozbiegane myśli i złożyć słowa w pierwszą, choć trochę spójną, wypowiedź. Choć pewnie nie do końca oczekiwaną: — albo może po prostu od razu cię kopnę.
    Wątpił, by w podobnych okolicznościach, nawet w obliczu tej przemożnej potrzeby przeciągnięcia własnej przyjemności jak najdłużej; do tego ostatecznego momentu; był w stanie posunąć się do takiego kroku, ale nie przeszkodziło mu to do wykorzystania teraz tego absurdalnego, oderwanego od rzeczywistości, ostrzeżenia. Nie chciał robić mu krzywdy, jakiejkolwiek. Zaledwie kilka minut wcześniej sam przezornie wysuwał z jego włosów własne palce, by przypadkiem nie szarpnąć za nie zbyt mocno, gdy tylko te zupełnie prymitywne odruchy, przejmowały kontrolę nad całym jego ciałem. Zatopionym w chwilowym zapomnieniu; zatraceniu w tych nowych, choć przecież jednocześnie tak dobrze znanych, doświadczeniach. Nawet wtedy, gdy zupełnie nie panował już nie tylko nad rękoma i nogami (z których na szczęście nie musiał właśnie korzystać), ale także nad oddechem, czy… słowami, ta jedna myśl wybijała się wyraźnie ponad wszystkie inne, wybrzmiewające w jego umyśle stanowczo i obrazowo - uważaj, żeby nie bolało. Nawet przypadkiem.
    I choć wcześniej zdarzało mu się ranić go znacznie mocniej, z rozmysłem, głównie przy pomocy starannie dobranych, okrutnych słów, splecionych w sieć wymyślnych, wyimaginowanych wyrzutów, teraz było to ostatnim, co zamierzałby zrobić.
    Chciał tylko trwać tutaj, obok, wyrzucając z głowy wszystko, co nie miało związku z ich dwójką. Nie chciał zastanawiać się nad tym, co będzie jutro, albo nawet za godzinę, gdy zbierze się do wyjścia, a Yechan zamknie za nim drzwi. Nie chciał skupiać się na zaniedbywanych studiach, ignorowanej wczoraj, nieustannie dobijającej się do telefonu, Avie; o okłamywanych rodzicach ani nawet na tych tak prozaicznych rzeczach, jak to, że zrobiło mu się nagle cholernie zimno.
    Chociaż akurat o tym, zamierzał mu właśnie powiedzieć. Chciał, by to uzależniające uczucie ciepła wróciło jak najszybciej i… by najlepiej nie opuszczało go ponownie zbyt szybko. Soo nie wiedział wcześniej, że mógłby zatęsknić nawet za tym nieprzyjemnie drażniącym uczuciem, wbijanych mu w udo, paznokci. I pewnie właśnie to by zrobił, zawieszony jeszcze na pograniczu całkowitego ogłupienia, wiedziony potrzebą wyrzucania z siebie wyznań podszytych jedynie bezwstydną szczerością. Gdyby nie fakt, że Chan sam zatrzymał go w tym zamiarze, przekierowując jego myśli na zupełnie inny tor.
    To nie musiał być koniec? Złapał się tej idei, chociaż nie chciał dać po sobie poznać tego, jak bardzo przykuła ona te, pozostające w nim jeszcze, strzępki uwagi.
    Nie? przemknęło mu przez myśl, ale zdołał zatrzymać to pytanie na czubku języka, pozwalając, by czaiło się jedynie w, przelotnie rzuconym blondynowi, spojrzeniu i nieznacznym drgnięciu kącika ust.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zresztą, już sekundę później pozwolił sobie skupić się na wywołującym uśmiech dotyku, wyczuwalnym gdzieś na swoim brzuchu i klatce piersiowej. Na delikatnych palcach, błądzących po jego skórze w niespiesznym, niby to kojącym, a tak naprawdę dziwnie pobudzającym, geście.
      Mógłby uwierzyć, że pasowały dokładnie tutaj. Z przerażającą dokładnością.
      Soo zaciskał właśnie palce jednej dłoni na koszulce blondyna, gdy do jego uszu dotarło kolejne z wybijających go pytań, zmuszając go przy okazji wydania z siebie niezadowolonego mruknięcia.
      Nie wiedział, czy Yechan robił to specjalnie, ale jeśli obrał sobie za cel, by nie dać mu nawet chwili wytchnienia, to szło mu niestety bardzo dobrze.
      Jak się czuł? To pytanie, mimo niezaprzeczalnej prostoty i braku ukrytych znaczeń, wydało mu się nagle zbyt trudne, by odpowiedzieć na nie tak po prostu; bez większego wysiłku. Niezależnie od tego, jak bardzo by chciał.
      — Nie wiem — skłamał słabo, choć całe jego ciało mówiło coś zupełnie odwrotnego; od sugestywnie przyspieszonego oddechu, po coraz mocniej zaciskające się na koszulce palcach. Zdradzało go teraz przecież totalnie wszystko. — Jest mi…. — szukał. Znowu szukał i ponownie, jak za każdym, poprzednim razem, czuł się jedynie pochłonięty w tym przeklętym chaosie. — nieważne, zakończmy na tym, że nie wiem. Po prostu nie wiem.
      Bez namysłu odwrócił wzrok, zawieszając go na moment na jednej z pustych ścian. Chciał odzyskać trzeźwość myślenia, ale nawet on musiał przecież przyznać, że było to trudnym zadaniem, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie aktualne okoliczności i swoją ,niesprzyjającą dyskusjom, pozycję.
      — Wiem za to, że nie podoba mi się, że leżę tu teraz w takim stanie, a ty nadal masz na sobie ubrania.


      Soo

      Usuń
  11. Wzdrygnął się odruchowo, nie tyle na dźwięk zasłyszanych słów, co na wyłapany z nich, pospiesznie, sens.
    — Nie rozkazuję ci — zauważył gorączkowo, na tyle szybko, na ile pozwoliły mo ogarniające go właśnie zaskoczenie, mieszające się z lekką dozą… przerażenia. — Ja nie…
    Nie chciał, by Yechan odbierał to w ten sposób. By pozwalał sobie na pokładanie wiary w zaborczość Yosoo - w jego niepohamowane zapędy kierowania najdrobniejszymi nawet przejawami podejmowanego przez blondyna działania. Nie to miał przecież na celu. I chociaż w innych, bardziej typowych momentach ich codzienności, nie widział niczego złego w przejmowaniu kontroli i bezkompromisowym narzucaniu innym własnego, przeważnie odmiennego (głównie dla zabawy) zdania, to teraz był od tego daleki. Zwłaszcza, że przecież tym razem to on polegał na Chanie. Pokładał w nim zaufanie tak ogromne, że nie znajdował już słów, by tak po prostu to teraz określić. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, czuł się bezpiecznie ze świadomością, że poddanie się tym drobnym wskazówkom, czy wymownym gestom, pozwalało mu na swobodne i spokojne doświadczanie czegoś nowego; tych kolejnych - tak potrzebnych jak się szybko okazało - wrażeń płynących z każdej chwili spędzonej w objęciach, nieistniejącej dotąd między nimi, bliskości. Nie chciał z tego rezygnować; nie chciał dobrowolnie przekreślać wszystkiego, co udało im się zbudować, a co zdawało się być nadal przecież tak niestabilne, że zagrozić mu mógł najdelikatniejszy powiew wiatru. Soo przeraził się tą myślą w tak ogromnym wymiarze; tak głęboko i bez reszty, że… nie wyłapał tej drobnej nieścisłości. Nie przejrzał podstępu, taniej zagrywki. Nie zrobił czegoś, co jeszcze kilka dni temu (lub chociażby za trzy godziny), nigdy nie umknęłoby jego uwadze.
    To Soo bawił się ludźmi. To Soo żonglował zręcznie wszystkimi dostępnymi mu rozwiązaniami danej sytuacji. Narzucał własne reguły, testował cierpliwość i burzył granice. Często bez, wcześniej założonego, celu. Ot tak, w ramach niezaprzeczalnej rozrywki. Dzielił ludzi na dwie, podstawowe grupy; na tych, którzy wiedzeni naiwnością pozwalali ranić się każdemu, kto jakimś cudem przecinał swoją drogę z ich własnymi oraz tych, którzy naznaczeni doświadczeniem… ranili pierwsi. Wierzył, że istniał tylko jeden sprawdzony sposób na to, by nie znaleźć się wśród tych na gorszej pozycji - dołączyć do drugich. Soo nie zadawał zbędnych pytań, nie prosił, nie analizował. Chodził dokładnie tam, gdzie miał ochotę i brał to, czego potrzebował. Otwierał drzwi i oczekiwał reakcji, nie do końca godząc się na półśrodki. Do niedawna.
    Yechan zdawał się być w posiadaniu niewiarygodnie cennego kluczyka, który pozwalał mu na przejmowanie całkowitej kontroli; nad wyznaczaniem nowych standardów i odkrywania niedostępnych dotąd ścieżek. A Soo, choć nie zdawał sobie chyba z tego sprawy, nie był w stanie zrobić nic, by się temu jakkolwiek przeciwstawić.
    Yosoo nie oponował więc (nie byłby w stanie), gdy dłoń Yechana wciąż utrzymywała jego twarz w takiej pozycji, że odwrócenie wzroku wydawało się nagle, nie tyle co czymś niemożliwym do zrobienia, co zwyczajnie bezcelowym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Palce, zalegające teraz na jego twarzy, zdawały się palić go w miejscach, w których się zatrzymały, ale Soo doszukiwał się w tym jedynie przyjemności - powodów, dla których jego ciało drżało nieznacznie, w niemej prośbie o więcej i więcej. Odruchowo podparł się na jednej ręce, w nadziei, że chwilowa zmiana pozycji do tej bardziej wyprostowanej, pozwoli mu sprawniej zapanować nad samym sobą.
      — Ja… Channie, myślałem, że chcesz teraz… — próbował się wytłumaczyć, choć z każdym, kolejnym słowem pogrążał się coraz bardziej. Zupełnie bez udziału woli powędrował dłonią ku brzegowi jego spodni, zaczepiając na nim palce, ale nie robiąc przy tym absolutnie niczego więcej. Nie wiedział; nie rozumiał; na ile mógłby sobie jeszcze pozwolić. Nie w obliczu tak trudnych, do przejrzenia, komunikatów. — bo ja chcę bardzo, ale jeśli ty nie, to… to chyba też okej.
      Starał się nie uciekać wzrokiem, choć kilka razy, nie walcząc przy tym z dłonią blondyna, przenosił spojrzenie z jego przeszywających oczu, na coś mniej… zajmującego. Na przykład na pojedyncze, jasne kosmyki, opierające się teraz na jego czole. Jeśli Yechan miał jeszcze jakieś wątpliwości, czy zdołał przebić się do umysłu Soo i zapuścić w nim korzenie, to teraz zostały chyba całkowicie rozwiane. Nie istniał bardziej dobitny dowód na to, że brunet tracił przy nim rozum.
      Na nieszczęście samego Yosoo, rzecz jasna.
      Poruszył nieznacznie dłonią, pozwalając czubkom swoich palców, dostać się pod materiał piżamowych spodni i musnąć nieśmiało; delikatnie; skórę na jego brzuchu.
      — Ale jeśli jednak… to może też mógłbyś je za chwilę zdjąć?


      Soo

      Usuń
  12. Yechan miał w sobie coś, co w innych, bardziej typowych okolicznościach, każdorazowo doprowadzałoby Soo do szaleństwa. Zmuszało do zręcznych ucieczek przed każdą z możliwych konfrontacji, byle tylko nie spędzać w jego towarzystwie tych nieznośnie dłużących się godzin, w trakcie których zalewałby go setką twierdzeń, skąpanych jedynie w tych irytujących wątpliwościach. W zalewającej jego ciało awersji, do podejmowanych przez niego działań. Nawet tych, zaplanowanych starannie w najmniejszym szczególe, choć często wydających się tak ryzykownych i… zwyczajnie przypadkowych. W zastanej, nowej dla nich obu, rzeczywistości, Yosoo musiał docenić jednak istnienie tej przyjaznej mu duszy i przyznać, że w obliczu czekających na niego trudności, wizja znoszenia cichego (choć nie zawsze) i… dość uroczego kwestionowania jego wyborów, nie była zbyt wysoką ceną, konieczną do poniesienia w zamian za poczucie… spokoju. Względnego bezpieczeństwa i stabilizacji w świecie opartym jedynie na tym, co tak nieprzewidywalne. To, do czego nie zdążył jeszcze przywyknąć, to drobna złośliwość; skłonność do zaczepek, które w tym właśnie momencie, potrafiły pozbawić Soo tchu.
    Brak nabytego wcześniej doświadczenia w poruszaniu się właśnie na tym polu ich wzajemnych rozmówek sprawił, że zatrzymał się, przy wypowiedzianym przez niego zdaniu, o kilka sekund za długo. Prawdopodobnie przywiązał zbyt dużą wagę do tego, co już u swojego podłoża miało jedynie czystą chęć dołożenia do tej sytuacji niewinnej, rozluźniającej docinki.
    Chciał odpowiedzieć. Wyrzucić z siebie dojaśnienie swoich wcześniejszych słów, sugerując jasno, że chciał, by Chan pozbył się tych przeklętych spodni tak szybko, jak było to tylko możliwe, ale na szczęście nie był zmuszony, by to robić. Przyjął z ogromną ulgą fakt, że mimo tego, wybijającego go z rytmu, pytania, Chan postanowił nie utrudniać mu tej sytuacji jeszcze bardziej.
    Twarz chłopaka, skąpana w delikatnym, porannym poblasku była czymś, co naprzemian zamazywało się w jego umyśle i malowało w nim wyjątkowo wyraźnie. Soo nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego, ale z całą pewnością mógłby już stwierdzić, że intensywność owego wrażenia nie wydawała mu się teraz czymś, co mogłoby go w jakimkolwiek stopniu… zatrzymać.
    Nie chciał się rozpraszać. Nie chciał pozwolić na to, by jego myśli, skupione do tej pory na realizacji konkretnego planu, wędrowały samoistnie w kierunku, w którym nigdy ruszyć nie powinny. Bo nie powinny, prawda? Chciał pozbyć się wszystkich obaw; wątpliwości i oddychał z ulgą, gdy docierało do niego, że… chyba był właśnie w tych dobrych rękach. Cokolwiek miałoby to, rzecz jasna, oznaczać. Jeśli miał podejmować ryzyko, to chciał robić to właśnie z nim - bezpiecznie i w zaufaniu. Nawet w obliczu ich wzajemnego dogryzania sobie przy każdej, nadarzającej się okazji.
    — I kto teraz komu cokolwiek nakazuje, Channie? — zauważył złośliwie, choć ani nienaturalnie cichy, nieznacznie drgający teraz głos, ani fakt, że nie cofnął się w swoich ruchach nawet odrobinę, nie pozwalałyby uwierzyć w prawdziwość jego zaczepki. Tak naprawdę sam nie wiedział już, co chciał tym osiągnąć. Być może był to po prostu jeden z tych licznych momentów, w których słowa opuściły jego usta, w tym odruchowym nawyku, nim zdołał je w ogóle przemyśleć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje i obawa ta nie opuściła go ani wtedy, gdy skrzyżował spojrzenie z tym, należącym do Chana, ani gdy miał za sobą pierwsze z mimowolnych ruchów.
      Z niezrozumiałych dla siebie powodów, chciał podążać za jego spojrzeniem i wskazówkami, niezależnie od tego, jak absurdalnie nie brzmiałoby to z ust kogoś, na jego, definitywnie słabszej, pozycji. Właśnie dlatego, gdy jego jedna dłoń błądziła nieśmiało i z brakiem typowej płynności w narzuconym przezeń miejscu, druga wsuwała się właśnie w jasne kosmyki i w całkowicie naturalnej potrzebie, przyciągała Chana jeszcze bliżej.
      Soo nie potrzebował dodatkowego zachęcania. Pocałunki stały się w ostatnim czasie dokładnie tą czynnością, którą chciał dzielić z Yechanem… wyjątkowo mocno.
      Złączył ich w krótkim, ale niezwykle intensywnym pocałunku, niewiele robiąc sobie z tego, jak desperacko mogło to właśnie wyglądać. Liczyło się tylko to; uczucie miękkości i ciepła. Całkowicie go pochłaniające.
      — Channie — szepnął między jednym, a drugim ruchem warg, nie odsuwając się nawet o cal. Milczenie. Wymowne, odrobinę niekomfortowe, choć tak chwilowe. — Chyba miałeś rację i… — przesunął palcami po jego karku, by zatrzymać się ostatecznie gdzieś w połowie pleców. — …trochę się jednak stresuję.


      Soo

      Usuń
  13. Nie potrafiłby mu tego wyjaśnić. Nie dałby rady ubrać w słowa, nawet w te najprostsze, całego tego bałaganu (teraz najpewniej i tak idealnie już widocznego). Nie znalazłby w sobie ani określeń, które odpowiednio zobrazowałyby to wszystko, czym chciałby się z nim teraz podzielić, ani, tym bardziej, wystarczających pokładów siły, które pozwoliłyby mu choćby otworzyć usta. A przynajmniej takiej, dzięki której spomiędzy jego warg wydostałoby się coś, co w jakimkolwiek stopniu przypominałoby zrozumiałe wyrazy, a nie jedynie dźwięki tak jawnie ukazujące to, co działo się teraz w jego ciele.
    Choć przecież chciał. Chciał pokazać mu nad wszelką wątpliwość, że widzi, że słyszy i rozumie ogrom chaosu, który na własne życzenie wprowadzili do swojego życia. Że chce na nowo posprzątać ten nieoczekiwany nieporządek, ale już nie sam. Z nim. Teraz, zaraz.
    I chyba wiedział to od dawna.
    Trudno było mu jednak przebić się z tą tak szczerą, prostą, choć niemal niemożliwą do zrealizowania, potrzebą, gdy tkwił w pozycji tak niepewnej, że każdy przypadkowy, nieprzewidziany przez niego wcześniej ruch (i to zarówno ten metaforyczny, jak i dosłowny) mógł sprawić, że całkowicie stracić poczucie gruntu pod stopami.
    Jak mógłby myśleć o czymkolwiek bardziej wymagającym, gdy nic nie mogło pochłonąć go bardziej niż ten wyraźny, najpewniej uchodzący za nieprzyjemny, ciężar palców zaciskających się teraz na jego barkach. Gdy uczucie zaciskających się po jego bokach nóg, zmusiło go do chwilowego odchylenia się do tyłu i zaciśnięcia dłoni na, pozwijanej pod nim, pościeli.
    — Wiem, Channie, mówiłeś już… — odpowiedział, próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem i potrzebą, by bezwstydnie prosić o to, by nie przerywali choćby na sekundę. By błagać go o to, by niezależnie od wszystkiego, skupili się tylko na sobie nawzajem. Nie chciał, by Chan zaprzątał sobie teraz głowę poszukiwaniem wyjaśnień lub wysyłaniem ku niemu dodatkowych zapewnień, skoro sam wcale ich nie potrzebował. — Wiem, że możemy przerwać, ale… Ale… możemy mieć to gdzieś? Przynajmniej na razie?
    Sekundę później pozwalał sobie tonąć w kolejnych, coraz głębszych i bardziej desperackich pocałunkach. Przyciągał Yechana tak blisko, jak tylko pozwalały mu na to prawa fizyki, muskając jego wargi szyję, przygryzając ucho i zaciskając dłonie tam, gdzie akurat niepostrzeżenie się zatrzymywały. Oddał się temu tak fanatycznie, że przetworzył sens słów blondyna o wiele za późno, by zareagować na nie odpowiednio.
    Niespiesznie odsunął się od Yechana, pozwalając im obu na chwilowe wyciszenie rozszalałych oddechów.
    Blondyn wyglądał, jak… Jak jego małe, prywatne dzieło sztuki. Soo nigdy nie pomyślałby, że lekko przyczerwieniona skóra ani przylegająca do twarzy plątanina, jasnych kosmyków, zawładnie nim w tak bezwzględny i dogłębny sposób. Sprawi, że oderwanie od niego nie tylko oczu, ale i rąk, będzie zadaniem graniczącym z cudem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — To… chyba… dobrze — zmusił się w końcu do zabrania głosu, choć początek tej wyproszonej przezeń wypowiedzi, mógł na początku nie odsłaniać zbyt wiele. Postawić więcej znaków zapytania niż definitywnych kropek; pozwolić trwać w zawieszeniu, gdzieś między słodkim kłamstwem, a bezpieczną półprawdą. Przynajmniej do chwili, w której nie zdecydował się na to, by kontynuować; w widocznym rozedrganiu, ale i próbach odzyskiwania kontroli nad czymś, co dawno wymknęło mu się z rąk. — Nie będę w końcu sam — ciągnął, sunąc czubkami palców gdzieś po jego udzie.
      Odważył się w końcu na niego spojrzeć. Zawiesić spojrzenie w jego ciemnych, kryjących w sobie tak niezrozumiały wachlarz emocji, tęczówkach. Dwa głębokie oddechy i trzy uderzenia serca za długo.
      — Bo widzisz… ja oszalałem już jakiś czas temu — przyznał z rozbrajającą szczerością, nabierając do płuc większej dawki powietrza i siląc się na ponowne przywołanie na usta lekkiego, ale wystarczająco wymownego uśmiechu — wtedy, na mojej kanapie.

