But I've had one too many cigarettes burning up my lungs
Had the taste of one too many lips hanging of my tongue
+16
Przymyka oczy, czując jak czerń pod powiekami wiruje, przyprawiając o zawrót głowy, a wiatr prześlizguje się po nim, przeczesując kędzierzawe włosy i mierzwiąc ubrania. Uchyliwszy nieznacznie ciężkie powieki, przechadza się wzdłuż krawędzi dachu wysokiego na czterdzieści pięter wieżowca, przysuwa blanta do ust i zaciąga się nim, jakby w ogóle nie martwił go fakt, że jeśli źle postawi stopę, runie prosto w niebyt.
W tej chwili po prostu rozkoszuje się chwilą, odpoczynkiem od natrętnych myśli i poczuciem nieograniczonej wolności, nic innego nie ma już dla niego znaczenia.
Po raz kolejny pokonuje długość dachu, patrząc w dół i czując się tak niedorzecznie lekko, że zaczyna zastanawiać się, jakby to było, gdyby spróbował nauczyć się latać.
Jak by to było, frunąć z czterdziestego piętra, po prostu poddać się grawitacji i nie myśleć o niczym poza niechybnym końcem?
Nie chwieje się, jego krok jest sprężysty, ale w dziwny sposób zaskakująco wyważony i pewny, jakby przechadzał się po tym dachu od lat i mógł to robić z zamkniętymi oczyma.
Wypuszcza z płuc piekący, słodki dym przez uchylone usta, ani na chwilę nie spuszczając skupionego wzroku z szarańczy świateł przemykających siatką ulic w oddali. Przypominają mu teraz kolonię mrówek poruszających się w ustalonym porządku, ale z tego, co pamięta, mrówki nie świecą.
Świetliki, być może, ale świecące mrówki?
Spogląda krytycznie na bibułkę z suszem, po czym bez żalu rzuca ją za siebie, stając na krawędzi, wyczuwając ją pod podeszwami butów, tak, że czubki nieznacznie wysuwają się poza budynek.
Jak długo będzie spadał z czterdziestego piętra?
Nie wie. Wie tylko, że na pewno by tego nie przeżył.
Wciska kciuki w kieszenie znoszonych jeansów i kołysze się na stopach, uśmiechając się pod nosem na myśl, że najwyraźniej do tego właśnie sprowadza się cała jego egzystencja: do tańca na ostrzu noża; do stracenia wszystko, a jego wszystko to nic.
W tej chwili po prostu rozkoszuje się chwilą, odpoczynkiem od natrętnych myśli i poczuciem nieograniczonej wolności, nic innego nie ma już dla niego znaczenia.
Po raz kolejny pokonuje długość dachu, patrząc w dół i czując się tak niedorzecznie lekko, że zaczyna zastanawiać się, jakby to było, gdyby spróbował nauczyć się latać.
Jak by to było, frunąć z czterdziestego piętra, po prostu poddać się grawitacji i nie myśleć o niczym poza niechybnym końcem?
Nie chwieje się, jego krok jest sprężysty, ale w dziwny sposób zaskakująco wyważony i pewny, jakby przechadzał się po tym dachu od lat i mógł to robić z zamkniętymi oczyma.
Wypuszcza z płuc piekący, słodki dym przez uchylone usta, ani na chwilę nie spuszczając skupionego wzroku z szarańczy świateł przemykających siatką ulic w oddali. Przypominają mu teraz kolonię mrówek poruszających się w ustalonym porządku, ale z tego, co pamięta, mrówki nie świecą.
Świetliki, być może, ale świecące mrówki?
Spogląda krytycznie na bibułkę z suszem, po czym bez żalu rzuca ją za siebie, stając na krawędzi, wyczuwając ją pod podeszwami butów, tak, że czubki nieznacznie wysuwają się poza budynek.
Jak długo będzie spadał z czterdziestego piętra?
Nie wie. Wie tylko, że na pewno by tego nie przeżył.
Wciska kciuki w kieszenie znoszonych jeansów i kołysze się na stopach, uśmiechając się pod nosem na myśl, że najwyraźniej do tego właśnie sprowadza się cała jego egzystencja: do tańca na ostrzu noża; do stracenia wszystko, a jego wszystko to nic.
Przecież nikomu nie byłoby żal, nawet jemu nie byłoby żal.
Nie jest mu żal. Kiedy myśli o tym jednym kroku w przód, czuje tylko i wyłącznie ulgę, może nawet odrobinę euforii. Gdyby tak nauczyć się latać, zanim wszystko się skończy?
Dlaczego wciąż zwleka i wodzi sam siebie za nos? Powinien był rzucić się w przepaść już dawno temu, ale wciąż tego nie zrobił.
Dlaczego?
Wzdycha z umęczeniem pod nosem, ostatni raz patrzy w bezgwiezdne niebo — myśli, że będzie mu brakować widoku nieba — i wyciąga ręce z kieszeni, stawiając krok w drodze do wyzwolenia; serce zimne, a w głowie pustka.
Nie jest mu żal. Kiedy myśli o tym jednym kroku w przód, czuje tylko i wyłącznie ulgę, może nawet odrobinę euforii. Gdyby tak nauczyć się latać, zanim wszystko się skończy?
Dlaczego wciąż zwleka i wodzi sam siebie za nos? Powinien był rzucić się w przepaść już dawno temu, ale wciąż tego nie zrobił.
Dlaczego?
Wzdycha z umęczeniem pod nosem, ostatni raz patrzy w bezgwiezdne niebo — myśli, że będzie mu brakować widoku nieba — i wyciąga ręce z kieszeni, stawiając krok w drodze do wyzwolenia; serce zimne, a w głowie pustka.
The blood that drips down your chin is sickly sweet and metallic and oh so familiar
You're not sure you remember who it belongs to anymore
— Dlaczego nie dałam Ci skoczyć? — Marszczy brwi. — Bo gdybyś skoczył, nie mogłabym żyć ze świadomością, że nie spróbowałam Cię powstrzymać. Wtedy zeskrobywaliby z asfaltu nas oboje, a ja chcę jeszcze zrobić kilka niemądrych rzeczy, w końcu jestem diabłem.
Wypielęgnowana dłoń unosi się ku górze, chwytając między kciuk a palec wskazujący zbłąkany kosmyk, który opada mu na czoło. Skrzętnie wplątuje go w resztę poskręcanych włosów, opuszkiem zahaczając przy okazji o męską skroń i policzek. Opuszcza powoli rękę, ale ostatecznie zatrzymuje ją na wysokości jego serca. Muska wskazane miejsce przez materiał czarnej koszuli.
— Czujesz je? Może boli, drażni i rwie się do skoku, ale to znak, że możesz jeszcze je naprawić.
Oparty na ramionach, czuje jedynie ból wiercący dziurę między łopatkami. Chce opuścić się niżej, ale to uniemożliwiłoby mu skanowanie jej twarzy z bliska. Teraz go nie okłamie, nawet gdyby bardzo chciała.
Nie wierzy, że skoczyłaby po nim, dlatego parska śmiechem, krótkim i pozbawionym jakiegokolwiek zabarwienia. Takim, którym zwykł poruszać w człowieku najskrzętniej skrywane lęki. Nie ma pojęcia, dlaczego wizja dwóch ciał zeskrobywanych z asfaltu wydaje mu się w satysfakcjonująca na pewnym poziomie.
— Jeśli jesteś diabłem, nie zrobiłoby Ci to różnicy — stwierdza, przesuwając spojrzeniem po jej rysach. — Mi by nie zrobiło.
W końcu to tylko jednego szaleńca mniej. Nikt normalny nie decyduje się przecież rzucić z dachu pod wpływem impulsu, skuszony wizją nieważności.
Już ma zapytać, jakie to głupie rzeczy chciałaby jeszcze w życiu zrobić, ale rejestruje ruch jej dłoni przy swojej twarzy i drga mimowolnie, jakby wybudzony z dziwnego transu. Jakby odzyskał nagle świadomość tego, jak blisko siebie się znajdują i że są w zasięgu swoich rąk.
Pozwala, by ujęła kosmyk jego włosów, choć jeśli już musi ich dotykać, wolałby, żeby je przeczesywała.
— Nie. Nie czuję — odpowiada zgodnie z prawdą, przenosząc ciężar ciała na jedno ramię, by długimi palcami objąć jej nadgarstek i powoli naprowadzić ją na tył swojej głowy, by zatopiła palce w rozwichrzonych lokach, na których skłębił się sosnowy zapach. Słyszy, że z jej ust wydobywa się pomruk, nie przerywa mu jednak. — To tylko organ. Zwitek włókien, naczyń i nerwów. Bije, bo musi. Kompletnie bez znaczenia.