      Soo

      Usuń
  14. Czy go teraz zaskoczył? Soo skłamałby twierdząc, że tak.
    Czasem, nawet te najmniej oczekiwane rzeczy miały okazję wydarzyć się dokładnie w takim czasie i w taki sposób, by idealnie oddać wszystko to, co trudno było jeszcze określić innymi, bardziej typowymi, środkami. Pojawiały się nagle, bez uprzedzenia, by w rezultacie stać się czymś na wzór brakującego elementu tej skomplikowanej układanki. Tego, którego odnalezienie sprawiało, że nagle cała, misternie rozpracowywana konstrukcja, okazywała się śmiesznie prosta.
    Nie mógł zaprzeczać oczywiście, że wszystko, co decydowali się właśnie zapoczątkować, przywoływało na myśl otwieranie tych nowych drzwi, jednak… doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co mógł w nim wywołać, gdy sięgał po to przemyślane, choć niewątpliwie niezbyt wyszukane, zagranie. Gdy posługiwał się rozważnie dobranym zbitkiem słów, mających poruszyć w założeniu dokładnie tę strunę, do której właśnie dotarły. Pozwolić na to, co jeszcze kilka minut wcześniej wydawało się tak nieprawdopodobne i odległe.
    Przechylić tę, wrażliwą na najdrobniejsze z oddziaływań, szalę.
    Minąłby się ze szczerością, gdyby powiedział, że taka kolej rzeczy przestała mu odpowiadać. Rozwiązanie, którego złapał się w tym ostatnim, możliwym momencie, było znacznie prostszym do przyjęcia. Zwłaszcza wtedy, gdy jedyną alternatywą, przed którą aktualnie stanął, było jawne przyznanie się do tego, że przy Yechanie… znów czuł się jak nieopierzony siedemnastolatek. Dzieciak, który gubił się między ruchami dwóch ciał; tonął w oddechach, rozpływał się w spojrzeniu, plątał w rzucanych pospiesznie słowach; słodkich obietnicach bez pokrycia, które wtedy, miały być tymi ostatecznymi - tymi na zawsze. Nie był sobą, brakowało mu pewności, płynności i niezachwianej niczym wiary w to, że niezależnie od ewentualnych następstw, wszystko, co robił… zrobiłby ponownie. Z takim samym przebiegiem i skutkiem, nie rezygnując z żadnego, z postawionych na tej drodze, kroków.
    Ale choć Soo, w istocie, nie żałował żadnych ze swoich kilku wcześniejszych doświadczeń, wierząc, że wszystko w jego życiu wydarzyło się po coś, złapał się właśnie na myśli, że to te dzielone z Yechanem, chciał zapamiętać najlepiej. I na stałe. I przede wszystkim na trzeźwo.
    Być może to właśnie dlatego, poddając się potrzebie zapisania tych chwil w pamięci, próbował chłonąć wszystko tak dokładnie, nie odwracając spojrzenia od zarumienionej twarzy ani nie odrywając dłoni od, poruszających się delikatnie, bioder.
    — To nie takie proste — odpowiedział naprędce, choć kosztowało go to teraz znacznie więcej samozaparcia i energii, niż mógłby wcześniej przypuszczać. — Musisz się na coś zdecydować, Channie.
    Yosoo nie odwrócił wzroku ani wtedy, gdy nogi Yechana sprawnie owinęły się wokół niego, ani wtedy, gdy delikatnie i z wyczuciem sam poruszył biodrami po raz pierwszy. Ani drugi. Ani żaden z kilku kolejnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatopił się w tej chwili tak głęboko, jak tylko potrafił, pozostawiając poza ścianami tej sypialni wszystko, co dawało wcześniej te najdrobniejsze nawet podstawy ku wszelkim jego wątpliwościom. Miał szczerą nadzieję, że Channie myślał teraz podobnie. Oddałby za to naprawdę wiele.
      — Bo będzie mi naprawdę ciężko… — postanowił kontynuować tę myśl, choć tak naprawdę najchętniej zamknąłby teraz usta i podążył za tą, wypowiedzianą przed momentem, sugestią - skupiłby się tylko na Chanie. Tylko na nim; na jego przymkniętych oczach, lekko rozchylonych ustach i dłoniach, ściskających jego barki. A mimo tego; mimo, że wizja ta była tak kusząco uzależniająca; nie potrafił odmówić sobie ostatniej okazji do lekkiej złośliwości. Nie teraz, kiedy powoli odzyskiwał przy nim możliwość kontrolowania tego, co jeszcze jakiś czas temu wręcz przesypywało mu się przez palce.
      Złapał Chana mocniej i sprawnie przewrócił ich tak, że to teraz sam znalazł się na górze. Zatrzymał się po tym, wciąż nie rezygnując jednak z badawczego i wyczekującego wpatrywania się w chłopaka. Co prawda… nie robił tego z czystej przekory, a jedynie z dbałości o to, by dać sobie… im, odrobinę więcej czasu.
      — Wiesz… coś robić i nie robić jednocześnie. Ale, jeśli trzeba to… zawsze mogę przestać.


      Soo

      Usuń
  15. Nie mógł powstrzymać uśmiechu (i to wcale nie jednego z rodzaju tych ledwie widocznych), gdy tak wyraźnie docierało do niego to, z jak mocnymi reakcjami spotykało się wszystko to, co robił - każde wypowiedziane słowo, każdy ruch. Zaczynał wierzyć, że chodziło tu już nawet o spojrzenia - te mówiące czasem więcej niż długie i kwieciste, tak często plączące się, wypowiedzi.
    — Nie, nie mogę. Nie będę wybierał za ciebie, dobrze ci do tej pory szło, Channie — zdołał opanować własne rozedrganie i jakkolwiek skomentować zasłyszaną wcześniej wypowiedź. Choć był niezwykle bliski poniesienia w tej kwestii sromotnej porażki. Nie pierwszy zresztą raz.
    Chwilowe przejęcie sterów pozwoliło mu na nadbudowanie tej sytuacji w zupełnie nowy dla niego, ale niewątpliwie równie urzekający sposób. Miał wrażenie, że nawet to, co miało okazję malować się już przed jego oczami, teraz nabierało zupełnie innych barw - wyraźniejszych, bogatszych. Oczy Yechana wydały mu się nagle dużo głębsze niż dotychczas, rozrzucone na pościeli, jasne kosmyki kusiły, by wplątać w nie palce, a wszystko, co wydostawało się z jego ust, było jak mamiące zaklęcie, sprowadzające Soo w tej rejony, z których istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy. Teraz chciał podążać ku nim, bez względu na cenę.
    Ciężko byłoby się temu sprzeciwić, gdy leżeli przy sobie tak blisko, jak było to tylko możliwe. Gdy Yechan kładł na jego policzku swoją dłoń, powodując, że Soo poczuł tę niewinną przyjemność, której nie czuł już od bardzo dawna. Gdy każdy z idealnie (jak mogłoby się wydawać) zgranych ze sobą ruchów, stanowił dowód na to, że to gwałtowne zatopienie się w ich spójnych, tłumionych potrzebach, było najlepszym, co mogli sobie dać. Wierzył w to, bo nie mogły okłamywać go ani przyspieszone, głośniejsze oddechy, ani oplatające go ciasno nogi. Na początku chciał podejść do tego instynktownie, ten jeden raz jeszcze wypraszając emocje i wszystko to, co mogło skomplikować sprawy i tak wystarczająco już powikłane. Ale nie mógł. A może nie chciał. Pozwolił więc na to, by z udziałem kilku kolejnych ruchów niemal całkiem stracili rozum, a jego usta ponownie skupiły się na tym, co potrafiły robić najlepiej.
    Poruszał się niespiesznie, z jedną dłonią wsuniętą między blond kosmyki, a drugą splecioną z palcami Yechana. Soo czuł, że napięcie narasta w nim nieznośnie; powoli, zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Ale nie żałował niczego. Nie teraz i nie z nim.
    — Skoro prosisz… Zrobimy tak, jak zechcesz — dokończył, nie chcąc droczyć się z nim bardziej niż to konieczne.
    Na pewno nie teraz, gdy - mimo kilku wcześniejszych komplikacji - pierwszy raz pozwolili sobie na to, by przeżyć ze sobą coś tak naprawdę. Bez niedopowiedzeń. Bez późniejszego żalu i, ściskającej żołądek, obawy o to, co miało zdarzyć się potem.
    I chciał wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej.

    ***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Dlaczego są różowe? — irytujący głos Avy, wybijający się teraz nawet ponad harmider panujący na ulicy, zaczynał doprowadzać Yosoo do szału. — To jakaś twoja kolejna manifestacja?
      Dziewczyna odruchowo chwyciła między palce jeden z jego przefarbowanych, zaledwie wczoraj, kosmyków i przyglądała mu się z niechęcią wymalowaną na twarzy. Soo, nie bacząc na konsekwencje ani maniery, którymi pewnie powinien się właśnie wykazać, stuknął wierzchem dłoni w jej rękę, zupełnie tak, jak gdyby odganiał się teraz od wyjątkowo natarczywej muchy.
      Nie chciał, by Ava go dotykała; nawet tak nieznacznie jak teraz. By robił to ktokolwiek poza Yechanem…
      — To łosiosiowy. — warknął tylko, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy w wyrazie czystego znudzenia. Nie był w stanie przejrzeć jeszcze żadnych, z kierujących nią motywacji, ale - prawdę mówiąc - nie spodziewał się teraz ani podstępu, ani jawnego ataku. Nie, gdy nie byli sami.
      — Dlaczego musimy jeść akurat tutaj? — zapytał z wyraźną irytacją, zwracając się w końcu w stronę rodziców, którzy wymieniali się już uprzejmościami z, przybyłymi na miejsce, Jenkinsami. — Jest tyle lepszych restauracji.
      — Avie zależało — głos matki, mimo kryjącej się w nim nuty spokoju, potrafił dać kres wszelkim dyskusjom. Soo wiedział to aż za dobrze. Westchnął więc tylko, posyłając dziewczynie ukradkowe, pełne niezrozumienia, spojrzenie i ruszył do środka, zaklinając w duchu, by to popołudnie przebiegło możliwie jak najspokojniej.


      let’s begin…

      Usuń
  16. Coś było nie w porządku. Wiedział… czuł to całym sobą, od kiedy krótko po przebudzeniu, dowiedział się dokąd dziś idą. Od kiedy postawił stopy przed wejściem do Fine Dining. Od kiedy usłyszał, że na wyborze dokładnie tego miejsca, najbardziej zależało Avie. Zbyt wiele zbiegów okoliczności, powinien był to przewidzieć.
    A mimo tego, mimo wszystkich sygnałów ostrzegawczych, próbował wmawiać sobie, że może to po prostu jego umysł (albo doświadczenie nabyte po spędzeniu lat w towarzystwie brunetki), płatał mu właśnie niewybredne żarty. Podsuwał przesadzone scenariusze, z których żaden miał nie doczekać się urzeczywistnienia. Starał się trzymać tej myśli tak mocno, że wszystkie inne wydały mu się nagle mało istotne. Nie wiedział; skądże by mógł; w jak wielkim błędzie tkwił.
    Znał Avę lepiej, niż mógłby sobie tego życzyć. Był świadkiem rzeczy, których nie chciał oglądać, choć nigdy wcześniej nie znalazł w sobie wystarczająco dużej siły, by jawnie się im postawić. By wyrazić niezadowolenie z metod, które obierała; by podjąć próbę zatrzymania wypowiadanych przez nią, niejednokrotnie niezwykle raniących, słów. Był taki czas w życiu Yosoo, kiedy… pasowali do siebie aż za dobrze. Chwile, w których pozwalał sobie na to, by z jego ust ulatywały jedynie te krzywdzące wypowiedzi, wycelowane z precyzją, wysłane jedynie po to, by sprawić ich adresatom ból. Kiedy wracał do tego myślami, czuł jedynie obrzydzenie i niepohamowaną, trudną do okiełznania złość.
    Tak. Yosoo wiedział - i to lepiej niż ktokolwiek inny - że Ava potrafiła zniszczyć ludziom życie. Co więcej, robiła to z przyjemnością porównywalną do tej, którą sam odczuwał, w tych nielicznych momentach, gdy mógł skupić się tylko na tym, co przynosiło ze sobą zdrową satysfakcję. Gdy wychodził na prowizoryczną scenę na zorganizowanym pospiesznie koncercie, gdy słuchał nocą ptaków w zoo… albo gdy jego spojrzenie odnajdywało to, należące do Yechana.
    Soo poczuł, jak niewidzialna siła ścisnęła za jego żołądek i nie opuściła go ani wtedy, gdy przekroczyli próg restauracji, ani gdy zajmowali wskazane im miejsca. Nie ustąpił tym bardziej, gdy już po pierwszym wypowiedzianych przez blondyna zdaniu i… chwilowym skrzyżowaniu ich spojrzeń, Yosoo zyskał dowód na to, że nic, w czym brał właśnie udział, nie było dziełem przypadku.
    Złapał się myśli, że chciałby znaleźć się z nim teraz zupełnie gdzie indziej. Z dala od niewygód związanych z tą przeklętą wizytą.
    Tak naprawdę nie pojmował idei tego spotkania. Tłumaczył rodzicom, że jego decyzja o zerwaniu zaręczyn była przemyślana i podyktowana czymś więcej niż chwilowym kaprysem. Starał się przekonać ich do tego, by mu zaufali, ale przez wzgląd na długoletnią znajomość z rodzicami brunetki, nie przychodziło im to zbyt łatwo. Nie spodziewał się, że przyjmą ten stan rzeczy z przesadną ekscytacją, ale liczył na… choć odrobinę spokoju. Usilne wyciąganie go na cotygodniowy obiad, który wiązał się oczywiście ze spędzeniem w tym towarzystwie co najmniej kilku godzin, nie znajdował się obecnie na szczycie jego ulubionych aktywności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — O, Yechan — przesadnie słodki głos Avy wybił się ponad wszystko inne. Jeong znał ten ton aż za dobrze. Słyszał go w każdej chwili, poprzedzającej niespodziewany atak. — Nie miałam pojęcia, że tu pracujesz. I to jeszcze dziś. — posłała w jego stronę jeden z perfekcyjnie wyuczonych uśmiechów. — Trochę to nieoczekiwane. Nie wolałeś szukać czegoś związanego z kierunkiem studiów?
      — Wystarczy — Soo próbował przerwać tę żenującą komedię, tym bardziej, że nie był nawet pewien, dokąd to wszystko zmierzało. Szukał w głowie odpowiedzi na nurtujące go pytania, ale nic nie przychodziło mu właśnie do głowy. — Chan jest w pracy.
      — Ale chyba możemy chwilę porozmawiać? — musiał przyznać, że Ava odgrywała swój spektakl z zastraszającą skutecznością. — Nie widzieliśmy się tak dawno… Ostatni raz… no tak, na spotkaniu u Matta. Tak nagle zniknąłeś. W sumie… wy obaj.
      Soo poczuł, jak robi mu się niedobrze.
      Nie tak, kurwa. Odruchowo zacisnął dłonie na materiale swoich spodni, nie spuszczając z dziewczyny uważnego spojrzenia. Starał się wyczytać z niej cokolwiek, pocieszając się myślą, że przecież jedyne, co mogła teraz zrobić, to przyznać się do tego, że wpakowała ich wtedy w to żenujące wyzwanie.
      — Jakie spotkanie? — Jonghoo nie był ojcem przesadnie zaangażowanym w życie swojego dorosłego już syna, więc pytanie o formę spędzania jego wolnego czasu, nie była czymś nazbyt oczywistym.
      — Niewinna i bezpieczna domówka — zapewniła — chociaż niewinna to nie do końca dobre słowo...
      — Siedź już cicho — Soo nie zdołał się opanować, orientując się w wypowiedzianych półszeptem słowach i kilka sekund za późno.
      — Jeong Yosoo — Jiwoo kolejny już raz spróbowała przywołać syna do porządku — pilnuj języka. — Kobieta zwróciła się kierunku Yechana, wyciągając w jego stronę dłonie z podaną wcześniej kartą i uśmiechnęła się szczerze. — Mój drogi, w kwestii jedzenia zdamy się na ciebie. Lubimy zaskoczenia.

      spanikowany soo

      Usuń
  17. Kiedy Chan zebrał karty i wycofał się w kierunku kuchni, Soo przyłapał samego siebie na myśli, że oto najchętniej złapałby go za dłoń i wyciągnął go z tej cholernej restauracji. Ruszyłby z nim gdziekolwiek, niezależnie od czasu lub pogody, byle tylko znaleźć się teraz jak najdalej stąd. Może w zoo, może w ich kawiarni. A może w jego mieszkaniu. Zamknąłby oczy, schował twarz w zagłębieniu jego szyi i spędził tak resztę popołudnia. W spokoju.
    Od samego początku czuł, że wizyta właśnie w tym lokalu, była najgorszym z możliwych pomysłów. I choć nie wiedział jeszcze, jak bliski był w swym osądzie, nie potrafił pozbyć się z głowy tej jednej, wyraźnej obawy.
    Soo odpłynął gdzieś, sam nie do końca wiedząc, gdzie dokładnie. Do jego świadomości przebijały się strzępki tej wyjątkowo irytującej rozmowy, którą próbował ignorować z całą mocą. Mógł się spodziewać, że prędzej, czy później zejdą na ten tor; że pojawią się pytania o powód nagłego zerwania, że usłyszy przesadnie ubolewające nad tym faktem zdania. Że kolejny raz zatonie w morzu pretensji i niezrozumienia. To takie niespodziewane; nie rozumiem, skąd ta nagła decyzja; gdybyście jednak zmienili zdanie, na pewno da się to jeszcze odkręcić. Słyszał to i wiele więcej, ściskając czubkami palców nasadę nosa i zastanawiając się, czy ucisk w jego głowie był spowodowany zbliżającą się migreną czy, narastającą w nim, irytacją.
    Na litość boską, gdyby tylko mógł, wykrzyczałby im prosto w twarze, że był jedyną osobą, która mogła mieć wpływ na jego życie. Zamiast tego milczał wymownie albo rzucał ciche i niepewne słowa niezgody i słabych zapewnień, że przecież takie rzeczy się zdarzały; że nie oznaczały końca świata, a jedynie początek nowych dróg. Że mimo trudnych emocji, tak było lepiej. Miał jednak wrażenie, że równie dobrze mógłby mówić teraz do kamiennych posągów. Nie poczułby żadnej różnicy.
    — Przepraszam, muszę znaleźć toaletę — mruknął w końcu, podnosząc się z miejsca. Chciał zniknąć, choć na moment. Schować się przed wyczekującymi spojrzeniami, zwilżyć twarz wodą i… ochłonąć. Potrzebował tak niewiele.
    — Yosoo, tylko pamiętaj, żeby zamknąć tym razem drzwi.
    Trzy sekundy. Tyle wystarczyło, by sens tych niewinnych, rzuconych z fałszywą żartobliwością, słów Avy, przebił się przez potrzebę chwilowego wymknięcia się z sideł tego przeklętego spotkania.
    I zamarł. Nagle poczuł się tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro wyjątkowo zimnej wody. A może wrzątku? Niczego nie był już pewny. Zbyt potężna, tak zróżnicowana w odbiorze mieszanka najróżniejszych emocji, dosłownie odebrała mu władzę w nogach, powodując, że zamiast wstać i ruszyć przed siebie, opadł ponownie na zajmowane wcześniej miejsce. I choć było to ostatnie, na co miał teraz ochotę, zmusił się, by spojrzeć prosto w ciemne, zimne oczy siedzącej naprzeciw dziewczyny. Gdyby ktoś zapytał go o to, czego teraz oczekiwał, najprawdopodobniej nie potrafiłby udzielić jasnej, zrozumiałej odpowiedzi. Szukał potwierdzenia własnych obaw? A może ich zaprzeczenia? Ale nawet jeśli liczył naiwnie, że w malującym się na jej twarzy, tajemniczym wyrazie, znajdzie jedynie spokój - dowód na to, że panikował bez potrzeby, że wszystko było w porządku, a on po prostu doszukiwał się w jej słowach czegoś, czego nigdy w nich nie ukryła, to… przestało mieć już znaczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się ponad stołem o tę chwilę za długo, Yosoo w końcu zrozumiał.
      Pojął, że Ava znała prawdę. Tę samą, którą starał się ukrywać tak starannie przez ostatni czas. Z którą sam nie zdołał się jeszcze oswoić; a przynajmniej nie na tyle, by móc wybronić ją w obliczu tak jawnego ataku.
      Nie zanotował nawet momentu, w którym Yechan ponownie pojawił się przy ich stoliku.
      — Ava… — spróbował, choć głos odmówił mu nagle posłuszeństwa. Zadrżał jeszcze bardziej, gdy dziewczyna zignorowała go, zwracając się w kierunku Chana, ustawiającego obok niej pusty kieliszek.
      — Channie, słońce, dziękuję.
      — Słuchajcie, jesteście dorośli i dobrze byłoby w końcu wyjaśnić nam… — Suwoo, z sobie jedynie znanych powodów, próbowała najwyraźniej przejąć kontrolę nad rozgrywanym właśnie spektaklem. Brzmienie jej słów zostało zagłuszone jednak ostrym dźwiękiem tłuczonego kieliszka, który Soo przypadkiem strącił ze stołu tuż po tym, gdy ten ledwo na nim stanął. Odruchowo chciał schylić się i wyzbierać szkło własnymi rękoma, ale przez nieznośny ciężar nagromadzonego w nim stresu, nie był w stanie zrobić teraz czegokolwiek. Nie dał rady nawet podnieść wzroku na stojącego obok Chana.
      — Av, ja… proszę — jęknął tylko, przykładając na moment dłonie do twarzy. Prawdę mówiąc… byłby właśnie w stanie zrobić cokolwiek, byle to tylko skłonić ją do wylewania z siebie tych obrzydliwie odsłaniających, a jednocześnie tak zagadkowych, słów. Mógłby ją teraz błagać; pozbawić się resztki godności. Choć wątpił, by dało to cokolwiek. — Wystarczy.
      — Tak, wystarczy — Jongho wydawał się wyraźnie niepocieszony kierunkiem, w którym zmierzali. Podobnie jak Soo, nienawidził tracić kontroli. To chyba jedyne, co tak naprawdę ich łączyło. — Chcę wiedzieć natychmiast, w co próbujecie nas wciągać. To niedorzeczne.
      — Soo, twój tata ma rację, może opowiemy, kto jest powodem, dla którego odwołaliśmy ślub? I przepraszam. Zapomniałam, że tylko ty masz prawo mówić do Yechana w ten sposób.