Jego oczy stopniowo pustoszeją. Czuje, jak z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem odzyskuje grunt pod nogami. Ten, który pod wpływem używek na moment stracił i omal nie przypłacił tego życiem.
— Nie wszystko da się naprawić.
Odsuwa dłoń od wąskiego przegubu, znów przylegając nią stabilnie do betonu na wysokości czubka głowy między swoimi ramionami. Mimowolnie zwraca uwagę na to, jak długie, pachnące szaleństwem nocy włosy rozlewają się po chropowatej fakturze dachu, niemal sięgając jego palców, po czym wraca zgubnym spojrzeniem do błyszczących oczu.
— Może się pomyliłem. Może tylko ja jestem tu diabłem.
W końcu zadaniem diabła jest niszczyć, nie naprawiać.
— Nie powinnaś raczej wodzić mnie na pokuszenie? — Pyta więc, powoli nudząc się rozmową i tym razem to on ujmuje kosmyk jej włosów.
Nagle czuje, jak uwieszone dotychczas bezczynnie na jego kudłach palce zgodnie z jego wolą zaczynają z wolna przeczesywać skręcone pasma, rozplątując jedno po drugim. Po jego plecach przetacza się dreszcz, a powieki mrużą w zadowoleniu, nim jednak przypomina sobie, by tak się nie rozpływać, ona dostrzega, jaki ma na niego wpływ. To, że widzi, poznaje po jej uśmiechu i prawie żałuje. Prawie, bo wtedy jej oddech dotyka wrażliwej skóry za uchem i Ezequiel nie może oprzeć się wrażeniu, że jest przez nią sprawdzany.
— A to czujesz?
— Czuję — odpowiada miękko, upojnie wibrującym tonem. — Ale nie jestem pewien, czy dowodzi to czegokolwiek...
— Dowodzi, że powinnam wodzić Cię na pokuszenie. Skąd wiesz, że od początku nie miałam takiego zamiaru?
Już ma pochylić się do niej, chcąc przynajmniej otrzeć o te uchylone usta, które kuszą go niezmiennie od paru chwil, ale znienacka to ona przyciąga go bliżej w swoją stronę, za włosy, które jeszcze przed momentem gładziła.
Tym jednym gestem ostatecznie przełamuje atmosferę, którą od pewnego czasu udaje jej się skutecznie z nim budować, a potem rujnuje ją doszczętnie, dotykając językiem jego ucha; miejsca, gdzie pieszczoty od zawsze odczuwa bardzo intensywnie. Ezequiel spina się znów niemal instynktownie, a czarne oczy błyszczą mu czymś zgoła niebezpiecznym, jakby w sekundę z kociego kanapowca przeistoczył się w tygrysa prężącego do skoku.
Nie powinna tego robić, tak wystawiać go na próbę. Jeszcze nie wie, że nie jest przy nim tak bezpieczna, jak wydaje jej się, że jest. Nie ma jednak czasu, ani chęci nad tym myśleć. Z trudem chwyta rozbiegane myśli pod wpływem narkotyku, tym ciężej, kiedy różowy język przemyka po czerwonych jak krew ustach milimetry od jego własnych.
Czerwień kocha od zawsze. W każdym odcieniu i natężeniu, ale jego zdaniem szczególnie dobrze prezentuje się na kobietach. Nic więc dziwnego, że na moment zawiesza uwagę na jej wargach, już jakby samym tym spojrzeniem zamierzał skraść jej tysiące pocałunków.
— To także czuję — mruczy nisko, tym razem grzesznie, jak na diabła przystało. Powoli opuszcza ciało z dłoni na łokcie, na których opiera się wygodnie, niwelując i tak niewielką przestrzeń między ich ciałami. Dotychczas balansował na granicy, którą wyznaczył, a którą ona zdecydowała się przekroczyć. Atmosfera między nimi wyraźnie zmienia temperaturę, a on nie ma zamiaru dłużej się temu opierać. Wplątuje więc obie dłonie w jej włosy, tak, by kreśląc kciukami linię jej żuchwy, móc swobodnie odchylić w tył jej głowę. Bez pośpiechu odsłania przed sobą jasną skórę, zaraz łaskocząc ją gorącym szeptem. — Czuję wiele rzeczy i do żadnej z nich nie potrzeba mi serca.
To mówiąc, jakby na dowód, przywiera do kolumny jej szyi, w długim, niemożliwie pikantnym pocałunku, rozlewającym się po tkankach żywym ogniem, którego nie łagodzi nawet wilgoć przesuwającego się wzdłuż tętnicy języka.
Wypielęgnowana dłoń unosi się ku górze, chwytając między kciuk a palec wskazujący zbłąkany kosmyk, który opada mu na czoło. Skrzętnie wplątuje go w resztę poskręcanych włosów, opuszkiem zahaczając przy okazji o męską skroń i policzek. Opuszcza powoli rękę, ale ostatecznie zatrzymuje ją na wysokości jego serca. Muska wskazane miejsce przez materiał czarnej koszuli.
— Czujesz je? Może boli, drażni i rwie się do skoku, ale to znak, że możesz jeszcze je naprawić.
Oparty na ramionach, czuje jedynie ból wiercący dziurę między łopatkami. Chce opuścić się niżej, ale to uniemożliwiłoby mu skanowanie jej twarzy z bliska. Teraz go nie okłamie, nawet gdyby bardzo chciała.
Nie wierzy, że skoczyłaby po nim, dlatego parska śmiechem, krótkim i pozbawionym jakiegokolwiek zabarwienia. Takim, którym zwykł poruszać w człowieku najskrzętniej skrywane lęki. Nie ma pojęcia, dlaczego wizja dwóch ciał zeskrobywanych z asfaltu wydaje mu się w satysfakcjonująca na pewnym poziomie.
— Jeśli jesteś diabłem, nie zrobiłoby Ci to różnicy — stwierdza, przesuwając spojrzeniem po jej rysach. — Mi by nie zrobiło.
W końcu to tylko jednego szaleńca mniej. Nikt normalny nie decyduje się przecież rzucić z dachu pod wpływem impulsu, skuszony wizją nieważności.
Już ma zapytać, jakie to głupie rzeczy chciałaby jeszcze w życiu zrobić, ale rejestruje ruch jej dłoni przy swojej twarzy i drga mimowolnie, jakby wybudzony z dziwnego transu. Jakby odzyskał nagle świadomość tego, jak blisko siebie się znajdują i że są w zasięgu swoich rąk.
Pozwala, by ujęła kosmyk jego włosów, choć jeśli już musi ich dotykać, wolałby, żeby je przeczesywała.
— Nie. Nie czuję — odpowiada zgodnie z prawdą, przenosząc ciężar ciała na jedno ramię, by długimi palcami objąć jej nadgarstek i powoli naprowadzić ją na tył swojej głowy, by zatopiła palce w rozwichrzonych lokach, na których skłębił się sosnowy zapach. Słyszy, że z jej ust wydobywa się pomruk, nie przerywa mu jednak. — To tylko organ. Zwitek włókien, naczyń i nerwów. Bije, bo musi. Kompletnie bez znaczenia.
Jego oczy stopniowo pustoszeją. Czuje, jak z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem odzyskuje grunt pod nogami. Ten, który pod wpływem używek na moment stracił i omal nie przypłacił tego życiem.
— Nie wszystko da się naprawić.
Odsuwa dłoń od wąskiego przegubu, znów przylegając nią stabilnie do betonu na wysokości czubka głowy między swoimi ramionami. Mimowolnie zwraca uwagę na to, jak długie, pachnące szaleństwem nocy włosy rozlewają się po chropowatej fakturze dachu, niemal sięgając jego palców, po czym wraca zgubnym spojrzeniem do błyszczących oczu.
— Może się pomyliłem. Może tylko ja jestem tu diabłem.
W końcu zadaniem diabła jest niszczyć, nie naprawiać.
— Nie powinnaś raczej wodzić mnie na pokuszenie? — Pyta więc, powoli nudząc się rozmową i tym razem to on ujmuje kosmyk jej włosów.