      Soo

      Usuń
  18. Szukał ratunku. Po chwili wpatrywania się w Avę, zbyt długiej by mogła pozostać niezauważoną, przerzucał rozbiegane spojrzenie chyba na każdy z możliwych punktów. Na stół obok, na ustawione równo kieliszki, na mankiet koszuli Yechana. Cokolwiek, na czym mógłby się teraz zatrzymać - zawiesić, odnajdując dla siebie tę, trudną do nazwania, ostoję.
    Zignorował zasłyszaną przelotnie, doskonale wyuczoną, kelnerską formułkę, decydując się w końcu na to, by spojrzeć w kierunku chłopaka. Nie wiedział, czy jego oczy mogły wyrażać obecnie cokolwiek poza szczerym przerażeniem, ale… tak naprawdę była to chyba ostatnia rzecz, którą zamierzałby teraz się przejmować. Niema prośba, nic więcej.
    Soo nie chciał, żeby odchodził. Nie chciał zostać sam, choć wiedział, że nie mógłby go teraz prosić o cokolwiek. Nie miał prawa. Chan nie był uczestnikiem tego przeklętego spotkania; przynajmniej nie w samym założeniu. Był, jak mogło się wydawać, przypadkową ofiarą zręcznie zastawionej pułapki i choć Soo doskonale zdawał sobie sprawę z ogromu beznadziei, skrywającej się w tej sytuacji, nie mógł przeciwstawić się tej naturalnej potrzebie naiwnego liczenia na to, że rzeczywiście… nie musiał mierzyć się z tym w pojedynkę.
    — Nie wiem, o czym mówisz. Nikt poza mną nie miał wpływu na tę decyzję. — Yosoo wypowiedział te słowa szybciej, niż zdążył przetworzyć ich prawdziwy wydźwięk. Ich możliwe konsekwencje. Choć przecież nie kłamał. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie zastane okoliczności, mógł przyznać, że podjął to ryzyko sam; z własnej, nieprzymuszonej woli. Wziął na siebie bagaż raz poczynionych działań, a później sam zebrał się na odwagę, by wypowiedzieć te kluczowe dla nich wszystkich słowa. Słowa definitywnie kładące kres kilkuletniej farsie, w której nigdy nie powinien brać udziału. Nie pytał nikogo o zgodę lub radę. Nie zastanawiał się zbyt długo, nie szukał nikogo, komu mógłby się zwierzyć. Co więcej - istniało spore ryzyko, że gdyby to wtedy zrobił, znów poddałby się namowom, by trwać w raz podjętej decyzji. By pozwolić życiu biec własnym tempem, spełniając przy tym kilka z tak typowych, obrzydliwie nijakich, punktów na liście rzeczy podobno ważnych i wymaganych. Zaręczyny, ślub, mieszkanie na Manhattanie, dobra praca, pies, dzieci… A po kilku latach poczucie wielu zmarnowanych szans.
    Soo nie chciał pozwolić na to, by jego życie przypominało to przedstawiane w tandetnych i niezwykle nużących serialach dla nastolatek. Nie chciał, by ktokolwiek poza nim miał wpływ na to, jak będzie ostatecznie wyglądało. Chciał cieszyć się tym, co naprawdę sprawiało mu przyjemność i żałować tego, czego sam zaryzykował się podjąć. Nie zamierzał pozwolić na to, by ze wszystkich okłamanych przez niego osób, tą, którą zranił i oszukał najbardziej, w ten bezwzględny i głęboki sposób, był… on sam. Pragnął tego całym sobą, choć nie wiedział jeszcze, że oto właśnie przychodziło mu płacić za to najwyższą z cen.
    — Och, nie? — Ava uśmiechnęła się nieznacznie, kładąc na blacie torebkę i gorączkowo przeszukując jej zawartość. — To ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi zabawiasz się w taki sposób? Jeśli tak, to może faktycznie powinnam być ci wdzięczna za zerwanie tych śmiesznych zaręczyn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo miał wrażenie, że zwymiotuje prosto na ten doskonale wypolerowany, surowo błyszczący blat, gdy Ava wysunęła przed siebie odblokowany telefon, układając go tak, by każda z siedzących przy stole osób miała go w zasięgu swojego wzroku. Że będzie to ostatnia z rzeczy, którą skala ten idealny obrazek i tak noszący już na sobie wyraźne rysy rodzinnych niepowodzeń.
      Sam nie musiał przyglądać się zbyt dokładnie, by wiedzieć, co znajdowało się na wyświetlonym właśnie zdjęciu. Pamiętał to wszystko, te kilka chwil, z zastraszającą dokładnością; z najmiejszymi szczegółami. Mógłby powiedzieć, jak się wtedy czuł, o czym myślał, w jaki sposób ułożył nogi i gdzie znajdowały się dłonie, siedzącego na brzegu wanny, Chana. Mógłby przypomnieć sobie szybki rytm serca, kołatającego się wtedy w jego piersi. Mógłby, ale tego nie robił, przytłoczony ciszą, tą z rodzaju najgroźniejszych, zapowiadających rychłą katastrofę, której nie dało się już powstrzymać,
      Miał wrażenie, że kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Przygniótł go wbity w niego wzrok Suwoo, pełny czegoś, czego nie umiał określić; słowa marnego pocieszenia, którymi mama Avy zalewała właśnie swoją, zupełnie niewzruszoną, córkę. Milczenie ze strony ojca.
      Walczył z całym sobą, by nie powstrzymać go, gdy wyciągał dłoń po telefon i przez kilkanaście, okropnie dłużących się, sekund, wpatrywał się w to przeklęte zdjęcie.
      — Możesz mi to wyjaśnić? — przeszywający głos Jongho zdawał się ciąć powietrze tak, jak wyjątkowo ostry nóż, a Soo odruchowo ponownie zacisnął drżące dłonie na materiale spodni i wlepił wzrok w kolana. — Dałeś się ogłupić synowi Marcusa? Do reszty wam dwóm odbiło? Rozumiem, że to jakiś żart?


      Soo coraz bardziej przerażony

      Usuń
  19. — Co? — wydusił, ale prawdopodobnie odbyło się to zupełnie poza udziałem jego świadomości. Soo posłał w kierunku Chana spojrzenie pełne niezrozumienia, próbując pojąć to, co ten miał teraz w swoich, niedostępnych mu, planach. Każda z przywoływanych wizji wydawała mu się jednak tak nielogiczna, że wyrzucał je z głowy niewiarygodnie szybko, nawet bez cienia wahania. — Nie, to nie prawda… Przestań mówić takie rzeczy.
    Pewnie powinien się teraz zatrzymać. Pozwolić mu brnąć w tę narrację, niezależnie od tego, jak trudna do przyjęcia mogła mu się teraz wydawać. Milczeć lub co najwyżej potakiwać nieznacznie, przy każdym, wypowiadanym przez Yechana, słowie. Po prostu mu zaufać. Być może wszystko udałoby się wówczas jeszcze odkręcić. Obrócić w nieśmieszny żart lub przejaw chwilowej utraty zmysłów. Kaprysu może - niewinnego wyskoku na jednej z wielu, zamkniętych imprez. Gdyby byli wystarczająco spokojni i przekonujący, Jongho mógłby położyć w ich słowach wiarę, która (mimo swej niewątpliwej kruchości), pozwoliłaby im budować tę fasadę fałszu; jawnego i bezczelnego zakłamania nie tylko każdej z siedzących przy stole osób, ale i… ich samych. Ale przecież Soo nie chciał tego robić. Nie, kiedy pierwszy raz poczuł, że zaczyna realnie przejmować kontrolę nad życiem, które zaplanowano dla niego na długo, nim ten nauczył się sprawnie chodzić.
    Nie potrafiłby już chyba odmówić sobie komfortu obcowania z prawdą, gdy raz zasmakował tego, jak kusząca i słodka mogła być. Zresztą… jak mógłby spojrzeć mu później w oczy? Jak miałby przejść do porządku dziennego z tym, że w tej właśnie chwili, gdy poddawano próbie wszystko, co miało okazję zadziać się między nimi w trakcie ostatnich tygodni, postanowiłby się go wyprzeć? Tak oto, bezceremonialnie, patrząc w oczy ojca, matki, niedoszłych teściów i byłej narzeczonej, która i tak znała prawdę? Nie ulegało przecież wątpliwości, że Ava posiadła dostęp do tej wiedzy, która na zawsze miała pozostać poza jakimkolwiek jej zasięgiem.
    — Dlaczego się wtrącasz? Nikt cię o nic nie pytał — Ava zwróciła się do Yechana w ten typowy dla siebie, pozbawiony wszelkich emocji, sposób, a zignorowany Soo poczuł, że zrobiło mu się nagle nienaturalnie gorąco. Nie potrafił się już opanować.
    — Nie odzywaj się do niego w ten sposób.
    — Na to też masz wyłączność? — zakpiła, posyłając mu wyzywające spojrzenie, a Yosoo w tej samej sekundzie pożałował tego, że w ogóle się teraz odezwał. Cofnąłby to. Tego był akurat pewny. — Czekaj, jak to szło? “Będę nazywać cię jak chcesz, ale może nie tutaj”? Naprawdę mam mówić dalej?
    Nie, przemknęło mu przez myśl,proszę, nie.
    Były takie chwile, w których człowiek zapominał o tym, że był zdolny do czynienia jakichkolwiek rzeczy, nawet tak banalnej i naturalnej - jak oddychanie. Yosoo doświadczył takiego stanu już kilkukrotnie, głównie w tych nielicznych momentach, gdy coś wymykało mu się z rąk. Nigdy wcześniej nie przeżył jednak czegoś porównywalnego do uczucia wyciśnięcia z jego płuc resztek nagromadzonego w nich powietrza i maksymalnego ich zgniecenia. Tego palącego, obezwładniającego wrażenia, które to w tym właśnie momencie, niemal zatrzymało jego serce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedział, że może boleć aż tak bardzo.
      — Tato, mogę to… — głos odmówił mu posłuszeństwa, gdy jego oczy napotkały te należące do ojca; przeszywające, ciemne, jak noc — wyjaśnić. — Nie wiedział, czy było co. Nie wiedział, czy w ogóle chciał lub choćby potrafił. — Daj mi to wyjaśnić, proszę.
      — Idealne wino — obrzydliwie marna próba odwrócenia uwagi nie mogła spotkać się z powodzeniem. Suwoo, kosztująca właśnie, przyniesiony przez Yechana, trunek, wydała się nagle tak nierzeczywista, że Soo musiał zamrugać kilkakrotnie, aby upewnić samego siebie, że nie śnił. Że umysł nie płatał mu właśnie kolejnego z setek niewybrednych żartów. To wszystko miało; powinno; wyglądać zupełnie inaczej. Powoli godził się jednak z myślą, że nie miał na to już jakiegokolwiek wpływu. Ciche, pozbawione ciepła, słowa wypływające po chwili z ust jego matki, były idealnym potwierdzeniem tej właśnie obawy.
      — Lepiej nic już nie mów, synku.


      Soo

      Usuń
  20. Westchnął, gdy dotarła do niego obezwładniająca i szczera klarowność tej niezręcznej sytuacji. Ktoś coś mówił, wylewał z siebie słowa, ale Yosoo wcale nie słuchał. Zastygł trwale, zupełnie tak, jak gdyby ktoś odebrał mu właśnie możliwość kontrolowania któregokolwiek ze swoich odruchów. Niespotykany charakter tego nieplanowanego przedstawienia powoli odbierał mu trzeźwość myślenia. Minione wydarzenia: rzucone spojrzenia pełne najróżniejszych emocji, wypowiedziane słowa… wszystko zaczęło w końcu docierać do niego ze zdwojoną siłą, a każdy element tej tragikomedii wskazywał na to, że nie było już dla niego; dla nich; żadnej drogi ucieczki. Choć Soo był bliski do przyznania ze stuprocentową pewnością, że nawet gdyby taka istniała, nie chciałby z niej już korzystać.
    Nie zarejestrował powodu, dla którego przekierował nagle spojrzenie (i całą swoją uwagę), na tę kurczowo zaciskaną dłoń Chana. Na palce, ściskające drobinki szkła, niedbale zawinięte w tę przeklętą serwetkę. Zganił się w myślach za to, że dał radę o tym zapomnieć, wyrzucić poza granicę tego, co wydawało się nagle ważniejsze i istotniejsze. Uderzyła w niego nie tylko niemoc, ale i pogarda. Głównie do samego siebie.
    Nie potrafił tego wyjaśnić, ale czuł się tak, jak gdyby niewidzialna siła kierowała teraz jego wzrokiem, zabraniając uczynić cokolwiek innego, poza trwałym wpatrywaniem się w tę cholerną rękę. Robił to więc pokornie, dopóki jego ciało nie zareagowało samo, zupełnie bez udziału woli. Nie, nie, nie, nie… Nie wiedział, jak zdołał powstrzymać się przed tym, by nie zaprotestować na głos.
    Poderwał się szybko z miejsca i chwycił nadgarstek stojącego obok chłopaka, zupełnie bezkompromisowo i pewnie mocniej, niż było to konieczne.
    — Daj mi to. — Nie chciał robić scen. Nie chciał zwiększać i tak już niewiarygodnie przytłaczającego ciężaru tego, co padło dzisiejszego wieczora przy tym przeklętym stole. Było jednak coś, na czym zależało mu znacznie bardziej. Nie chciał, by Chan robił sobie krzywdę. Nie teraz i nie przez niego.
    — Siadaj z powrotem, Yosoo.
    To był dokładnie ten ton głosu. Ten sam, który latami doprowadzał go do rozpaczy, odbierał możliwość decydowania o sobie, wydzierał z rąk wszystkie argumenty. Ten, który powodował, że słowa zatrzymywały się nagle w gardle, wydając się zbyt trudnymi do wypowiedzenia. Jongho potrafił sprawić, że cała pozorna pewność siebie, którą Soo próbował pielęgnować w sobie odkąd pamiętał, przestawała mieć znaczenie. Liczyło się tylko to, co - zdaniem mężczyzny - zrobić po prostu wypadało. Teraz, bez pytań i zbędnej zwłoki. Ton nieznoszący sprzeciwu i wyznaczający wszystkie ze znanych mu granic. Ton, którego nienawidził.
    — Nie… — warknął jedynie, walcząc ze sobą, by się teraz nie poddać. Nie chować głowy w piasek. Nie teraz, gdy tak bardzo jej na tym zależało.
    Nie czekał na reakcje Chana. Bez żadnego słowa wyjaśnienia, wyjął z jego dłoni serwetkę z kieliszkiem (czy też tym, co z niego zostało) i odwrócił się w końcu w stronę stołu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Potrzebował kilku sekund, by przekonać samego siebie do słuszności tego, co zamierzał właśnie zrobić. By zebrać się na odwagę, nabrać do płuc powietrza i - mimo przemożnej ochoty na to, by wlepić wzrok w podłogę - dla odmiany, zawiesić go na niewzruszonej twarzy ojca. Choć przecież tylko pozornie. Soo wiedział doskonale - znał go zbyt długo - że ten krył w sobie właśnie wszystkie z dostępnych mu emocji, wkładając niewiarygodnie dużo siły i samozaparcia w to, by nie zdradzić tego choćby lekkim drgnięciem powieki.
      — Pieprzę to — podsumował, godząc się w duchu z tym, co będzie czekało na niego za niespełna godzinę, gdy spotka się z tym, co tak nieuniknione. Gdy opadnie reszta z tych i tak spękanych już masek; gdy spotkają się sami, bez świadków i nie będzie już żadnego powodu, by pilnować słów, wypływających z ich ust.
      Soo spojrzał jeszcze na Avę, sam nie wiedząc, czego właściwie się spodziewał. Być może jakiś naiwny głos podpowiadał mu, że mógłby ujrzeć w jej oczach choć cień… żalu. Błysk refleksji nad tym, co miało przed momentem miejsce. Nie zobaczył jednak nic. Choć może tak było lepiej?
      — Mam nadzieję, że dobrze się dziś bawiłaś. — rzucił na odchodne i bez wahania skierował się w końcu do wyjścia. Nie zostało już przecież nic do powiedzenia.

      zdeterminowany Soo

      Usuń
  21. Miał ochotę krzyczeć. Wyrzucać z siebie słowa, bez opamiętania, szybko, głośno, chaotycznie. Pluć przekleństwami i obelgami, które same nieustannie cisnęły mu się teraz na usta. Wrzeszczeć tak głośno, na ile pozwoliłoby mu jego, wciąż nienaturalnie ściśnięte stresem, gardło. Kiedy zatrzaskiwał za sobą drzwi tej przeklętej restauracji, miał w głowie jedynie chaos. Ogromny, nieposkromiony - pochłaniający wszystkie te bardziej lub mniej racjonalne rozwiązania, których tak bardzo próbował się teraz doszukać. Których tak bardzo potrzebował.
    Życie oparte na utartych schematach, podobno bezpiecznie wyznaczonych granicach i zakazach niejednokrotnie pozbawiających go możliwości doświadczania wszystkiego tak naprawdę, nie mogło być dla niego wystarczające. Nie od chwili, gdy pierwszy raz przeszedł przez drzwi, które na zawsze miały (a może powinny?) pozostać dla niego zamknięte.
    To nie tak, że Yosoo żałował teraz czegokolwiek. Nie, było zupełnie odwrotnie, choć nieprzyjemne uczucie w żołądku nie opuściło go nawet na moment. Gdyby wiedział wcześniej; gdyby ktoś ostrzegł go w porę; że jego wcześniejsze decyzje zaprowadzą go do właśnie tego punktu, w którym, przytłoczony obecnością pięciu innych osób, przyjdzie mu stawić czoła prawdzie… zrobiłby wszystko tak samo. Nie zmieniłby niczego, bo każdy z jego wyborów, niezależnie, czy właściwy czy nie, każdy posłany uśmiech, każdy gest i każde z wypowiedzianych wcześniej słów, pozwoliło mu na doświadczanie najprzyjemniejszych i najszczerszych chwil w całym jego, dotychczasowym życiu. Życiu pozbawionym smaku, kolorów i prawdy. Życie, które nigdy nie należało tak naprawdę tylko do niego.
    A mimo tego, że wiedział to wszystko; mimo tego, że wierzył w słuszność własnych decyzji, w czystość intencji i szczerość emocji, nie potrafił zmusić się do wyrzucenia z głowy tej jednej, wciąż tak bardzo przytłaczającej go obawy. Obawy o to, co stanie się, najdalej za godzinę, gdy rodzina Jeong postanowi zakończyć tę farsę i opuści restaurację w poczuciu wstydu, zawodu lub złości może. Nie wiedział. Nie mógł przewidzieć tego, co zobaczyłby wówczas na twarzy rodziców, gdyby tylko zdecydował się podjąć ten, z góry skazanej na porażkę, konfrontacji. I choć rozmowa, której tak bardzo się teraz bał, nie mogła zostać zaistnieć w bliżej nieokreślonym kiedyś, Soo nie chciał, by rozpoczęła się zbyt szybko. Nie wtedy, kiedy każdy nieprzychylny komentarz, był w stanie wyzwolić w nim emocje, które wolał trzymać na uwięzi.
    Być może to właśnie dlatego zdecydował się nie wracać do domu zbyt szybko. Krążył po ulicach, skręcając raz w lewo, to w prawo, by zgubić się już po niespełna godzinie tego nieobecnego marszu. Wsłuchiwał się w dźwięk własnych kroków, przysłonięty przez inne, znacznie bardziej angażujące - głośne samochodowe klaksony, ożywione rozmowy mijanych ludzi, muzyka docierająca do niego z otwartych okien. Robił wszystko, by skupić myśli na czymkolwiek, co pozwoliłoby mu ukoić rozpędzony oddech i serce.
    Dopiero gdy chłód, tak typowy dla późnych wieczorów, zaczął dawać mu się wyraźnie we znaki, skubiąc skórę na mocno podrażnionych już policzkach, wiedział, że oto nadszedł ten moment, którego zaistnienia wyczekiwał z wciąż rosnącym niepokojem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W trakcie swojej nieplanowanej, samotnej wędrówki, zdążył zignorować kilka połączeń i przychodzących wiadomości, ale wyciąganie telefonu z kieszeni było ostatnim, co zamierzał (co chciałby) teraz robić. Potrzebował pobyć sam, podjąć ostatnią z marnych prób odzyskania kontroli nad całym tym bałaganem, zrodzonym bez jego udziału i woli.
      Jego niepokojąco zaczerwieniona dłoń zacisnęła się na brzegu kolorowej kurtki, gdy stanął przed drzwiami prowadzącymi do własnego mieszkania; zupełnie jakby tym odruchowym, ale tak typowym dla niego gestem, próbował dodać sobie odrobiny uwagi. Drzwiami, za których dochodził dźwięk ożywionych rozmów, choć przecież mieszkał sam. I nie spodziewał się nikogo. Tkwił w całkowitym bezruchu przez kilka, może kilkanaście minut, nim - biorąc serię głębszych oddechów - zdecydował się na to, by wejść do środka. Powoli, ostrożnie, z odrzucającą niepewnością, której nie doświadczył w tym miejscu jeszcze nigdy. Przynajmniej nie w takim wymiarze.
      Najpierw uderzył go widok twarzy matki, która chyba próbowała coś powiedzieć, ale zatrzymała tę potrzebę w ostatnim możliwym momencie. A potem spojrzenie ojca. Chłodne, pozbawione emocji.
      — Powinienem zrobić to już dawno temu — Jongho nie krzyczał. Był niepokojąco spokojny i chyba właśnie to uderzyło teraz w Soo najbardziej. Rzucił na podłogę spakowaną do połowy torbę, we wnętrzu której chłopak zdążył dopatrzeć się kilku znajomych rzeczy. — Może gdybyś musiał skupiać się na czymkolwiek poza sobą, nie miałbyś czasu na te idiotyzmy, a ja nie musiałbym tłumaczyć się przed przyjaciółką i jej mężem, dlaczego mój syn postanowił zakpić z ich córki i rzucić ją dla jakiegoś chwilowego kaprysu.


      Soo

      Usuń


  22. — Yechan nie jest kaprysem — zaznaczył wyraźnie, niemal w tej samej sekundzie, gdy ostre, nieprzyjemne słowa Jongho dotarły do jego uszu. Soo nadal nie wiedział, a przynajmniej nie na pewno, jak miałby określić to, co się między nim, a przyjacielem, ale tym, co nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji z jego strony, był fakt, że Chan był dla niego… stałością. Czymś zupełnie różnym od chwilowej zachcianki lub nieprzemyślanej decyzji.
    — Nie traktuję ludzi tak, jak ty, tato — dodał jeszcze, choć już ze znacznie mniejszą pewnością głosie.
    Niestety nie mógł stwierdzić, że była to stuprocentowa; niepodważalna prawda. Soo traktował ludzi jak marionetki, jak wygodne plany awaryjne, po które sięgał zawsze wtedy, gdy okazywali się niezbędni lub choć trochę pomocni. Nie pytał o ich zdanie, nie korzystał z podkładanych mu rad, nie dbał o to, czy propozycje, które im składał, spotykały się z jakimkolwiek ich zadowoleniem. Lub choćby akceptacją. Soo nie znosił tych momentów, w których spotykał się z odmową. Jakąkolwiek. Być może to właśnie dlatego, tak często nie dawał nawet przestrzeni na jej zaistnienie.
    Chciał powiedzieć coś jeszcze; coś, co raz na zawsze położyło kres tym dywagacjom.
    Ale nagle coś, czego nie potrafił na początku zrozumieć, odebrało mu stabilny grunt pod stopami. Ostry, nieoczekiwany ból rozlewający się po skórze na jego prawym policzku, obezwładniające uczucie pieczenia, znajome niestety, tak rozpaczliwie przez niego wypierane. Poczucie chwilowej przegranej; utraty pozycji. Bezwzględnego poniżenia. Zacisnął dłonie tak mocno, że paznokcie odznaczyły mu się na skórze po ich wewnętrznych stronach. — Jongho! — Yosoo poczuł na policzku chłodne palce matki, chwilę po tym, gdy z jej ust wydostał się ten karcący ton. Nie przywykł do tego, by kiedykolwiek stawała w jego obronie, toteż ten nagły odruch wywołał w nim automatyczną potrzebnę cofnięcia się o kilka kroków.
    — Pakujesz się do końca i wracasz teraz z nami do domu. Będę miał cię na oku i jeśli choćby… — ignorowanie słów żony przychodziło Jeongowi z niewiarygodną łatwością. Niestety dźwięk przychodzącego połączenia, rozbrzmiewający teraz w całym, niewielkim mieszkaniu Soo, nie mógł umknąć już jego uwadze. — Daj mi ten telefon.
    Możliwe, że w innych okolicznościach, wzorem kilku poprzednich sytuacji, Yosoo zacisnąłby zęby, powstrzymał każde z, cisnących mu się na usta, słów. Wlepił zaszklone spojrzenie w podłogę przed sobą i w niemym zawieszeniu wysłuchał wszystkiego, co ojciec miał mu teraz od powiedzenia. Zasłużyłeś, Soo. Więc siedź teraz cicho i pozwól mu na to, co zamierzał jeszcze zrobić.
    Ale to nie były inne okoliczności.
    — Nie.
    — Słucham?
    — Nie. — powtórzył spokojnie, kolejny raz tego wieczoru sprzeciwiając mu się w tak jawny i czysty sposób. Choć poza tym krótkim słowem, nie był w stanie zrobić już niczego więcej. Może to dlatego… a może przez wzgląd na użycie większej siły, wyszarpanie telefonu z dłoni syna, przyszło Jonhgo z taką łatwością. Wystarczyła sekunda, przelotne spojrzenie na wyświetlającą się wciąż nazwę kontaktu, by w oczach mężczyzny pojawiło się coś, czego Soo nie dopatrzył się nigdy wcześniej. I nie był pewien, czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wyłapał w porę momentu, w którym telefon spotkał się z podłogą. Soo odpłynął gdzieś myślami, ale nie na tyle, by nie zarejestrować charakterystycznego dźwięku pękającego szkła. Choć miał wrażenie, że wszystko docierało do niego z oddali, to przeklęte rozbicie szybki, było jak kolejny, złośliwy chichot losu.
      A potem kilka rzeczy, wydarzyło się szybko i niemal jednocześnie, zalewając go niepowstrzymanymi falami. Wyrzucone pospiesznie zarzuty, bolesne słowa, odnoszące się zarówno do niego, jak i do jedynej osoby, przy której chciał się aktualnie znaleźć. Pośpiech w pakowaniu kilku niezbędnych rzeczy do wysłużonej, teraz zbyt małej torby i niezwłoczne skierowanie się w sobie tylko znanym kierunku. Potrzebował się uspokoić. Ukoić nerwy, oddech, wyprosić cały ten paniczny strach, który przejmował teraz kontrolę nad wszystkim, co robił.
      Przez chwilę rozważał udanie się do zoo. Zaszycie się na jednej z, ukrytych przed kamerami, ławek i przeczekanie tam do rana. Nogi zdawały się prowadzić go jednak w zupełnie inne rejony Nowego Jorku, a Soo był zbyt zmęczony i pokonany, by próbować się temu teraz postawić. Właśnie w ten sposób, znalazł się w końcu pod doskonale znanymi sobie drzwiami i - nie zważając na porę ani okoliczności - uderzał w nie swoją, wciąż żałośnie drżącą, dłonią.
      Czekał w milczeniu, nie odrywając wzroku od klamki i próbował przekonać samego siebie, że nie był to tak zły pomysł, jak mogłoby się teraz wydawać. Dopiero moment otwarcia drzwi, zdarł z niego tę wyczerpującą potrzebę utrzymania samego siebie w całości. Obdarł go z ostatniej, dostępnej mu, maski. Oczy zapiekły go wymownie, ale pierwszy raz w życiu nie zrobił niczego, by to powstrzymać. Nie chciał. A może nie miał już siły.
      — Przepraszam. — wyjąkał, obejmując się ramionami i zaciskając dłonie mocno na rękawach bluzy. — Wiem, że jest późno i że pewnie nie chcesz mnie teraz widzieć, ale… nie wiedziałem, gdzie pójść.


      Soo

      Usuń
  23. Nie wiedział, czego właściwie oczekiwał. Czego powinien się teraz spodziewać. Przyszedł tu kierowany naturalną potrzebą, a nie zgodnie z przemyślanym, opartym na sztywnych założeniach, planem. Wszystko zadziało się zbyt szybko, by mógł się wtedy zatrzymać. Obecnie miał wrażenie, że wszystkie te wydarzenia rozgrywały się, owszem, dookoła niego, ale bez jego, najmniejszego choćby, udziału. Czuł się obco. Zarówno w restauracji, jak i na ulicy, we własnym mieszkaniu, które tak przecież kochał… Miał wrażenie, że nie pasował już nigdzie i właśnie ta myśl przytłoczyła go chyba najbardziej. Odzierała go z resztki i tak kruchego już poczucia bezpieczeństwa, odmawiała komfortu stanowienia o tak podstawowych rzeczach jak to, gdzie spędzi dzisiejszą noc. A może to, co z niej zostało.
    Dopiero tutaj, w mieszkaniu przyjaciela, które obrażał zaledwie przed dwoma tygodniami (niezależnie od tego, czy szczerze, czy z czystej przekory), w tych tak komfortowych teraz, ścianach, schowany przed światem, przed rodziną, przed nieprzychylnymi, spojrzeniami pełnymi pogardy i zawodu, przed każdym, raniącym go słowem… poczuł się nienaturalnie spokojny.
    Że w końcu gdzieś pasował, że był chciany i szczerze oczekiwany.
    Tutaj; w jego ramionach. W słodkiej, kojącej ciszy i gotowości przyjęcia wszystkiego, co ze sobą przynosił. W cieple drugiego ciała; cieple, którego tak bardzo potrzebował. W każdym z uspokajających go teraz ruchów.
    Soo puścił w końcu rękawy własnej bluzy, ale jedynie po to, by już sekundę później znaleźć dla swoich dłoni nowy punkt oparcia. Zacisnął palce na materiale koszulki chłopaka, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej. O ile było to fizycznie w ogóle jeszcze możliwe. Miał wrażenie, że gdyby tego nie zrobił, rozpadłby się; rozsypał na niezliczoną ilość kawałków, których zebranie na nowo, graniczyłoby z cudem.
    Wypchana po brzegi torba, zsunęła się z jego ramienia i opadła na ziemię z głuchym trzaskiem, ale Soo nie potrafiłby przejmować się teraz ani spakowanym w niej laptopem, ani tym, że Chan nie znosił, gdy cokolwiek zalegało na jego podłodze.
    Liczyło się teraz coś zupełnie innego.
    Nie zdołał dłużej powstrzymywać tego, co i tak wydawało się już nieuniknione. Gdy chwilowe ukojenie rozgościło się w jego sercu choć odrobinę, Soo poczuł, że wszystkie utrzymywane dotąd tamy, powoli puszczają. Zacisnął dłonie jeszcze mocniej, czując, jak jego ciało poddaje się pierwszym drganiom, a spod zaciskanych kurczowo powiek, spływają pierwsze łzy.
    A potem kolejne, których nawet już nie rejestrował.
    — Przepraszam — powtórzył jeszcze jeden raz, zupełnie tak, jak gdyby chciał uzyskać stuprocentową pewność, że to, obce dotąd słowo, wybrzmiało między nimi wystarczająco wyraźnie. Że zostało nie tylko usłyszane i zrozumiane, ale również… dobrze zapamiętane. A potem pękł. Na dobre i nieodwracalnie, szlochając i wyrzucając z siebie słowa niepowstrzymanym już potokiem. — Tak strasznie przepraszam. Nie powinienem wychodzić i cię tam zostawiać. A może tak. Nie wiem. Nie wiedziałem, że Ava… że tata… Channie, nie chciałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciał, by mu uwierzył. Pokładał w tym obecnie swoje największe nadzieje, bo choć uparcie wmawiał sobie zupełnie coś innego, Soo musiał przyznać, że były takie chwile, w których nie potrafił radzić sobie w samotności. Nie, kiedy groził mu upadek z tak dużej wysokości, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go złapać.
      Nieprzerwanie wciskał twarz w ramię chłopaka, nie przejmując się ani niewygodną pozycją, ani tym, że najprawdopodobniej zmoczył mu nieprzyjemnie koszulkę. Nie był w stanie podnieść wzroku, bał się co mógłby zobaczyć wówczas w oczach przyjaciela. A przecież nie zniósłby kolejnej dawki zawodu. Nie teraz, kiedy przyjął jej na siebie już wystarczająco zbyt dużo.
      Soo nie potrafił dopuścić do siebie myśli, że obaj znajdowali się teraz na bliźniaczych pozycjach. Że wspólnie ponosili dokładnie taki sam udział w tym, co stało się w ich życiu przed paroma godzinami. Odruchowo przyjął ciężar tej sytuacji na siebie, nie analizując tego, co mogło kryć się w głowach pozostałych jej uczestników.
      — Nie mogę wrócić do domu, ale… — gubił się. Wciąż i wciąż — nie chciałem, żeby cię obrażał.


      soo pogubiony jak nigdy wcześniej

      Usuń
  24. Poczuł, że znowu robiło mu się niedobrze. Było to dość niepokojącym sygnałem, biorąc pod uwagę fakt, że nie znajdował się już w miejscu, gdzie groziło mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Ale może to właśnie tego bał się najbardziej? Odłożenia broni, opuszczenia rąk gotowych do odparcia niespodziewanego ataku? Wystawienia się w tak jawny i odkrywający wszystko sposób, pokładając wiarę w tym, że stojąca przed nim osoba nie postanowi tego wykorzystać? Może to zaprzestanie toczenia jakiejkolwiek walki, okazał się najbardziej przytłaczający? Skoro od tak wielu lat, każdy swój dzień przeżywał w trybie nieustannego czuwania, tak nagła zmiana mogła przynieść ze sobą zbyt wiele.
    Gdyby rzeczywiście grali, Soo musiałby przyznać, że w tej właśnie chwili odniósł niewątpliwą klęskę. Ale czy rzeczywiście mógł jeszcze traktować tę relację właśnie w tych kategoriach? Bo czy naprawdę to była jeszcze jakakolwiek gra? Dla własnego komfortu i poczucia panowania nad sytuacją, chciał wierzyć, że tak. Nawet on musiał przyznać jednak, że aktualnie jedynym, co kontrolował, była i tak ledwie utrzymywana przez niego pozycja stojąca i ilość wypijanej kawy (choć i tak nie zawsze). Gra. Tak, jakiś czas temu użył takich słów.
    Rozważał to już kiedyś. Problem z grami polegał przecież na tym, że prędzej czy później, trzeba było je zakończyć, określając przy okazji wygranych i przegranych. Zmierzyć się nie tylko z samym efektem zajmującej rozgrywki, ale i ewentualnymi jej następstwami. Te okazały się dla Soo znacznie trudniejsze do udźwignięcia, niż mogło mu się wcześniej wydawać. I chyba to przerażało go teraz najbardziej. Bo skoro było mu tak trudno, skoro czuł przygniatający ciężar podejmowanych wcześniej kroków, to znaczyło, że przegrał. Przegrał, a jednocześnie nie potrafił zmusić się jednak do pożałowania decyzji o tym, by zaryzykować. Może porażka nie była więc aż tak druzgocąca? Może nie była definitywnym końcem, a jedynie okazją do otwarcia kolejnego rozdziału?
    Może wpakowanie się bez uprzedzenia do czyjegoś mieszkania, miało przynieść ze sobą coś więcej niż poczucie wstydu i przemożną potrzebę, by wręcz zapaść się pod ziemię?
    Choć nadal nie potrafił zmusić się, by nawet minimalnie poluzować zacisk własnych palców, wciąż trzymających pomiędzy sobą fragmenty materiału, teraz odsunął się nieznacznie, by pierwszy raz od chwili połączenia się w tym rozpaczliwym uścisku, spojrzeć Chanowi w oczy.
    Nie był to zbyt pewny i długi gest. Już po trzech sekundach, wzrok Yosoo skakał z niepewnością to z oczu blondyna na jego nos, ramiona, usta, pojedyncze kosmyki, opierające się w nieładzie na jego czole. Wszędzie, gdzie było dane im dotrzeć, byle tylko nie dać wyrazu temu, co działo się aktualnie w jego głowie.
    I tak namieszał już stanowczo zbyt wiele. Nie chciał dokładać do tego dodatkowej dawki chaosu; bałaganu, który musiał… chciał posprzątać samodzielnie. Pierwszy raz w życiu, biorąc sprawy w swoje ręce. Niezależnie od tego, czy miał wyjść na tym dobrze, czy może wręcz przeciwnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Channie, ja nie chcę się… — przerwał, bo co też takiego mógł mu teraz powiedzieć? Że nie chciał się narzucać? Zrobił to już w chwili dobijania się do jego drzwi, choć nawet nie zapytał, czy nie miał może innych planów. Że nie potrzebował pomocy? Przecież był od niej teraz zależny tak bardzo, jak jeszcze nigdy wcześniej. Że da radę sam? Litości, obecnie nie dałby rady samodzielnie zmienić ubrań lub przyrządzić dla siebie głupiej kanapki.
      Zrobił więc jedyne, co było choć trochę racjonalne. Schował dumę do kieszeni i przymykając na moment oczy, wydusił z siebie coś, co jeszcze kilka tygodni temu nie przeszłoby mu przez gardło. Przynajmniej nie do końca swobodnie.
      — Dziękuję. Ja… naprawdę dziękuję. Wymyślę coś szybko, obiecuję. Potrzebuję dwóch, może trzech dni, na pewno nie dłużej. Mogę spać na kanapie, nie zajmę dużo miejsca, nawet nie rozpakuję tej torby. Nie chcę cię obciążać.