Nagle czuje, jak uwieszone dotychczas bezczynnie na jego kudłach palce zgodnie z jego wolą zaczynają z wolna przeczesywać skręcone pasma, rozplątując jedno po drugim. Po jego plecach przetacza się dreszcz, a powieki mrużą w zadowoleniu, nim jednak przypomina sobie, by tak się nie rozpływać, ona dostrzega, jaki ma na niego wpływ. To, że widzi, poznaje po jej uśmiechu i prawie żałuje. Prawie, bo wtedy jej oddech dotyka wrażliwej skóry za uchem i Ezequiel nie może oprzeć się wrażeniu, że jest przez nią sprawdzany.
— A to czujesz?
— Czuję — odpowiada miękko, upojnie wibrującym tonem. — Ale nie jestem pewien, czy dowodzi to czegokolwiek...
— Dowodzi, że powinnam wodzić Cię na pokuszenie. Skąd wiesz, że od początku nie miałam takiego zamiaru?
Już ma pochylić się do niej, chcąc przynajmniej otrzeć o te uchylone usta, które kuszą go niezmiennie od paru chwil, ale znienacka to ona przyciąga go bliżej w swoją stronę, za włosy, które jeszcze przed momentem gładziła.
Tym jednym gestem ostatecznie przełamuje atmosferę, którą od pewnego czasu udaje jej się skutecznie z nim budować, a potem rujnuje ją doszczętnie, dotykając językiem jego ucha; miejsca, gdzie pieszczoty od zawsze odczuwa bardzo intensywnie. Ezequiel spina się znów niemal instynktownie, a czarne oczy błyszczą mu czymś zgoła niebezpiecznym, jakby w sekundę z kociego kanapowca przeistoczył się w tygrysa prężącego do skoku.
Nie powinna tego robić, tak wystawiać go na próbę. Jeszcze nie wie, że nie jest przy nim tak bezpieczna, jak wydaje jej się, że jest. Nie ma jednak czasu, ani chęci nad tym myśleć. Z trudem chwyta rozbiegane myśli pod wpływem narkotyku, tym ciężej, kiedy różowy język przemyka po czerwonych jak krew ustach milimetry od jego własnych.
Czerwień kocha od zawsze. W każdym odcieniu i natężeniu, ale jego zdaniem szczególnie dobrze prezentuje się na kobietach. Nic więc dziwnego, że na moment zawiesza uwagę na jej wargach, już jakby samym tym spojrzeniem zamierzał skraść jej tysiące pocałunków.
— To także czuję — mruczy nisko, tym razem grzesznie, jak na diabła przystało. Powoli opuszcza ciało z dłoni na łokcie, na których opiera się wygodnie, niwelując i tak niewielką przestrzeń między ich ciałami. Dotychczas balansował na granicy, którą wyznaczył, a którą ona zdecydowała się przekroczyć. Atmosfera między nimi wyraźnie zmienia temperaturę, a on nie ma zamiaru dłużej się temu opierać. Wplątuje więc obie dłonie w jej włosy, tak, by kreśląc kciukami linię jej żuchwy, móc swobodnie odchylić w tył jej głowę. Bez pośpiechu odsłania przed sobą jasną skórę, zaraz łaskocząc ją gorącym szeptem. — Czuję wiele rzeczy i do żadnej z nich nie potrzeba mi serca.
To mówiąc, jakby na dowód, przywiera do kolumny jej szyi, w długim, niemożliwie pikantnym pocałunku, rozlewającym się po tkankach żywym ogniem, którego nie łagodzi nawet wilgoć przesuwającego się wzdłuż tętnicy języka.
CDN.
jeśli chcesz go znaleźć, pytaj o Kojota
urodzony 14 lutego 1996 roku w Tepito, meksykańskiej dzielnicy od dziesięcioleci słynącej z ubóstwa i rozkwitu przestępczości zorganizowanej; in Tepito, you have two options: die in the street or go to jail; syn prostytutki oraz członka kartelu narkotykowego, który został rozstrzelany w biały dzień za współpracę z policją; skóra zdjęta z ojca, którego nigdy nie poznał: czarne oczy, ciemne, skręcone włosy, śniada cera i niespełna dwa metry wzrostu; do 14 roku życia chłopiec kartelu na posyłki; kiedy nie kradł, ani nie dilował, dorabiał na czarno jako stajenny, wciąż mu się to zdarza; od ponad dekady bezdomny, zbiegł po tym, jak przypadkowo zabił klienta matki, chcąc chronić ją przed dotkliwym pobiciem; mieszka w starym pickupie i nigdzie nie zagrzewa miejsca dłużej niż rok, Nowy Jork to jego kolejny przystanek; nikt nie wie, skąd się właściwie wziął, ile tak naprawdę ma lat, gdzie mieszka, ani czy ma jakichś bliskich; z kaprysu przez większość czasu podaje nieprawdziwe imiona, lubiąc kreować pod nie coraz to barwniejsze osobowości, dlatego głównie zna się go pod pseudonimem; od kilku lat posługuje się fałszywymi papierami, zmieniając tożsamości, nie widnieje jednak w żadnej ewidencji ludności, spisie ani kartotece, zupełnie jakby nigdy nie istniał; niezarejestrowane urodzenie, a co za tym idzie brak tożsamości prawnej: nigdy nie pobierał edukacji państwowej, nie podjął legalnej pracy, do czasu wyrobienia podrobionych dokumentów nie posiadał niczego na własność; czytać, pisać i liczyć w zakresie podstawowym nauczyła go matka, potem sam pochłaniał absurdalną ilość książek; okoliczny diler, zaprawiony złodziej i włamywacz, uliczny pięściarz oraz pan do towarzystwa; ten, który ściąga haracze dla pomniejszych grup przestępczych, a poza tym wszystko, czym chcesz, żeby był; Santa Muerte na prawym przedramieniu jako znak przynależności do kultu i prawdopodobnie jedyna wskazówka co do jego rzeczywistego pochodzenia, nie licząc południowej urody oraz temperamentu; wiecznie poharatana twarz, zdarte knykcie i oczy zamglone seksem, alkoholem lub dragami; spojrzenie, za którym nie sposób dojrzeć ani grama duszy, uśmiech, którym obiecuje niebo i dłonie, którymi strąci Cię prosto do piekła; ślady po przypalaniu papierosem we wnętrzu obu dłoni, robi je sobie sam, próbując zapanować nad uzależnieniem albo po prostu wyciszyć umysł; liczne blizny, w tym dwie postrzałowe, jedna nad prawym obojczykiem, a druga na brzuchu; czarne skrzydła na plecach wytatuowane po próbie samobójczej; nie posiada kont społecznościowych, przestarzały telefon służy mu głównie do odbierania i wykonywania połączeń oraz pisania wiadomości, choć wszelkie sprawy związane z działalnością przestępczą woli załatwiać tradycyjnie; nie jest za dobrze obeznany z technologią, za to doskonale posługuje się krótką bronią palną i nożami każdego rodzaju; Sig Sauer P320 z zestawem czterech wymiennych luf i tłumikiem ukryty pod podłogą w samochodzie; przy sobie na każdym kroku ma składaną sycylijkę, którą zwędził jeszcze jako dzieciak oraz starą, benzynową zapalniczkę Zippo; stały bywalec barów, gdzie pije na koszt zachłannych spojrzeń, gorących uśmiechów i upojnych nocy; obecny na każdej głośnej imprezie, zawsze blisko bogatych dzieciaków złaknionych wrażeń; od 11 roku życia uprawia parkour, by być zawsze gotowym do brawurowej ucieczki, dzięki temu utrzymuje kondycję; kiedy akurat nie kotłuje się w cudzej pościeli, przesiaduje na dachach wysokich budynków, szukając tam świętego spokoju; lubuje się w ciężkich, drzewno-dymnych perfumach o animalistycznej głębi, która perfekcyjnie spaja się z jego prawdziwą naturą; od lat używa tego samego zapachu na bazie ambry i paczuli, z nutami żywicy sosnowej, drewna cedrowego, kardamonu, czerwonego pieprzu i mchu; czarne koszule, rozpięte guziki, podwinięte mankiety; kocha prowadzić gry: słowne, psychologiczne, wstępne; miłośnik starego rocka; hell's a place they say is for sinners, i'll be the man in charge
powiązania — wspomnienia — playlista
I'm out here sipping from the bottle of a Molotov cocktail
I’m setting fire to my lungs, catch a kiss with a cyanide under my tongue
Jest jak ocean — nie dający się przewidzieć ani ujarzmić. Na dnie duszy chowa więcej, niż sugeruje to pierwszy rzut oka i choćbyś poświęcił temu całe życie, nigdy nie rozwikłasz jego tajemnic, odkrywając tylko tyle, na ile Ci pozwoli. Raz poniesie Cię na fali, a raz wciągnie pod powierzchnię; nigdy nie wybacza błędów, każdy pociągnie za sobą konsekwencje.