      Soo

      Usuń
  25. Bał się. Wielu rzeczy, tak naprawdę, choć na co dzień bardzo zależało mu na tym, by sprawnie ukrywać ten fakt przed całym światem. Wiele z powodów jego niepokoju, mogło uchodzić za błahe, inne wręcz przeciwnie. Bał się niepowodzenia, za każdym razem, gdy podejmował się realizacji jakiegokolwiek planu, nawet jeśli ten nie niósł za sobą zbyt dużego ryzyka. Bał się otwierać przed innymi, bo wierzył, że każda jego słabość, niepewność, chwilowa bolączka… mogłaby zostać wykorzystana przeciw niemu. Bał się przywiązać, bo nie wiedział, czy ten, do kogo się zbliży, nie zniknie nagle z jego życia, pozostawiając po sobie jedynie to przytłaczające poczucie pustki, trudne do ponownego wypełnienia.
    Latami borykał się z tym w samotności, nie otwierając się nawet przed tymi, których powinien uznawać za osoby mu najbliższe: swoimi rodzicami. Dopiero przy Chanie poczuł, że może komuś zaufać. Dopiero przy nim nauczył się dzielić całym tym, nagromadzonym w sobie chaosem, bez konieczności ubierania tego w mylące słowa. Choć i tak nie wychodziło mu to nadal zbyt dobrze. Na pewno nie obecnie, kiedy wszystko zdawało się przesypywać mu przez palce.
    Tak naprawdę miał wrażenie, że nie rozpadał się teraz na części tylko dzięki ciepłym dłoniom blondyna, opierającym się na policzkach w tym kojącym, tak rozpaczliwie potrzebnym mu geście. Mógłby tkwić w tej pozycji nieprzerwanie, aż do wschodu słońca, a i tak nie miałby dość.
    — Wiem, że obiecywaliśmy sobie kiedyś, że zawsze będziemy mogli na siebie liczyć, ale… — zaczął, odruchowo, zupełnie bezmyślnie, okrywając własnymi dłońmi te jego, które wciąż koiły mu podrażnioną skórę na policzkach i odwracając nieznacznie twarz tak, by musnął ustami jedną z nich. — Ale i tak jestem ci ogromnie wdzięczny. Zawsze będę.
    Kilka ostatnich godzin było dla niego czasem niezwykle intensywnych doświadczeń i emocji. Czasem, w trakcie którego trudno było mu skierować myśli na cokolwiek innego, ale też… momentem skonfrontowania się z pewnymi przemyśleniami. Tymi z rodzaju niezwykle uporczywych, spychanych przez niego zazwyczaj na ten… dalszy plan. Podobne wypadki i ich napięty, bezkompromisowy przebieg, ograniczający zazwyczaj możliwość rozegrania wszystkiego w zgodzie jedynie ze swoimi potrzebami, nigdy nie stanowiły większego problemu, ale… zwykle przeżywał to przecież w samotności. Świadkami stoczonych przez niego walk był jedynie pusty pokój, łóżko ze starannie ułożoną, chłodną pościelą. Teraz łapał się na tym, że stojąc po środku niewielkiego korytarza i wpatrując się przy tym w głębokie, pochłaniajace go oczy, myślał jedynie o tym, ile… tracił, ile wymykało mu się z rak w każdej zgubionej minucie. Myślał o spacerach, których nigdy nie odbył. Myślał o godzinach spędzonych na niekończących się rozmowach, podszytych jedynie szczerością, o skonfrontowaniu się z prawdą. O cieple. O wszystkim, czego nie doświadczył, o czym tylko słuchał, a co mogłoby być jego codziennością już wcześniej, gdyby tylko zaplanował to inaczej.
    — Ale, Channie, nie — zaprzeczył, stłumionym i niepewnym głosem. — Nie możesz spać na kanapie we własnym mieszkaniu, nie zgadzam się na to. Proszę, posłuchaj mnie.
    Kręcił przy tym gorączkowo głową, jak gdyby chciał dodatkowo podkreślić całym sobą swój jawny sprzeciw temu absurdalnemu pomysłowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niechętnie, walcząc przy tym z samym sobą, odsunął się od chłopaka, zdjął z jego ramienia własną torbę i jakby na potwierdzenie własnych słów sprzeciwu, ruszył do salonu, ostentacyjnie siadając na kanapie i splatając przy tym ramiona na wysokości klatki piersiowej. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej… gdyby spotkali się tutaj w innych okolicznościach, a ich sprzeczka dotycząca miejsca do spania, rozgrywała się w następstwie jednej z wielu, przeżytych razem imprez, po której wylądowali tradycyjnie tam, gdzie mieli bliżej, obecny obrazek można byłoby uznać za całkiem komiczny. Niestety teraz, gdy kryło się za tym tak wiele, był to jedynie jeden z ostatnich, marnych i kruchych przejawów tego, że dawny Soo próbował obrócić wszystko w żart. Wykrzesać z tej farsy choć cień optymizmu, którego mógłby się złapać.


      Soo

      Usuń
  26. — Nie zmienię zdania — zapewnił, chociaż sam zdawał sobie sprawę, że był aktualnie gdzieś na samej granicy tego, by się ugiąć. By wywiesić białą flagę i ogłosić dobijającą kapitulację. Był to jednak ten ostatni fragment rzeczywistości; jedyna pozostałość czegoś, nad czym mógł mieć jeszcze kontrolę. Ostatnia decyzja, którą mógł podjąć i spróbować ją jakkolwiek wybronić. Trwać przy niej tak długo, jak tylko będzie mu to dane, choćby miał stracić przy tym resztkę sił. Nie szło mu jednak zbyt dobrze i nawet on, tkwiący często w tak błędnym przekonaniu o własnej nieomylności, musiał to w końcu przyznać. — Channie, ten spór jest totalnie bez sensu.
    Bo tak właśnie było. Ponownie, choć tak bardzo się przed tym wzbraniali, znaleźli się w miejscu, w którym mogliby próbować rozbijać wzniesione między nimi mury, mimo ciągłego ich odbudowywania. Raz za razem i bez końca.
    Irytował się. Czuł to całym sobą, a myśl, że właśnie to poczucie przejmowało powoli kontrolę, wypierając z ciała ten przejmujący smutek, przerażała go jak nigdy wcześniej. Jeszcze przed momentem, był w stanie stać i bez słowa wpatrywać się w Chana, chłonąć z jego bliskości wszystko, co pozwalało mu przetrwać wszelkie przeciwności losu. Godzić się na wszystkie gesty i zasłyszane słowa, byle tylko wyrwać z komfortu błogiej intymności jak najwięcej.
    Teraz się bał. Bał, że straci kontrolę, ale… tym razem nad samym sobą. Że rozpalająca się w jego sercu iskra złości, wznieci pożar, którego już nie zatrzyma, raniąc po drodze każdego, kto znalazłby się zbyt blisko. W tym momencie jej jedyną ofiarą stałby się właśnie on - Yechan - najbliższa mu osoba. Nie mógł to tego dopuścić.
    Soo odłożył torbę na ziemię, tuż przy kanapie i odwrócił się w stronę Chana, przez dłuższą chwilę nie mówiąc ani słowa. Ślizgał nieobecnym spojrzeniem po całej jego twarzy i dłoni, zalegającej mu na kolanie. Nie potrafił zmusić się do otwarcia ust i wypowiedzenia choćby słowa. Jakaś cząstka jego podświadomości obawiała się właśnie, że naprawdę mógłby to wszystko jedynie… popsuć. Zburzyć tę chwilę pozornego spokoju, stracić ostatnie z dostępnych mu miejsc, w których mógł poczuć się bezpieczny i akceptowany, niezależnie od podjętych przez niego decyzji. Że jednym, nieprzemyślanym słowem, ulatującym z jego ust zbyt szybko i w nieodpowiednim momencie, dołożyłby do tego wszystkiego jedynie więcej obciążającej ich wartości. Nie chciał; bał się tego, czując narastającą nerwowość w całym swoim ciele.
    Być może to właśnie dlatego, działając totalnie wbrew sobie, zacisnął wargi i powstrzymał to, co zamierzał właśnie zrobić. Zatrzymał tę bezcelową wymianę zdań, bo czuł, że żaden z nich nie miał zamiaru na razie ustąpić. broniąc własnej bazy z uporem dziesięcioletniego dziecka. Choć i to porównanie mogło okazać się nietrafione; przynajmniej nie do końca.
    Zagryzł dolną wargę i biorąc pierwszy, głęboki i nad wyraz spokojny oddech, pochylił się do przodu, opierając głowę na kolanach blondyna i przymykając przy tym oczy. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był zmęczony. Jak wielki ciężar dźwigał od chwili, w której Ava oddała pierwszy z niezwykle celnych strzałów. Podciągnął nogi na kanapę, układając się na niej jeszcze wygodniej i mając cichą nadzieję, że nie zostanie za to zganiony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdziwiłby się temu. Wiedział przecież o każdej z zasad, które Chan wytrwale pielęgnował, wprowadzając je w każdy element jego spokojnej, czystej i uporządkowanej do przesady, codzienności. Nie miał prawa tego oceniać ani naginać. Nie teraz, kiedy to on był czynnikiem, burzącym tę starannie stworzoną rutynę. Był jak rysa na wypolerowanej powierzchni. Niewielkie, ale niezwykle irytujące pęknięcie na szklanej tafli. Świadomość ta uderzyła w niego teraz, kiedy spodziewał się tego najmniej. Kiedy był zupełnie bezbronny, pozbawiony ostatnich ze swoich masek i zbroi.
      — Potrzebuję cię, Channie. — szepnął tylko, pozwalając sobie na to, by odsłonić się jeszcze bardziej niż chwilę temu. Nie sądził, że było to w ogóle możliwe. — Przy sobie. Potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.

      Soo dalej rozczulający

      Usuń
  27. Do Yosoo chyba nie do końca docierało jeszcze to, w czym brał właśnie udział. Przez ciężar przytłaczających go właśnie emocji, przez ogrom napięcia, które przyniosły ze sobą niedawno rozgrywające się w restauracji wydarzenia, Soo nie zwrócił uwagi na to, jak bardzo się właśnie odsłaniał. Jak nisko opuścił ręce, zwykle nieustannie gotowe do ataku, gdyby tylko przyszła taka potrzeba. Nie było już nic, za czym mógłby się schować i dla czego warto byłoby udawać. Nie wtedy, kiedy każda kolejna minuta, spędzona w kojącym towarzystwie Chana, zapewniała go, że w końcu; po latach topienia się w kłamstwach i niedopowiedzeniach, po długich i nużących poszukiwaniach czegoś, czego nie umiał nawet nazwać, znalazł się w miejscu, w którym powinien być już dawno temu. Że w końcu miał kogoś, przy kim mógł ściągnąć zbroję.
    Nie wiedział - przeżywał to przecież pierwszy raz - jakie konsekwencje przyniesie ze sobą to, co teraz robił; to jakim się prezentował. To, co mówił… Nawet gdyby chciał, prawdopodobnie i tak odniósłby sukcesu w tych, z góry skazanych na porażkę, staraniach w odszukaniu odpowiedzi. Nie teraz, kiedy jedyne, o czym myślał, to uzależniające uczucie ciepła, które zostawiała po sobie, wplatająca się w jego włosy, dłoń Chana. Mógłby tkwić w tej pozycji przez najbliższych kilka godzin, a i tak istniałoby ryzyko, że wówczas nadal nie miałby dość.
    Nie potrafił zmusić się do tego, by ruszyć się choćby o cal. Odnajdywał w tej bliskości, trudny do wytłumaczenia, spokój. Osadzenie w jednym, stabilnym i trwałym punkcie. Jeśli miałby być za coś wdzięczny, to właśnie za to, że los, możliwe, że specjalnie, a może trochę z przekory, postawił na jego drodze właśnie Yechana. Kogoś, z kim nigdy nie znalazłby tej magicznej nici porozumienia, gdyby przyszło im poznać się w innych okolicznościach lub na odmiennym etapie życia. Spotkali się dokładnie wtedy, kiedy musieli, jeśli chcieli liczyć na szansę, by móc rozwijać tę relację. Nawet jeśli - początkowo - jedynie przyjacielską. Yechan mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Soo nigdy wcześniej ani też nigdy później, nie doświadczył czegoś podobnego. Nie otworzył się równie mocno, nie zaufał tak bezgranicznie. I niezależnie od tego, jak miałoby się to kiedyś skończyć, naprawdę nie żałował. Bo choć obecnie wydawało mu się, że stracił tak wiele; że ryzykował wszystko, do czego przywykł, co uznawał wcześniej za coś pewnego, niezmiennego, to jakiś cichy głos, zakorzeniony głęboko w jego głowie - głos, którego nie słyszał jeszcze zbyt wyraźnie - podpowiadał mu, że zyskał znacznie więcej. Pierwszym i niezbitym dowodem na to było to, jak poczuł się, gdy Chan otworzył mu drzwi. Gdy mimo tego, że przyszedł do niego w możliwie najgorszym momencie, bez zapowiedzi czy choćby pytania o pozwolenie, został przyjęty w pełnym zrozumieniu. W tym, czego doświadczał tak rzadko. Drugim… i chyba ważniejszym było to, jak czuł się teraz, z głową ułożoną na jego kolanach, z przymkniętymi powiekami i coraz większym (choć nadal słabym) rozluźnieniu. Z atmosferze nieprzystrojonej niczym prawdy - tej samej, która nakazała mu potraktować pytanie chłopaka bez krzty złośliwości i potrzeby dalszej walki, która i tak nie miała już przecież sensu.
    Nie, pomyślał w pierwszym momencie, ale to krótkie słowo nie chciało przejść przez jego gardło. Być może dlatego, że byłoby to pewnie jedno z największych kłamstw, które padły kiedykolwiek z jego ust?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Tak — odpowiedział więc w końcu, jednak tak cicho, że gdyby nie fakt, że w mieszkaniu Yechana nie wybrzmiewało aktualnie nic poza ich urywanymi oddechami, to krótkie słowo mogłoby całkowicie umknąć czyjejkolwiek uwadze. — To jedyna opcja, na jaką mogę się zgodzić.
      Nie rozumiał, dlaczego przychodziło mu to z takim trudem. Starał się znaleźć odpowiedź na to pytanie, ale jedyne, co przychodziło mu teraz do głowy to fakt, że - choć spali już w jednym łóżku - tym razem okoliczności, które do tego doprowadziły, były zgoła odmienne od poprzednich. Teraz nie było to następstwem wspólnie spędzonej nocy, czy pospiesznie przywitanie snu po jednej z mocniej zakrapianych imprez. Ale Soo nie potrafiłby odmówić sobie i tej okazji.
      Poczuł za to potrzebę, by choć na chwilę, na ten krótki moment, skierować ich rozmowę i myśli na inny, mniej poważny tor.
      — I Channie — zaczął, korzystając ze swojej bezpiecznej pozycji, która umożliwiała mu ukrycie wszystkich emocji i zamiarów, tak wyraźnie wymalowanych teraz na jego twarzy, pozbawionej zwyczajowych masek. — Trochę mi przykro. Nie skomentowałeś tego, jak wyglądam.


      Soo

      Usuń
  28. W innych, bardziej typowych dla ich relacji, okolicznościach, Yechan byłby właśnie na dobrej drodze, by doprowadzić Yosoo do szału. Przesadna ostrożność, skupianie się na wadze każdego, wypowiadanego teraz słowa, niespotykana wręcz delikatność i zachowawczy charakter najdrobniejszego, z oferowanych mu gestów… Wszystko to, zebrane razem i zestawione przy sobie w tym brutalnie oczywistym rozliczeniu, ukazywało przecież to, czego tak bardzo próbował się wystrzegać. Do czego nie przyznawał się zbyt często, nawet przed samym sobą.
    To, jak słaby był tak naprawdę, w środku, do którego nie dopuszczał prawie nikogo. Ile emocji ukrywał w sobie na co dzień; emocji, które próbowały wylewać się z niego niekiedy niepohamowanym strumieniem, którego siła mogłaby drążyć skały.
    Jak niewiele wystarczyło, by zachwiać tym, co wydawało się tak stabilne i trwałe. Yosoo pragnął, choć momentami mógł nie być tego do końca świadomy, by otaczający go ludzie wierzyli w tę starannie tworzoną i uparcie prezentowaną im fasadę. Pragnął uchodzić w ich oczach za kogoś twardo stąpającego po ziemi, pewnego każdej z podejmowanych przez siebie decyzji - kogoś, kto nie żałował wcześniejszych wyborów, nigdy - niezależnie od konsekwencji, z którymi przychodziło mu się mierzyć. Prawda była jednak zupełnie inna i - chciał czy nie - musiał to w końcu przyznać.
    Prawdziwy Soo nie był niezdobytą fortecą. Nie… Prawdziwy Soo przypominał domek z kart. Tworzony z najwyższą starannością, budowany w uważności, z każdym elementem przemyślanym po sto jeden razy. Problem polegał jednak na tym, że gdy podstawy; podwaliny wszystkiego, stanowiło coś tak kruchego, jak talia kart, nie można było zapomnieć nawet o uchylonym oknie. Yosoo latami pilnował, by zamykać każde z nich. By w jego otoczeniu nie pojawiła się nie tylko żadna z poważniejszych burz, ale nawet i ta lekka, niepozorna bryza; chwilowy podmuch. Tym razem, mimo wszelkich znaków ostrzegawczych, zostawił je otwarte.
    Jedna chwila, jeden zryw powietrza - tyle wystarczyło, by bezpieczny schemat i konstrukcja rozpadła się, pozostawiając po sobie jedynie krótkie, brzydkie wspomnienie.
    Ale Soo nadal nie żałował. Nie chciał i nie potrafiłby. To wydawało się już chyba przesądzone.
    Wysłuchał słów przyjaciela w całkowitym milczeniu, oczekując chwili, w której padnie w końcu to, co tak bardzo chciał teraz usłyszeć.
    — Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust — podsumował, łapiąc się na tym, że pierwszy raz od kilku godzin, znalazł powód, by się uśmiechnąć. Nieznacznie, niepewnie, grymasem, który nie był w stanie dosięgnąć jeszcze jego oczu, ale… był to pierwszy krok do tego, by poczuł w sobie choć część dawnej swobody. — I, że tak naprawdę znasz kolory, choć udajesz, że nie.
    Soo był łasy na komplementy i była to rzecz, którą wiedział każdy, kto spędził w jego towarzystwie więcej niż pięć minut. Uwielbiał zwracać na siebie uwagę kolorowymi, często sprawiającymi wrażenie przypadkowo dobranych, ubraniami, głośno manifestowanymi poglądami i pomysłami, którym wiele brakowało do tego, by uznać je za choć trochę racjonalne. Podejmował się każdego rozwiązania, byle tylko pozostawać w granicach uwagi wszystkich znanych mu osób. Tymczasem… docierało do niego właśnie coś, co cały czas miał tuż przed nosem, ale zdawał się tego uparcie nie zauważać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, że choć całym sobą próbował walczyć o uznanie w oczach osób, których nawet nie lubił, to tak naprawdę zależało mu tylko na tym, by słyszeć to w słowach i widzieć w oczach jednej konkretnej. Tej samej, która w tym momencie błądziła palcami po jego przefarbowanych włosach, sprawiając, że całe, nagromadzone w nim napięcie, odchodziło w niepamięć, pozostawiając po sobie jedynie to przyjemne, uzależniające uczucie błogości i spokoju. Wszystkiego, czego tak rozpaczliwie teraz potrzebował. To jedynie potęgowało drobne wyrzuty sumienia, które co jakiś czas przypominały o sobie, szepcząc złowrogo, że przecież nie musiał być jedyną ofiarą dzisiejszej katastrofy. Na razie nie zdobył się jednak na odwagę, by rozpocząć ten temat. Zamiast tego podniósł się niechętnie i spojrzał prosto w te ciemne, chyba zyskujące już miano ulubionych, oczy Chana.
      — Channie… — zaczął, nie wyłapując w porę, że w nerwowym, typowym dla siebie geście, zaczyna zagryzać i tak mocno podrażnioną już wargę. — nie zostawisz mnie teraz?