Jest jak wiatr — nieubłagany i zmienny. Jest lekką bryzą, która otula niemalże z czułością, jest nagłym zrywem powietrza, który uderza w plecy i ścina z nóg, jest huraganem, który porwie wszystko, co drogie i pozostawi po sobie jedynie nierzeczywiste wspomnienie dawnego życia. Nigdy nie wiadomo, z jaką siłą i w jakim kierunku powieje, czy tylko otrze się o Ciebie, pomijając bez cienia uwagi, czy zabierze ze sobą, zawłaszczy. Może być mroźny jak oddech zimy i ciepły jak letni prąd, może być wszystkim i niczym, po kolei lub na zmianę.
odautorsko
W tytule Jasmine Mans, na wizerunku Benjamin Wadsworth, w karcie cytaty z Pinteresta i piosenek z zalinkowanej playlisty. Pan został stworzony dawno temu do rozgrywek pozablogowych, ale zdecydowałam spróbować z nim także tutaj, w końcu żyje się tylko raz. Do oddania dwie duszyczki — gdyby ktoś był zainteresowany, zapraszam na maila. Fragmenty są inspirowane wątkiem, który rozegrałam w przeszłości, więc pani, która ściągnęła go z krawędzi, nie jest do przejęcia. Zakładki się tworzą, a Ezequiel chętnie zniszczy komuś życie. Panów lubi tak samo jak panie, więc skusimy się na wszelkie przelotne romanse: byłe i obecne (z zastrzeżeniem, że będą raczej słodko-gorzkie, w zasadzie głównie gorzkie). Ogółem róbcie z nim co chcecie, ale to paskudnie popaprany typ zdolny do wielu obrzydliwych rzeczy — żeby nie było, że nie ostrzegałam!
nothingetsforgiven@gmail.com
[EASY! <3 Jak ja na niego czekałam, o matko. Edgar też czekał, napiwek dla ulubionego dilera ma już gotowy!
OdpowiedzUsuńPowtarzałam to miliony razy, powtórzę i teraz: uwielbiam Twój styl pisania, uwielbiam Twoje postacie, Easy skradł mi serce już dawno temu i nie mogę się doczekać, aż zobaczę, w jakie kłopoty go wpakujesz!
Obowiązkowy cytacik, bo bez niego nie byłabym sobą XD
I wish to want a simple life
I'm mad, I can't be satisfied
I fuckin' snap, and they all ask me why
I chase the bag and then another high ]
let's get high, pretty boy
[Cześć! Przede wszystkim dziękuję za powitanie, a po drugie… Kurczę, aż brakuje mi słów na skomentowanie karty. Twoja postać jest po prostu niesamowita, a Twój styl pisania, ale wciąga i to niesamowicie! Jeżeli tylko masz ochotę to z Blue jesteśmy bardzo chętne na wątek!]
OdpowiedzUsuńBlue
[ I jest <3
OdpowiedzUsuńTy już wiesz, że mi się kreacja tej postaci niezwykle podoba i jestem zachwycona Kojotem. Tak więc podrzucę nam zaczęcie wkrótce :D ]
Maggie
[Cześć! Karta długa, ale bardzo przyjemna w odbiorze i muszę przyznać, że pochłonęłam ją jednym tchem przez to jak bardzo przesycona została emocjami. Ezequiel jest…burzliwy, trudny i charakterystyczny, a to potrafi przyciągać jak magnes. Dodatkowo ma mocno przejebane w życiu i zasługuje na odrobinę…czegoś pozytywnego, nie wiem tylko czy zdecydujesz się mu to ofiarować :> Jak coś raczej nie u nas, ale i tak gorąco zapraszam, może uda nam się stworzyć coś interesującego. Życzę przede wszystkim chęci do pisania, wspaniałej zabawy i wielu godnych zapamiętania wątkowych wspomnień ;)]
OdpowiedzUsuńLaurent Blanchard
Spotted: Hej, ludzie! Docierają do mnie plotki z różnych stron o tajemniczym dealerze, który zmienia aliasy tak szybko, jak ja zmieniam kolor paznokci. Podobno w zeszłą środę K opuszczał bardzo szybko klub w Tribeca Hotel, a niedługo potem zawitała tam karetka, by zabrać do szpitala nieprzytomnego członka imprezy. Tak to jest, gdy nie zna się umiaru i nie potrafi dobrze bawić. Ale nie martw się, K... Czy też E? Ja nikomu nie powiem. A może mógłbyś mi kiedyś wyświadczyć przysługę? Strasznie mnie denerwuje jedna laska z francuskiego.