      Soo

      Usuń
  29. — Wiesz co myślę? — zapytał, spoglądając na Chana wyczekująco, choć tak naprawdę wcale nie chciał usłyszeć teraz żadnej odpowiedzi. — Że twój prysznic spokojnie pomieściłby dwie osoby. Więc pozwól, że nie będę się przejmował tym, co przed chwilą powiedziałeś. Tak właśnie! Zamierzam to olać. — wyrzucił z siebie, trochę chaotycznie, a trochę nerwowo, czując, jak dłoń chłopaka, spoczywająca teraz na jego własnej, dodaje mu na nowo wsparcia. — Albo zapamiętać i przypomnieć ci o tym w najmniej oczekiwanym momencie. Nie wiem, co lepsze.
    Tak naprawdę ten przeklęty prysznic był teraz najmniej istotny, ale stanowił dobry punkt zaczepienia, by z pozycji tonącego, ponownie znaleźć się na powierzchni. Żart był jedną z jego niezawodnych strategii obronnych. Sięgał po nią zawsze, ilekroć tylko zastana rzeczywistość zaczynała wyraźnie przekraczać jego możliwości. I choć obecnie wymykał się jego typowym standardom, nie był tak ostry i bezkompromisowy jak zazwyczaj. Mimo tego, że w jego głosie brakowało pewności i typowej iskry zadziorności, był dowodem na to, że gdzieś pod tym ogromem smutku i przytłoczenia, zaczynał wybudzać się dawny Soo. Powoli i ostrożnie, ale to nie miało teraz aż takiego znaczenia. Wiedział, że nie urazi Chana; znał go przecież zbyt dobrze - zresztą… podobnie, jak on jego. Czuł, że niezależnie od okoliczności, z którymi musieli się aktualnie mierzyć, pewne rzeczy pozostawały niezmienne. Doceniał; nawet jeśli nie mówił tego głośno; że pewne drzwi zawsze były dla niego otwarte. Dosłownie i w przenośni.
    Yosoo nie przywykł do tak szczerych rozmów; do chwil spędzonych we dwoje, w zupełnej prawdzie i emocjach tak jawnych, że nic ani nikt nie zdołałby już ich jakkolwiek zakamuflować. Żaden z przeżytych wspólnie momentów, dzielonych dotychczas z Chanem, nie mógłby równać się z wagą tego, którego doświadczali obecnie. Nie potrafiłby doszukać się podobnych wrażeń, mimo tak wielu rozmów, które odbyli, mimo tak wielu obaw i tajemnic, którymi zdecydowali się ze sobą podzielić. Mógł nie zdawać sobie jeszcze z tego sprawy, ale wkroczył właśnie na zupełnie nową ścieżkę. Taką, którą nie wędrował nigdy wcześniej, a z której powrót wydawał się już chyba całkowicie niemożliwy. Trudno byłoby mu przecież udawać, że to, co prezentował sobą obecnie, nigdy nie miało miejsca. Soo nie wyrzuciłby z pamięci widoku przyjaciela w stanie podobnym do tego, w którym sam właśnie był. Nie było na to szans. Nie mógłby mieć więc za złe, gdyby rano okazało się, że coś w ich relacji uległo zmianie. Być może nieznacznej; być może takiej, która umknęłaby każdemu postronnemu obserwatorowi - komuś, kto nie był z nimi aż tak blisko. Zmianie drobnej, ale niezwykle odczuwalnej. Nie chciał się teraz jednak nad tym zastanawiać, dokładać sobie; im; kolejnego zmartwienia do stosu innych, znacznie bardziej angażujących i przytłaczających. Mógł pomartwić się tym jutro, gdy przyjdzie mu otworzyć oczy i zmierzyć się z nowym dniem.
    Teraz, tutaj na tej kanapie, chciał znów poczuć się po prostu dobrze, swobodnie, bezpiecznie. Na tyle, na ile było to jeszcze możliwe.
    Splótł mocniej ze sobą ich palce, zapominając zupełnie, że miał teraz do czynienia z poranioną dłonią Chana. W innej sytuacji nigdy nie umknęłoby to jego uwadze, teraz jednak liczyło się dla niego tylko to, by znaleźć się jak najbliżej, bez przerywania tego, najbardziej niewinnego nawet, kontaktu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ułożył głowę na jego ramieniu, przymykając na chwilę oczy, po przywołaniu w pamięci wcześniej usłyszanych słów. Nigdy cię nie zostawię. Złapał się tych słów kurczowo i rozpaczliwie. Nigdy. Nie zostawię. Słodka i tak potrzebna mu teraz obietnica, pozwalająca na to, by niepokój, ściskający jego serce i żołądek, powoli odpuszczał. By na jego miejscu zagościła ta, na razie delikatnie tląca się, nadzieja, przynosząca ze sobą tej upragniony, gorączkowo poszukiwany spokój. Nie potrzebował wiele więcej. Nie teraz, kiedy znów poczuł się… ważny.
      — Jestem naprawdę zmęczony… — przyznał w końcu, wypuszczając z płuc powietrze, zupełnie tak, jakby pozbywał się właśnie niewiarygodnie dużego ciężaru, zgromadzonego w sobie przez ostatnie, tak trudne dla niego, godziny. — Czy możemy pójść już spać?


      Soo

      Usuń
  30. — Poradzę sobie — zapewnił, przyjmując propozycję Chana z nieskrywaną ulgą. W sytuacji, w której liczba, spakowanych pospiesznie do torby, koszulek, była dość ograniczona, przypisywanie którejkolwiek z nich roli prowizorycznej piżamy, nie było dość komfortowym rozwiązaniem. Soo planował oczywiście wrócić do mieszkania po więcej niezbędnych rzeczy, ale musiał poczekać kilka dni, by zyskać pewność, że nie spotka tam ani matki, ani tym bardziej ojca. I licząc na to, że Jongho, mimo gróźb wykrzyczanych w stronę jedynego syna, nie skusi się jednak na wymianę zamków.
    Nigdy wcześniej nie przebywał w sypialni Chana sam. Pierwszy raz wpuścił go do niej w pełni świadomie przecież tak niedawno… Tym bardziej, nigdy nie przypuszczałby, że pewnego dnia przyjdzie mu otwierać jego szafę i wyjmować z niej wskazanych, najwyraźniej przypisanych mu już ubrań. Jeśli wcześniej odczuwał przytłaczający ciężar dowodów na to, że wszystko, co działo się teraz w tym mieszkaniu - co wybrzmiewało w ich rozmowie i tliło się w wymienianych w ciszy spojrzeniach - prowadziło ich na nowe, niezbadane tereny, teraz uderzyło to w niego tak mocno, że prawie stracił grunt pod nogami. Nie wiedział, że to może zaskoczyć tak bardzo. Do tej pory sądził, że obdarowali się już szczerością tak wielką, że nic nie mogłoby się temu równać. Dziś przekonywał się jednak, że o ogromie tego wzajemnego zaufania nie wiedział niemal nic. Dopiero teraz zorientował się, jak wiele było jeszcze przed nimi. Ile słów mogli sobie jeszcze powiedzieć, jak ważne obietnice złożyć i jak mocne emocje poczuć.
    I mimo tego, że jeszcze kilka godzin wcześniej, czuł się doprawdy paskudnie, przyjmując na siebie stanowczo zbyt dużo, pozwalając pochłonąc się wirowi przytłaczających myśli; teraz wierzył, że niezależnie od wszystkiego, da sobie radę. Bo przecież, wbrew temu, co wmawiał mu ojciec, wcale nie był sam.


    Obudził się zaskakująco wcześnie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jego typowe standardy. Nie potrafiłby wyjaśnić, czy powodu tego stanu powinien dopatrywać się w dość kiepskim, lekkim śnie, z którego wybudzał się chyba cztery razy w ciągu minionej nocy, czy może raczej w rodzącej się w nim potrzebie, by ten ranek różnił się od innych, tak licznych, które przyszło im już razem przeżywać.
    Zsunął się z łóżka najostrożniej, jak tylko potrafił (co nie było aż tak prostym zadaniem, jak mogłoby się mu na początku wydawać) i po dłuższej chwili walki ze samym sobą, zdecydował się w końcu na to, by zepchnąć wszystkie obawy na dalszy plan i ruszyć się z miejsca. Przeciwstawiając się w końcu tej jednej, niewyraźnej i nieco krępującej go myśli, że przecież… najchętniej wcale by stąd nie wychodził; że chciałby owinąć się miękką pościelą, zamknąć na powrót oczy i udawać, że żadne z wczorajszych wydarzeń, nie miało tak naprawdę miejsca. Poczekać spokojnie, aż Yechan przebudzi się na dobre, by wspólnie z nim powitać ten nowy dzień, niewyróżniający się z setek innych mu podobnych. Ale to nie był typowy dzień, typowy poranek i choć Soo chciałby wmawiać sobie teraz, że było zupełnie inaczej, musiał w końcu stanąć oko w oko z tą okrutną prawdą.
    Mimo wielu okazji, nie przyszło mu jeszcze samodzielnie poruszać się po kuchni Chana, w tym również myszkować po jego szafkach w gorączkowym poszukiwaniu jakiegokolwiek pomysłu, który uparcie nie chciał przyjść mu teraz do głowy. Soo nie był dobry w wypełnianiu domowych obowiązków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego codzienność z powodzeniem mogła uchodzić za idealny obraz żenującej prowizorki.
      Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem zdecydował się szykować dla kogoś śniadanie, ale to nie przeszkodziło mu ostatecznie w tym, by po kilkunastu minutach wewnętrznej szamotaniny, wyjąć z lodówki kilka jajek i masło, w nadziei, że nie schrzani czegoś tak prostego, jak jajecznica.
      Założenia okazały się jednak niezwykle mylące, a sam przekonał się o tym niewiele później, gdy mimo ogromnych starań, jedzenie przywierało mu do patelni, a skrobanie po niej, przypadkowo wyjętą z szuflady, łyżką, przynosiło niewiele poprawy. Starał się ignorować panujący dookoła niego rozgardiasz i wmówić sobie, że zdąży ogarnąć to, zanim Yechan postanowi zwlec się z łóżka, ale każda kolejna minuta spędzona w towarzystwie, porzuconych na blacie, skorupek, rozsypanej soli i niepokojąco wyraźnego zapachu smażenia, coraz mocniej ukazywała mu to, że sytuacja wymykała mu się z rąk. Nie był pewny, czy potrafiłby to jeszcze zatrzymać.
      — Nie wierzę. — warknął pod nosem, kręcąc głową w pełnym zażenowaniu nad własnymi umiejętnościami. Czy też może raczej nad ich wyraźnym brakiem. — To nie może być przecież aż takie trudne.


      Soo

      Usuń
  31. Pozwolił całkowicie pochłonąć się tym, nie do końca udanym, działaniom. Skupił całą swoją uwagę na tak błahych, a jednocześnie zupełnie przerastających go teraz, czynnościach, pozwalając na to, by nękające go myśli skutecznie znalazły się gdzieś daleko. Czy zdawał sobie sprawę, że nie był to może do końca dobrze przemyślany pomysł? W jakimś stopniu na pewno. Ta nikła świadomość dotycząca jego potencjalnej, kuchennej porażki, okazała się jednak zbyt mała, by ostatecznie zatrzymać nie tylko samego Yosoo, ale przede wszystkim tę narastającą w nim potrzebę, by jakkolwiek się teraz… odwdzięczyć. By zrobić coś, co mogłoby pokazać Yechanowi to, jak bardzo Soo doceniał wszystko, co ten dla niego zrobił… i zapewne jeszcze zrobi. Niezależnie od tego, jak zwykłe miałoby to nie być.
    Nie liczyło się nic innego: ani to, że tak naprawdę w ogóle nie potrafił przecież gotować (prawdę mówiąc mógłby z powodzeniem żyć w mieszkaniu, w którym nie byłoby kuchni, a najprawdopodobniej w ogóle by tego nie odczuł), ani tym bardziej to, że robił wokół siebie aktualnie taki rodzaj rozgardiaszu, którego Chan nie doświadczył jeszcze nigdy wcześniej. Soo… naprawdę liczył na to, że mu się uda. Trochę naiwnie, może również zbyt pospiesznie, ale szczerze. Tego nie dałby sobie odebrać. Szczerość wydawała się teraz czymś tak nowym, a jednocześnie zupełnie podstawowym. Wybrzmiewała w każdej jego myśli i w njadrobniejszej nawet decyzji, pozwalając wierzyć w to, że wspólnie naprawdę wkraczali właśnie na jakiś zupełnie nowy - i być może również nieco przerażający - grunt. Dzień spalonej jajecznicy miał być pierwszym z wielu innych, tak zwyczajnych, a jednocześnie tak różniących się od tych, które dzielili razem już wcześniej. Nie do końca wiedział, czy był na to już gotowy.
    Yosoo dał porwać się wirowi myśli do tego stopnia, że całkowicie stracił poczucie czasu. Nie usłyszał również, a może wmówił sobie, że nie słyszy, cichych dźwięków dobiegających najpierw w sypialni, a później tuż zza jego pleców. Dźwięków świadczących o tym, że Chan nie tylko zdążył na dobre wyrwać się z sennych odmętów, ale także znaleźć się we własnej kuchni, która teraz bardziej przypominała prawdziwe pole bitwy.
    Podskoczył odruchowo, słysząc pierwsze z wypowiedzianych do niego słów. Nie spodziewał się, że uda mu się go zaskoczyć. Być może dlatego potrzebował kilku chwil, zbyt długich, by mogły ot tak umknąć czyjejś uwadze, by odzyskać trzeźwość myślenia i być w stanie zrobić cokolwiek innego, poza tępym wpatrywaniem się w stojącego przed sobą chłopaka.
    — Tak naprawdę wcale nie jestem głodny — przyznał z rozbrajającą szczerością, bezwolnie zaciskając dłonie w pięści w tej ostatniej próbie kontrolowania własnych odruchów.
    Nie kłamał. W jego działaniu od samego początku chodziło przecież o coś więcej. Zaspokojenie własnych, tak prymitywnych, a jednocześnie zupełnie podstawowych potrzeb, nie miało dla niego jakiegokolwiek znaczenia. Przywykł przecież do tego, że zwykle pierwszą rzeczą, jaka lądowała w jego żołądku, była przesadnie słodka kawa, zabielona zbyt dużą ilością owsianego mleka. Nie wypijał jej wcześniej niż przed dziesiątą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Chciałem… — zaczął, szukając w głowie odpowiednich słów. Wzorem innych, stresujących momentów, te uparcie nie chciały przyjść mu teraz do głowy. Stał więc przy płycie, przed sekundą wyłączonej przez Chana i zastanawiał się, co też mógłby teraz zrobić, byle tylko przerwać tę w pełni niezręczną i wymykającą mu się z rąk, sytuację. Ostatkiem silnej woli zrezygnował z opcji pospiesznego opuszczenia nie tylko kuchni, ale i jego mieszkania, oraz udawania, że nic, czego był właśnie uczestnikiem, nie miało właściwie miejsca. To byłoby może wygodne i… całkiem pasujące do Soo. Byłoby jednak całkowitym przekreśleniem wszystkiego, co udało im się już wcześniej zbudować. A Yosoo nie chciał robić kolejnych kroków w tył. Nie miał na to czasu.
      — Chciałem zrobić dla ciebie śniadanie, ale coś chyba poszło nie tak. — wymamrotał w końcu, odwracając się pospiesznie i łapiąc w dłonie wszystko, co tylko udało mu się w nie zmieścić: resztki skorupek, tę nieszczęsną, metalową łyżkę, niewielką solniczkę — Przepraszam. Posprzątam ten bałagan.


      niezręczny Soo

      Usuń
  32. Soo miał na swoim koncie naprawdę wiele sytuacji, których szczerze żałował. Stanowiły dość pokaźną i niezwykle barwną kolekcję najróżniejszych katastrof i pomyłek. Gdyby miał teraz wymienić kilka z nich, zrobiłby to z niespotykaną wręcz łatwością, począwszy od tych pozornie nieistotnych, błahych spraw, o których większość ludzi zdołałaby dawno już zapomnieć, kończąc na rzeczach niezwykle ważnych, przytłaczających. Takich, które niejednokrotnie już przecież spędzały z jego oczu sen. Mogło to się wydawać zabawne lub nieprawdopodobne, ale gdyby miał umiejscowić na tej wątpliwie zaszczytnej liście to, co działo się właśnie teraz, napotkałby ogromny problem. Dla większości znanych mu ludzi, sytuacja sprzed chwili nie byłaby niczym więcej niż zabawną anegdotą, którą dobrze wspominałoby się przy okazji spotkań ze znajomymi albo podczas miło spędzonego wieczoru, po kilku przeżytych wspólnie latach. Soo podchodził do tego zupełnie inaczej.
    Zrobienie dla kogoś czegokolwiek to jedno. Samo w sobie było tak rzadkim działaniem, na które się mógłby się zdecydować, że zaskoczyłoby każdego, kto miałby okazję tego doświadczyć. Tym razem, oprócz elementu nowości, niosło za sobą jednak coś jeszcze. Decyzja motywowana potrzebą pokazania tego, że…naprawdę czuł wdzięczność. Tego, by pokazać, że Chan był dla niego kimś ważnym, niezastąpionym. Niezawodnym w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach, gdzie pozostałe trzy stanowiły jedynie ten wymagany margines bezpieczeństwa. Tam, gdzie pojawiała się wdzięczność, istniał również powód. A ten nadal przerażał i paraliżował Yosoo. Nie mógł jednak udawać, że nie zaistniał. Nie teraz, kiedy próbował podziękować za pomoc w poradzeniu sobie z nim.
    Soo rzadko nazywał rzeczy po imieniu, licząc naiwnie na to, że jeśli nie określi czegoś słowami, nie dana czemuś znaczenia, to będzie mu łatwiej udawać, że dany problem był niczym więcej niż wytworem jego wyobraźni. Właśnie teraz dotarło do niego - i to szybciej i brutalniej, niż mógłby się spodziewać - że sam odebrał sobie komfort osadzenia w sieci wygodnych niedopowiedzeń.
    Przerosło go to. Tak bardzo, że gdyby nie osadzenie w rzeczywistości w postaci zaciskającej się na jego przedramieniu dłoni, mógłby stracić poczucie stabilnego gruntu pod stopami.
    Skarbie. Słodkie, wywołujące potrzebę usłyszenia tego ponownie - raz za razem, określenie, próbowało przedrzeć się na pierwszy plan, skupić na sobie całą jego uwagę i umożliwić spokojny odbiór tego, co się właśnie między nimi działo. Nie dało jednak rady w tej, z góry przesądzonej, potyczce, gdy po drugiej stronie barykady stało ta, pielęgnowane latami, potrzeba kontrolowania wszystkich i wszystkiego. Nie, kiedy była to ostatnia rzecz, na którą miał jeszcze wpływ (a przynajmniej tak właśnie sądził).
    — To było głupie — wyrzucił z siebie bez przemyślenia tego choćby dwukrotnie. Nie był gotów przyznać się do prawdziwej motywacji nawet przed samym sobą, a co dopiero przed Yechanem.
    Chciał się odwrócić. Cofnąć o krok; może dwa i naprawdę uporządkować ten nieplanowany, rozrastający się chaos. Chciał wymknąć się spod czujnego spojrzenia przyjaciela, w obawie, że ten mógłby wyczytać teraz z niego o wiele za dużo: wszystko to, co Soo uparcie starał się teraz ukryć.
    Yechan robił to przecież tak często, że osiągnął w tym niemal mistrzostwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Soo nie chciał pokazywać tego, jak bardzo to wszystko zbiło go teraz z tropu. Kiedy jego pomysły, słowa, działania i reakcje zaskakiwały już nie tylko innych, ale przede wszystkim jego samego. Kiedy coś, czego nie potrafiłby teraz nawet sprawnie określić, nazwać - wyjaśnić po prostu, wybijało się ponad wszystko inne, migocząc wyraźnie w jego oczach, malując się w nerwowej zabawie palcami, czy ledwo powstrzymywanym teraz, typowym dla tych trudnych sytuacji, nawyku.
      Wypuścił z ust powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywał je z tak wielkim uporem, jak gdyby zależało od tego jego życie i uciekł wzrokiem na bok, zawieszając go ostatecznie na wciąż opierających się na jego ręce, palcach Chana.
      — Nawet nie zapytałem, czy masz na cokolwiek ochotę — poczuł, jak traci kontrolę nad słowami, które zaczęły wylewać się z niego niepowstrzymanie, jedno za drugim. — A przecież powinienem. Zapomnijmy o tym, okej? Nie wiem, co mi odbiło, narobiłem tylko niepotrzebnego bałaganu, a przecież obaj wiemy, że kuchnia to ostatnie miejsce, w którym powinienem się znaleźć.


      Soo

      Usuń
  33. — Nie, nie uznałbym tego za głupie — zaprzeczył niemal od razu, gdy tylko pojął sens wypowiedzianego przed momentem pytania. — ale to zupełnie inna sytuacja, Channie. Nie podoba mi się to, co zamierzasz teraz robić.
    Yosoo zbyt dobrze znał wszystkie zagrywki podobne do tej, której złapał się teraz Chan. Sam stosował je przecież tak często, że te już dawno weszły mu w nawyk, stając się przy okazji czymś na kształt jego… wizytówki. Nie zdołał zorientować się w porę, gdy niepostrzeżenie, w tym metaforycznym tego słowa znaczeniu, zamienili się właśnie miejscami. Gdy, zamiast typowej dla siebie pewności, prezentował coś całkowicie odmiennego, przyjmując ten, tak obcy dla siebie, model działania - ten sam, który tak często obserwował u Chana, a który doprowadzał go przecież każdorazowo do ataku rozsadzającej go nerwowości. Nie potrafiłby wyjaśnić, co dokładnie się teraz stało; znaleźć powodu, dla którego z jego ust uleciało coś, co jeszcze wczoraj wydawałoby mu się wręcz nieprawdopodobne, zajmując przy okazji miejsce dla jego zwyczajowych zaczepek i ostrych komentarzy. Dlaczego się po prostu nie odgryzł? Dlaczego nie machnął ostentacyjnie ręką, twierdząc, że jeśli cokolwiek mu się teraz nie podoba, to nie będą jedli w ogóle? Przecież dokładnie to zrobiłby jeszcze dwa dni temu, przyjmując tę sytuację z przymrużeniem oka, maskując sprawnie swoje zakłopotanie i wyraźny, odrobinę jednak żenujący, brak podstawowych, kulinarnych umiejętności.
    A zamiast tego stał właśnie w całkowitym bezruchu, po środku kuchni, ubrany w za dużą bluzę i bokserki, czując, jak fala trudnego do wyjaśnienia… popłochu, zalewa całe jego ciało.
    Bo oto pierwszy raz od niepamiętnych czasów, podważył własne działania i to nie w zaciszu własnego pokoju, gdzie miałoby pozostać to na zawsze słodką tajemnicą, a przed drugą osobą. Bez możliwości bezpiecznego wycofania się.
    Gdyby znalazł się na miejscu Yechana i przyszłoby mu przyjmować podobny gest ze strony drugiej osoby, nigdy - niezależnie od tego, jakiego rodzaju reakcji wówczas by się imał - nie uznałby takiego działania za głupie. Bezcelowe? Pewnie tak. Przesadne? Być może. Nad wyraz przesadnym? Z całą pewnością. Nigdy nie umniejszyłby jednak wadze, którą niosły ze sobą takie zachowania w tak… otwarty i bezwstydnie ośmieszający sposób. Wiedział przecież, nawet mimo rządzącej nim często ignorancji, że takie drobne, ale zajmujące gesty okazywały się często dużo ważniejsze niż poważne obietnice, górnolotne słowa czy, wprawiające w osłupienie, wyraziste przedsięwzięcia.
    Nie pojmował więc, dlaczego z taką łatwością przyszła mu ocena samego siebie.
    Bóg mu świadkiem, chciałby zapaść się właśnie pod ziemię.
    Uspokoił się, choć nadal w niewielkim stopniu, dopiero wtedy, gdy jakimś cudem udało mu skupić się na kojącym ruchu palców Chana, które wyczuwał teraz wyraźnie na własnej skórze. I na tym, tak znajomym, a wciąż całkowicie pochłaniającym go wrażeniu przyjemnego ciepła, gdy chłopak odgarnął z jego czoła kilka opadających na nie, jasnych kosmyków. Przymknął oczy i trwał tak w zawieszeniu, dopóki nie przemknęło mu przez myśl, że dla takich chwil, mógł częściej doprowadzać jego kuchnię do ruiny.
    — Co robisz? — zapytał, orientując się o dwie sekundy za późno, że Chan puścił jego ramię i odsunął się na niewielką, choć wystarczająco irytującą odległość, którą sam Soo zapragnął od razu zniwelować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez nieznośnie dłużący się moment, obserwował z uwagą poczynania Yechana gdy ten najwyraźniej podejmował się właśnie próby samodzielnego dokończenia tego nieprzemyślanego planu, zapoczątkowanego przez Soo. Chłopak skrzywił się odruchowo, zdając sobie nagle sprawę, że mogło skończyć się to prawdziwą katastrofą i chyba nie był gotowy na to, by przyjąć to bez słowa i… stresu, który dał wyraz w salwie nieprzyjemnych dreszczy, wędrujących mu teraz wzdłuż kręgosłupa.
      — Nie jedz tego może, co? — Soo zaproponował cicho, podchodząc do Chana i ostrożnie opierając brodę na jego ramieniu. Przyglądał się przez chwilę zawartości patelni, która pozostawiała wiele do życzenia, mimo niezaprzeczalnych starań, które włożył w to, by w ogóle nadać tu czemuś jakikolwiek wyraz. — Nie wiem, czy to dobry pomysł, Channie. Możemy zrobić kanapki albo… zjeść tę twoją granolę.


      Soo

      Usuń
  34. — Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza, Channie — przyznał otwarcie, gdy spotkał się z tak jawną odmową ze strony chłopaka. Opieraniem się, do którego nie zdążył się przyzwyczaić; na które nie był gotowy. Zazwyczaj ich dyskusje, niezależnie od tego, czy dotyczyły tych poważnych spraw, czy może zupełnie błahych tematów, wyglądały zupełnie odwrotnie. Yosso napierał (łapiąc się nawet tych nielogicznych i naciąganych argumentów), byle tylko wyrwać dla siebie jak najwięcej racji i kontroli. Chan wykazywał się, zbawienną dla ich relacji, powściągliwością i stanowczo zbyt często zamykał język za zębami. Co zabawne, Soo nie potrafiłby jasno sprecyzować, czy takim zachowaniem Chan bardziej go uspokajał, czy może… doprowadzał do szału.
    Nie mógł przecież czerpać przyjemności z typowego dla siebie przekomarzania się z kimś, kto decydował się nawet nie podejmować rzuconej mu rękawicy. A jednak dzisiaj, teraz, gdy dostawał dokładnie to, czego oczekiwał od wielu podobnych, słownych potyczek, czuł się jedynie… zagubiony. Stał naprzeciw co najmniej kilku wygodnych i doskonale znanych mu, bezpiecznych rozwiązań, a nie potrafił sięgnąć choćby po jedno z nich. Każde wydawało się tak nieodpowiednie. Zupełnie odwrotne niż to, czego naprawdę rozpaczliwie teraz potrzebował.
    Obserwował więc w milczeniu poczynania przyjaciela, czując jak lekka początkowo nerwowość, nabiera na sile i ogarnia w końcu całe jego ciało. Już przy pierwszym ruchu widelca, miał ochotę po prostu wytrącić mu go z dłoni i skwitować to wszystko jednym z najostrzejszych komentarzy, jakie przychodziły mu teraz do głowy. A jednak nie potrafił wydobyć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Być może przerastało go to, co chciał naprawdę powiedzieć, a może… jakaś naiwna cząstka jego podświadomości naprawdę liczyła na to, że mógł usłyszeć nieoczekiwany komplement? Że mimo jawnych dowodów na to, iż przyrządzenie jajecznicy nie było dla niego tak prostym działaniem, jak mógł początkowo przypuszczać, okazałoby się, że jednak… dał radę. Że nie schrzanił doszczętnie czegoś tak prostego, jak przygotowanie śniadania. Zazwyczaj łaknął komplementów z zupełnie innych pobudek. Pragnął podbudować własne ego - to i tak pozornie, błędnie pojmowane, wysokie poczucie własnej wartości. Chciał usłyszeć w ustach innej osoby coś, co utwierdziłoby go w przekonaniu, że radził sobie dobrze, że miał wiele do zaoferowania. Coś, czego nie słyszał w trakcie lat wczesnego dzieciństwa, a od czego teraz uzależniał nie tylko własny nastrój, ale również swoją wartość. Tym razem tak wyczekiwane przez niego słowa, miały przynieść ze sobą coś zupełnie innego - poczucie dobrze spełnionego obowiązku, ale nie dla niego samego. Dla kogoś, na kim zależało mu teraz najbardziej. Wiedział jednak, jak bardzo życzeniowe były to myślenie. Zdradził to już pierwszy grymas na twarzy Chana - ten sam, który bardzo starał się ukryć.
    — Channie, proszę cię, potrujesz się zaraz — skwitował tylko, nie odrywając czujnego spojrzenia od twarzy chłopaka. Był naprawdę bliski od wyrwania mu z rąk tego przeklętego talerza ale obawiał się, że mógłby tylko pogorszyć tę i tak żenującą już sytuację. — jeśli bardzo chcesz zjeść jajecznicę, to zrobię zaraz drugą. Może mi nawet pomożesz, co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam nie wierzył w szczerość ani sens tej propozycji, ale planował złapać się wszystkiego, byle tylko Nie zdołał opanować tej rosnącej w nim potrzeby odzyskania kontroli i bez udziału woli złapał czubkami palców za brzeg talerza, nie przeciągając go na razie ku sobie. Miał szczerą nadzieję, że nie będzie do tego zmuszony. Ostatnie, czego by teraz chciał; czego życzyłby sobie po wczorajszym wieczorze i dzisiejszym, w miarę spokojnym (przynajmniej do tego momentu) poranku, to niepotrzebna im kłótnia. Spór prowadzący jedynie do kolejnych nieporozumień, tak absurdalnych, jak było to tylko możliwe.
      — Bo Channie, słońce — odezwał się jeszcze, odruchowo łapiąc dolną wargę między zęby — chyba masz mnie za idiotę, jeśli myślisz, że nie widzę tego, jak bardzo się teraz męczysz.


      Soo

      Usuń
  35. Chciał dobrze. Nie kierowało nim nic poza szczerą, czystą potrzebą zrobienia czegoś… miłego. Nawet nie tyle odwdzięczenia się, co po prostu podsunięcia mu chanowi pod nos jawnego dowodu na to, że Soo też miał w zanadrzu jeszcze kilka pomysłów, które mogły go pozytywnie zaskoczyć. Takie, które miło byłoby wspominać po kilku tygodniach, może miesiącach od ich zaistnienia. Nie chciał niczego więcej poza powolnym i dyskretnym budowaniu tych elementów ich relacji, które do tej pory kojarzyły się raczej z przypadkowymi doświadczeniami opartymi na wspólnej zabawie. Nawet jeśli dobrej, to wciąż niewiele wnoszącej. Niewiele ich… rozwijającej.
    Kiedy każda kolejna porcja przesolonej jajecznicy lądowała najpierw na widelcu, a potem w ustach Yechana, Soo miał wrażenie, że coś niemal ściska mu żołądek. Choć sam nie przyjął nawet minimalnej ilości tego wyraźnie nieudanego dania, zdawał sobie sprawę, że taka dawka soli nie mogła być ani smaczna ani tym bardziej zdrowa. A ostatnim, czego chciałby sobie teraz życzyć, było wpędzenie Chana w stan zatrucia pokarmowego lub stanu porównywalnego do porannych, poimprezowych mdłości. Obserwował wnikliwie każdy ruch, ostatkiem sił zmuszając się do tego, by nie przerwać żadnego z nich. By nie owinąć własnych palców wokół tego cholernego sztućca, nie rzucić go do zlewu i nie udawać uparcie, że nic, co miało właśnie miejsce, nie zdarzyło się między nimi tak naprawdę.
    Soo wiedział, że Chan nie należał do grona osób, które wypominałyby mu jego potknięcie. Niezależnie od okoliczności, od każdej z błędnie podjętej decyzji, od ogromu kąśliwych uwag wysłanych w jego stronę, chłopak nie podjąłby się odpłacenia tym samym, a Yosoo był tego pewny w niemal stu procentach. Powinien być za to wdzięczny.
    Świadomość ta pozwoliła mu jednak zmierzyć się z myślą, że jego reakcja była motywowana czymś zupełnie innym niż ewentualny strach przed tym, że nieudana próba przygotowania śniadania, ciągnęłaby się za nim jak niepowodzenie wyjątkowo poważnej rangi.
    Czuł się po prostu… źle. Zawiódł samego siebie i musiał pogodzić się w końcu z tym, że wszystkie jego plany, górnolotne założenia, piękne idee, miały na zawsze pozostać tymi niespełnionymi. Wiedział… czuł to wszystko, a mimo to, kiedy Chan w końcu - ku jego wyraźnemu zadowoleniu - postanowił dać za wygraną i odłożyć talerz na bok… odetchnął z ulgą. Poczuł się tak, jakby ktoś zdjął mu właśnie ogromny ciężar z pleców i cieszył się z tego, niezależnie od ceny, jaką przyszłoby mu za to zapłacić.
    Poddał się więc w zaufaniu i kojącym komforcie najpierw niespodziewanemu uczuciu zaciskających się na jego dłoni palców, a potem ulotnemu, ale całkowicie pochłaniającemu go wrażeniu, które zostawił po sobie ten delikatny pocałunek, złożony na jego czole. Złapał się na myśli, że jeśli miał tego doświadczyć po każdej swojej porażce, był gotów wpisać je w plan niemal każdego, kolejnego dnia. Nie było to do końca zdroworozsądkowe, ale przy Chanie rzadko był w stanie postępować logicznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Soo odruchowo oparł wolną dłoń na klatce piersiowej Yechana, dbając o tę nieznaczną, ale nadal bezpieczną przestrzeń między ich ciałami, która miała zagwarantować mu trzeźwość myślenia. Przynajmniej na razie.
      — No nie wiem — zmusił się do tego, by zabrać głos po tej krótkiej chwili absolutnego, wwiercającego się w głowę, milczenia — Zrobienie dla ciebie śniadania było moim pomysłem, a teraz ty chcesz bezczelnie mi go ukraść? Nie jestem pewny, czy mi się to podoba, czy nie.
      Uśmiechnął się. Nieznacznie, ale szczerze, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Chciał się odsunąć, ale jakaś niewidzialna siła nakazywała mu uparcie, by trwał w miejscu, nie rezygnując z tej nieznacznej przyjemności, którą czerpał aktualnie z leniwego, uroczego, choć naznaczonego porażką, poranka.
      — Ale może… — zapytał, opierając czoło na barku blondyna i przymykając na moment oczy. — Może rzeczywiście zabierzemy się za to razem, co? Ja nie zniszczę ci więcej rzeczy, ani niczego nie skopię, a ty zjesz coś, co nie zagrozi ci pochorowaniem?


      Soo

      Usuń
  36. Uczył się nowych rzeczy. Chciał, czy też nie - musiał przyznać, nawet jeśli na razie jedynie przed samym sobą, że Chan pozwalał poczuć mu coś, czego Soo nie czuł jeszcze nigdy wcześniej. Pokazywał mu to, z czego istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy; dzielił te doświadczenia, które - mimo przeżywania podobno bliźniaczych - okazywały się tak nowe. Przywodziły na myśl jedynie to, co nieznane, niezbadane. Soo, w tej właśnie relacji, nie poznawał już samego siebie. Każdy gest, słowo, emocja… wszystko wykraczało poza znajomy i bezpieczny schemat, który stworzył dla siebie już lata temu i który odtwarzał bez rozmysłu raz za razem, gdy tylko zaszła taka potrzeba. Nie rozumiał tego, co działo się teraz w jego głowie i ciele. Ba, gdyby ktoś zapytał go właśnie o powody takiego stanu rzeczy, z dużym prawdopodobieństwem nie potrafiłby udzielić na to racjonalnej odpowiedzi. Sam nie do końca rozumiał ciąg wydarzeń, które sprawiły, że wspólnie z Chanem znaleźli się właśnie w tym punkcie. Potrafiłby określić jasno (może nawet za bardzo) jedno kluczowe zdarzenie z ich życia, po którym nic nie było już takim, jakim było wcześniej, ale… czuł przecież, że kryło się za tym coś więcej. Że nie chodziło jedynie o łóżko (opcjonalnie o kanapę), tylko o to, co nadawało znaczenia całości ich skomplikowanej, ale tak potrzebnej im relacji. Relacji, o którą chcieli walczyć, w której chcieli trwać i z której nie zamierzali rezygnować. Ani wczoraj, ani wczoraj ani w żadnym kolejnym, czekającym na nich jeszcze dniu.
    W innych okolicznościach Soo odwróciłby się właśnie na pięcie i ruszył przed siebie, wyrzucając wcześniej z ust kilka niezbyt pochlebnych opinii. Nie zdołałby przyznać (na pewno nie przed samym sobą), że jego działania spotkały się z katastrofalnym skutkiem; że nie dał rady, że podjął się realizacji planu mocno wykraczającego poza jego możliwości. Teraz natomiast, tkwił w pozycji w pełni… odkrywającej wszystko to, co na co dzień starał się schować. Nie miał już przed Chanem żadnych tajemnic ani zatajonych bolączek. Wpuścił go tak głęboko, jak tylko mógł, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji takiego działania.
    Próbował wydrzeć z tej chwili jak najwięcej, nie odsuwając się od chłopaka choćby minimalnie; nie ruszając z miejsca, opartej na jego klatce piersiowej, dłoni ani czoła, zalegającego na jego barku. Chciał rozkoszować się tym krótkim momentem tak długo, jak tylko będzie mu dane, pozwalając, by całe jego ciało wypełniło to rozkoszne uczucie ciepła i błogiego rozluźnienia, o które w ostatnim czasie było mu przecież tak trudno.
    — Żadnej granoli, Chanie — poprosił, nie zmieniając swojej, tak wygodnej dla niego teraz, pozycji. Zamiast tego, zupełnie odruchowo, zacisnął swoje palce na jego koszulce, upewniając się w tenże ,zawodny niestety, sposób, że Chan również nie ruszy się z miejsca. Przynajmniej nie na razie, w trakcie kilku najbliższych sekund. — To rzeczywiście była tylko próba odwrócenia twojej uwagi. Jeśli mogę tego nie jeść, to… poproszę o cokolwiek innego.
    Nie zorientował się, że ton jego głosu, pozbawiony dotychczas wszelkich emocji, nabierał powoli tego tak typowego charakteru. Ponownie zaczynał brzmieć jak dawny Soo - ten sprzed tygodnia, który nie był nawet świadom tego, jak wiele przeciwności losu przyjdzie mu jeszcze znosić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć ukrywał twarz przed wzrokiem przyjaciela, istniała ogromna szansa na to, że już po samym wydźwięku jego wypowiedzi, Chan zorientuje się, że szli w naprawdę dobrym kierunku.
      — W sumie… — zaczął dość niepewnie, licząc się z tym, że wypowiedziana za chwilę propozycja, będzie wiązała się z kolejnym wysiłkiem, który będzie musiał podjąć. I to na własne życzenie. Że wraz z wybrzmiewaniem tych cisnących mu się na usta słów, na dobre rezygnuje z możliwości usadzenia własnego tyłka na kanapie i oczekiwania na to, co miało się dopiero wydarzyć. Nie chciał się jednak wycofywać. Przemknęło mu przez myśl, że naprawdę mógłby polubić takie poranki. Niespieszne, niewymuszone. Obrzydliwie szczere, a jednocześnie tak rozkosznie uzależniające. — Naprawdę chciałem zjeść tę jajecznicę, wiesz? Zostało jeszcze trochę jajek. Masła też masz aż za dużo. Jeśli trzeba dodać do tego jeszcze coś, to mi to powiedz i może z twoją pomocą w końcu mi to wyjdzie?


      Soo

      Usuń
  37. Było coś niewiarygodnie ujmującego w tych zwyczajnych czynnościach, które jeszcze do niedawna, mimo stosunkowo bliskiej zażyłości, pozostawały gdzieś poza ich zasięgiem. Z niewiadomych przyczyn rezygnowali przecież z wprowadzania ich w tę bezpieczną codzienność, tak ograniczoną i pozbawioną typowych dla niej momentów. Dopiero teraz docierało do niego to, jak niekompletny obraz siebie tworzyli w trakcie tych kilku lat, budowania, podobno najszczerszego rodzaju, relacji. Yosoo, zawładnięty przez urok tego poranka, złapał się właśnie na myśli, że pragnął doświadczać tego raz, po każdym wschodzie słońca; po każdym uniesieniu powiek i pożegnaniu snu. Nie sądził, by była to potrzeba wysokiej rangi. Postrzegał to raczej w kategoriach czegoś zupełnie błahego, dostępnego na wyciągnięcie ręki, czegoś, czego nikt by mu przecież nie odmówił. Nie wiedział jednak jeszcze, jak bardzo się mylił i jak cenną rzecz właśnie odkrywał. Skąd mógłby, skoro nie przyszło mu doświadczać czegoś podobnego jeszcze nigdy wcześniej? Codzienność w jego rodzinnym domu malowała się w stonowanych barwach i niskiej temperaturze - pozbawiona zadziorności, przesadnej bliskości i naturalnej, dla bliskich relacji, wesołości. Codzienność dzielona z Avą przypominała raczej coś na wzór spisanego wcześniej kontraktu, wypełnianego w każdej, spędzonej wspólnie godzinie. Dopiero codzienność, do której zaprosił (a może został zaproszony?) stojącego obok chłopaka, pokazywała mu to, jak wiele wcześniej tracił.
    Kiedy w końcu raz spróbował tego, co do tej pory pozostawało dla niego niedostępne, czuł się jak dziecko zamknięte na noc w fabryce słodyczy - dziecko, które nigdy wcześniej nie miało w swoich ustach nawet czekoladowego cukierka. Chciał więcej i więcej, nie do końca zdając sobie sprawę, dlaczego. Chciał więcej bliskości, więcej skrajnych emocji i wypowiedzianych słów, więcej ukradkowych spojrzeń, powodów do zaciętych kłótni i tego, by godzić się po każdej z nich. Chciał więcej Chana. Potrzeba ta uderzyła w Yosoo nagle, nieoczekiwanie i tym mocniej, że dokładnie w momencie jej zaistnienia, Yechan odsunął się, by wyjąć z lodówki wszystkie potrzebne im składniki. A pustka, jaką pozostawiły po sobie jego dłonie, wcześniej oparte na materiale bluzy lub próbujące okiełznać kilka z bladoróżowych kosmyków, okazała się nie do wypełnienia.
    Soo poczuł się tak, jak wyjątkowo chwiejna roślina, pozostawiona nagle bez swojego, koniecznego dla niej, oparcia.
    Przyglądał się w milczeniu wszystkiemu, co znalazło się teraz w zasięgu jego wzroku, niespecjalnie mogąc skupić się na tym, by rzeczywiście zająć się w końcu przygotowywaniem tego przeklętego śniadania. Choć jeszcze minutę temu sam na to przecież nalegał. Nie chodziło o baczne spojrzenie Chana, gotowego wkroczyć do akcji jeśli tylko coś znów zacznie wymykać się spod kontroli. Nie czuł presji - raczej trudny do wyjaśnienia spokój. Brakowało mu po prostu…
    — Channie — odezwał się po chwili milczenia, nie pozwalając sobie na dokończenie tej myśli i niemal od razu żałując tego, że nie opanował w sobie potrzeby, by zabrać głos. Mógłby utrzymać ją przecież na uwięzi, nie pozwalając na to, by odsłonić się jeszcze bardziej niż dotychczas. Udawałby, że wszystko było w porządku, że panował nad sobą i wszystkimi śmiesznymi pragnieniami, wypełniającymi teraz jego serce i umysł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatrzymał swoje spojrzenie, teraz pełne czegoś na kształt niepewności, na stojącym niedaleko Yechanie, walcząc z odruchem, by po prostu nie złapać teraz za jego koszulkę i w ten oto dość nieoczekiwany sposób, zniwelować powstałą między nimi odległość. Coś uparcie nakazywało mu trzymać ręce przy sobie. Przynajmniej na razie.
      — A możesz… — zakasłał odruchowo, próbując zakryć żenujące drżenie własnego głosu. Nie był jednak pewien, czy w ogóle przyniosło to ze sobą oczekiwany efekt. Chciałby wierzyć, że tak, ale nawet on, w całej swojej ignorancji, musiał przyznać, że zwykle takie działania spotykały się raczej z jego wyraźnym niepowodzeniem. — możesz stanąć bliżej?
      Pół sekundy po wybrzmieniu ostatniej z głosek, przegrał toczoną już wcześniej walkę. Wyciągnął przed siebie dłoń, owijając ją delikatnie wokół nadgarstka, przyciągnął go tak blisko, że niemal stykali się nosami.
      — Bez ukrytych pułapek. Naprawdę chcę zrobić to śniadanie, a później je zjeść, ale… — zawahał się jedynie na sekundę. Ostrożnie odwrócił się z powrotem w stronę, wciąż wyłączonej płyty indukcyjnej i oparł na niej lekko dygoczące dłonie — Ale po prostu chcę… potrzebuję żebyś był blisko.

      Soo

      Usuń


  38. Ulga. Ogromna, zalewająca każdy skrawek jego ciała. Wypełniająca umysł, serce, płuca… rozchodząca się kojącymi, ciepłymi falami od czubka jego głowy, po koniuszki rozedrganych palców. Właśnie to poczuł, gdy Chan nie oponował. Gdy godził się na to, co proponował (lub próbował wymusić) Soo. Gdy pozwalał mu na to, by badał nowe lądy, wkraczał na nieznany grunt na swoich, często tak absurdalnych, ale tych uspokajająco znajomych zasadach. Zupełnie tak, jak teraz, kiedy ta, zmniejszona niemal do absolutnego minimum, odległość - mimo pewnych niesionych ze sobą utrudnień w postaci niewygody lub ograniczonej swobodzie ruchów - okazywała się dla niego tak niezbędna. Pozwoliła uspokoić nerwy, bardziej związane z tym, co wydarzyło się wczoraj, a co powoli wracało do jego świadomości, niż z tym, że podejmował właśnie kolejne próby gotowania, które mogły skończyć się porażką. Liczył oczywiście na to, że tak nie będzie. Wątpił, że Chan pozwoliłby przypalić mu kolejną patelnię albo wsypać do jajek zbyt dużą ilość soli, stojąc tuż za jego plecami. Nie, kiedy wystarczył jego najmniejszy, gest, by zatrzymać ewentualny błąd nim ten na dobre położyły się cieniem na - chyba ich już wspólnych - staraniach.
    Rozproszył się na jeden, krótki moment, gdy poczuł na biodrze znajomy i niewątpliwie przyjemny, nieznaczny ciężar. Najchętniej skupiłby się tylko na tym, całkowicie wyrzucając z głowy inne, mniej znaczące teraz rzeczy. Przemknęło mu nawet przez myśl, że może prośba o to, by stali jak najbliżej siebie, nie była do końca bezpieczna, zwłaszcza jeśli chciał doprowadzić do końca swój plan z przygotowaniem na śniadanie czegoś, co dałoby się w końcu zjeść.
    Wciąż zaskakiwało go to, jak intensywnie działała na niego obecność Chana. Każdy jego, nawet ten przelotny lub w pełni przypadkowy, dotyk, słodkie słowo czy moment, w którym skupiali się tylko na sobie nawzajem. Nie doświadczał podobnych wrażeń nigdy wcześniej i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak wdzięczny powinien być za to, że przyszło mu je dzielić z kimś, z kim wymieniał, tak pokaźnego rozmiaru, zaufanie.
    — Okej — Soo przyjął wskazówkę nad wyraz spokojnie, notując to w głowie z uważnością porównywalną do tego, jak gdyby próbował zapamiętać właśnie kod do sejfu skrywającego w sobie największe tajemnice ludzkości. Nie próbował niczego udawać. Już nie. — Myślałem, że przy większym grzaniu, zrobię to po prostu szybciej. No i nie martw się, odkupię tę patelnię.
    Fakt, że relacja z Chanem nie będzie należała do tych typowych, Soo pojął niemal na samym początku jej tworzenia. Nieznana mu dotąd nić porozumienia połączyła tę dwójkę już po pierwszych, wymienionych przypadkowo zdaniach. I choć Soo nie mógł przeczuwać, dokąd zaprowadzi ich ta niewinna i pewnie pospieszna decyzja, by wymienić się numerami telefonów i pozwolić tej znajomości na naturalne rozwinięcie, patrząc na chłopaka coś podpowiadało mu, że to wszystko było tego warte; że miało przynieść ze sobą coś, czego tak bardzo brakowało mu w życiu, a z istnienia czego nie zdawał sobie wcześniej nawet sprawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz stał tuż przed nim, czując na szyi jego ciepły, miarowy oddech, całe jego ciało tuż za swoimi plecami i wiedział, że nie musiał ukrywać ani siebie, ani niczego, co rodziło się właśnie w jego głowie. Z trudem zmusił się do zrobienia teraz czegokolwiek, przejmując z dłoni Chana trzymane przez niego jajko. Wbicie go na rozgrzaną patelnię poszło mu dużo sprawniej niż poprzednio, a gdy zorientował się, że ani przy tym, ani przy żadnym z trzech kolejnych, nie wypuścił z dłoni nawet skrawka skorupek, miał ochotę ogłosić swój oficjalny sukces.
      Bezmyślnie cofnął się o pół kroku, nie orientując się nawet, że przylgnął do Chana plecami.
      — Jak tak się zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że… — przerwał, trochę z rozwagą, a trochę z potrzeby przedłużania tych chwil tak bardzo, jak tylko byłby teraz w stanie. — Mógłbym to polubić.
      Odruchowo sięgnął po leżącą obok niego, drewnianą tym razem, łyżkę i zamieszał nią w jajkach, pewnie nieco mocniej, niż było to teraz potrzebne.


      Soo

      Usuń
  39. Wstrzymał oddech. Chyba piąty raz w ciągu ostatnich kilku minut, które przyszło im spędzić w tej tak zwyczajnej, a jednocześnie niewiarygodnie ujmującej sytuacji. Nigdy wcześniej nie pomyślałby, że przygotowywanie jajecznicy mogłoby, nie tylko zająć jego uwagę w równym stopniu, ale również dostarczyć tak pozytywnych emocji, że wysłanie doświadczeń z tego poranka poza granice trwałej pamięci, wydawałoby się teraz wręcz niemożliwe.
    Nie chodziło już nawet o to, że spędzali razem czas w tak bezpiecznej, skrytej przed resztą świata, przestrzeni, nie przejmując się tym, co czekało na nich na zewnątrz. W mieszkaniu Soo, na uczelni, w pracy Chana. To wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy z tak ogromną łatwością przychodziło im właśnie czerpanie czystej przyjemności z tak przyziemnych czynności, jak wspólnie przygotowywanie śniadania. Choć, prawdę mówiąc, w przypadku Yosoo i to przestawało powoli stanowić najważniejszy z celów, podejmowanych właśnie działań. Było mu coraz trudniej utrzymać skupienie na rozgrzanej patelni, na pilnowaniu ruchów własnych dłoni czy czasu poświęconego na zbyt niespieszne (jak dla niego) smażenie jajek. Jak mógłby odnieść na tym polu jakiekolwiek zwycięstwo, gdy powolne, początkowo ledwie wyczuwalne ruchy na jego biodrze teraz uzależniały go od siebie jeszcze bardziej niż zazwyczaj, a dłoń chłopaka, która nagle nakryła jego własną, była jak idealne zwieńczenie tej niespotykanej sytuacji? Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że sam doprowadził do tego, co miało właśnie miejsce. Sam postanowił zapoczątkować ciąg tych drobnych wydarzeń, które skutecznie utrudniały mu teraz swobodne działanie, ale… mimo tego, że jakaś jego część krzyczała właśnie, szarpała się metaforycznie w jawnym sprzeciwie stopniowej utracie kontroli, Soo nie potrafiłby zmusić się do pożałowania żadnego z poprzedzających tego kroków.
    Bo w końcu poczuł się… potrzebny, chciany i na miejscu - właśnie tutaj, między ramionami Chana. Odruchowo przymknął oczy na sekundę, może dwie i odchylił nieznacznie głowę do tyłu, opierając ją ukradkiem na barku chłopaka, szybko orientując się, że niestety nie mógł pozwolić sobie teraz na więcej. Nie, jeśli nie chciał poddawać mu pod nos kolejnej, nieudanej potrawy. Przygryzł delikatnie środek policzka, byle tylko utrzymać się w ryzach względnego porządku i ponownie nie pokazać tego, jak niewiele było trzeba, by doprowadzi go do stanu absolutnego bałaganu. Miał szczerą nadzieję, że szło mu to wystarczająco dobrze, by jego wewnętrzny chaos umykał na razie uwadze blondyna, choć przecież całe jego ciało, to automatyczne drgnięcie na dźwięk ujmującego zdrobnienia, którego nie słyszał od nikogo innego, zdradzało go doskonale.
    — Channie… — zaczął niepewnie, absolutnie nie przejmując się jeszcze tym, że z każdą kolejną sekundą, spędzoną w takiej pozycji, tracił resztki kontroli nie tylko nad sytuacją, ale i… nad samym sobą — …czyli… nie idziesz dziś do pracy?
    W jego głosie rozbrzmiewała przede wszystkim nadzieja, że za wypowiedzianymi wcześniej słowami, rzeczywiście kryła się tylko prawda. Że nigdzie im się nie spieszyło i niezależnie od tego, czemu mieli jeszcze stawić czoła, dziś mogli czerpać z komfortu błogiej nieświadomości jak najwięcej. I razem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo mogli spędzić ten dzień razem, prawda? Miał nadzieję, że tak, choć coś podpowiadało mu, że przecież nie było to aż tak oczywiste. Przecież sam fakt braku obecności w grafiku pracowniczym, nie świadczył jeszcze o tym, że Chan nie miał w planach robienia czegokolwiek innego, co niekoniecznie obejmowało też Soo. Nie mógłby mieć mu tego za złe. Zjawił się wczoraj w jego mieszkaniu bez jakiejkolwiek zapowiedzi, czy choćby pytania o to, czy nie burzył ustalonego wcześniej porządku. Wymaganie stuprocentowej uwagi byłoby i tak sporym już nadużyciem. Pozwolił porwać się temu nieprzyjemnemu wirowi rozważań, choć może zupełnie niepotrzebnie. Odpowiedź miał przecież tak blisko… na wyciągnięcie ręki (czy może raczej kilku prostych słów).
      Nie miał jednak odwagi, by zapytać o to wprost. Zamiast tego złapał się bezpiecznego, przynajmniej dla siebie, rozwiązania, pozwalając sobie na powrót znajomej kąśliwości.
      — I ej — włożył całą pozostałą w sobie siłę, by opanować słaby głos. — Nie próbuj mi tu niczego utrudniać, bo nie zjesz tego śniadania. Coś chyba za dobrze bawisz.


      Soo

      Usuń


  40. Jakiś czas temu zastanawiał się, czy kiedykolwiek (jeśli oczywiście dane mu będzie trwać w tej relacji wystarczająco długo i w takim właśnie wymiarze) przestanie reagować na Chana w ten oto sposób. Czy, jeśli charakter ich zażyłości, nie zostanie skierowany na inny, ponownie bardziej niewinny tor, nauczy się kontrolować do tego stopnia, że delikatne ruchy palców na jego skórze, przestaną rodzić defilady niezmiennie zaskakujących, ale tak przyjemnych dreszczy. Zadawał sobie te pytania za każdym razem, ilekroć tylko dawał się zapędzać w te drobne, choć kuszące pułapki, w których oddawał dowodzenie w zaufane ręce Chana. Kiedy pozwalał jemu, jak również i samemu sobie, by skupić się jedynie na tym, co tu i teraz, pomijając to, co było przecież tak nieistotne. Przynajmniej w trakcie trwania tych krótkich chwil.
    A fakt, że z każdym kolejnym razem, odczuwał coraz mniej niepokoju z tym związanego; że opierał się temu w coraz mniejszym stopniu, okazywał się równie zaskakujący, co przerażający.
    Choć powinien przywołać się teraz do porządku i wrócić do powierzonego mu - głównie przez samego siebie - zadania, nie potrafił zrobić nic, poza trwaniem w błogim bezruchu, nadal tonąc w przyjemności wynikającej z tej bliskości, za utrzymanie której mógłby teraz oddać niemal wszystko. Ledwie powstrzymał w ustach jęk zawodu, gdy jedna z dłoni Chana opuściła swoje miejsce, by pospiesznie dosypać soli do jajecznicy, która przestała mieć dla niego już jakiekolwiek znaczenie. Miał ochotę najpierw zganić za to jego, a później samego siebie, ale nie zdążył, bowiem całą jego uwagę skupił na sobie ten nieznaczny pocałunek, który poczuł nagle na swojej szyi. Coś, co w innych okolicznościach pozbawiłoby go tchu i zmusiło do tego, by potulnie poddać się dalszemu biegowi wydarzeń. Być może właściwie, a być może nie. To nie miałoby znaczenia. Teraz jednak… wszystko malowało się w zupełnie innych barwach, a Soo tak bardzo próbował udowodnić, że kontrolował jeszcze cokolwiek.
    Zamiast tego wyprostował się więc pospiesznie, łapiąc się na tym, że słowa Chana, który mówił coś nieprzerwanie, rozmywały się teraz w dźwiękach smażenia i plątaninie myśli, która na dobre zawładnęła całym umysłem Soo. Złapał się na tej jednej, irytująco bezwstydnej, że najchętniej po prostu by go stamtąd zabrał, ignorując wcześniejsze założenia i plany. Nie zdawał sobie nawet sprawy, ile z wypowiedzi chłopaka umykało przed sekundą jego uwadze.
    — Przepraszam, gdzieś odleciałem — przyznał w pełnej szczerości, odruchowo nadając ruchom ręki nieco szybszego (może nawet za bardzo) tempa. Nie wiedział, ile zdoła jeszcze udźwignąć, nim na dobre się podda, zapominając o tym wszystkim, co miał teraz w zamiarze wykonać. — Rozpraszasz mnie, ale nie chcę, żebyś przestawał.
    Wolał to uściślić. W ostatnim czasie zbyt wiele razy pozwalał na to, by jego słowa były odbierane zupełnie odwrotnie niż mógłby sobie życzyć, czy też przeciwnie - były wykorzystywane przeciwko niemu z pełnym rozmysłem. Nie był pewny, czy tym razem udźwignąłby na barkach ciężar takiej zagrywki, niezależnie od tego, jakie motywacje dałyby jej początek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla własnego bezpieczeństwa, wyłączył grzałkę w płycie, wykonał jeszcze trzy szybkie i pewnie zbyt intensywne ruchy łyżką, sprzeciwiając się nieznacznemu oporowi dłoni Chana i odwrócił do niego, przez krótki moment dając się pochłonąć dzielącej ich (a raczej łączącej) niewielkiej odległości.
      — Chyba gotowe — szepnął w nadziei, że taki obrót spraw pozwoli mu na wyjście z tej sytuacji z twarzą. — Możemy jeść.
      Kilka sekund później, wymykał się sprawnie z objąć blondyna i przerzucając zawartość patelni na dwa, przygotowane wcześniej talerze, zaczynał rozumieć, że nic, do czego zdążył przywyknąć, miało mu się już chyba w ogóle nie przydać.
      — I Channie… — zaczął cicho, wlepiając spojrzenie w przygotowaną wspólnie jajecznicę. Długie sekundy milczenia wwiercały się teraz w jego umysł. — Chyba lubię, jak tak do mnie mówisz — przyznał w końcu, nawiązując do czułego zdrobnienia, nie znajdując w sobie jednak wystarczająco dużej odwagi na to, by nazwać jednoznacznie i wprost to, co miał teraz na myśli. Liczył skrycie, że Chan zrozumie. Zawsze rozumiał. Miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie i odnajdzie w jego oczach (i wszystkim innym, co mogło go jeszcze zdradzić) odpowiedź na rodzące się w nim zapewne wątpliwości, co do sensu tej pospiesznej, skąpanej w niepewności, wypowiedzi; że obejdzie się bez dodatkowych pytań, mogących wywołać w Soo kolejną falę zażenowania, którą tym razem byłoby mu wyjątkowo trudno już powstrzymać.

      Soo

      Usuń