OdpowiedzUsuńWitam na blogu!
buziaki,
plotkara 💋
Sobotni, wczesny poranek spędzała tak jak wiele innych sobotnich, wczesnych poranków stojąc w wąskiej uliczce z kiepskim światem, wtykając klucz najpierw w jeden zamek, później drugi, szamocząc się z kratką, którą również musiała zamknąć, wyrzucając śmieci do metalowych kontenerów ustawionych pod budynkiem.
OdpowiedzUsuńByła zmęczona nocą spędzoną na nogach. Soboty miały to do siebie, że były najcięższymi dniami w pracy. Ludzie po całym tygodniu pracy tłumnie uderzali barów oraz klubów, by choć odrobinę oderwać się od swoich codziennych trosk; dać się porwać zabawie i beztrosce; zaszaleć, czy też po prostu usiąść i móc utopić wszelkie smutki w kolejnych drinkach.
Nim jednak ruszyła do domu, wsparła się plecami o zimną ścianę, sięgnęła po paczkę papierosów i wsunęła jednego pomiędzy wargi. Po kilku nieudanych próbach, sfatygowana zapalniczka z obrazkiem szczeniaka odpaliła. Zaciągnęła się gęstym dymem, który przytrzymała w płucach, delektując się przyjemnym ciężarem odczuwanym w trzewiach. Odchyliła głowę w tył i przymknęła powieki. Wokół panowała cisza przerywana jedynie bzyczeniem lampy, która niespokojnie migotała nad jej głową.
Chłodny powiew wrześniowego wiatru prześlizgnął się po jej skórze przyprawiając o dreszcz rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa; targa długie włosy, które przed wyjściem rozpuściła i niedbale przeczesała palcami; niesie ze sobą zatęchły zapach wilgotnej uliczki, który nieco ją rozbudza i wymusił otwarcie ciążących już powiek.
Założyła słuchawki, z których po chwili poleciały przyjemne, niemal kojące dźwięki. Niemal, bo jednak za każdym razem, gdy słyszy znajome kawałki, jej ciało niemal odruchowo staje się bardziej pobudzone i gotowe do kolejnego działania, jakby delikatne wibracje idące w parze z dźwiękiem były tajnym szyfrem, który szarpał za jej wnętrze.
Wsunęła telefon do kieszeni jeansów i po odbyciu tego mało znaczącego rytuału, wreszcie ruszyła w stronę domu. Czekał ją całkiem długi spacer, ale nigdy nie zrezygnowała z niego na rzecz powrotu autobusem, czy innymi środkami komunikacji miejskiej. Choć była zmęczona, nogi bolały od kilkunastu godzin stania za barem to ten długi spacer był jednym z niewielu momentów, w których mogła pobyć sama ze sobą, rozkoszować się odpoczynkiem od myśli, zmartwień i wszelkich obowiązków. Nigdy jednak nie czuła obaw przemierzając nocą ulice Nowego Jorku. Tu zawsze się coś działo, zawsze ktoś przechodził obok. Miasto tętniło życiem o każdej porze dnia i nocy, było żywym tworem pełnym świateł i słodko gorzkich zapachów. Lubiła ten moment, gdy zalewały ją słowa lecącego kawałku, gdy mogła zanurzyć się w swoim świecie i przyglądać wszystkiemu jakby stała z boku. To była jedna z kilku nielicznych chwil, gdy jej baterie na nowo się ładowały, gdy czerpała niezbędną energię z otoczenia. Niekiedy była znużona codziennym pędem, próbami związania końca z końcem, przeżycia od wypłaty do wypłaty. Niekiedy miała ochotę rzucić to w cholerę i skręcić w przeciwnym kierunku, by zgubić się w drodze powrotnej do domu. Wiedziała, że nie mogła tego zrobić, a może sęk leżał w tym, że była zbyt dobra, by pokusić się o bycie samolubną.
Wypuściła chmurę dymu z ust, a gdy jej drobna sylwetka wyłoniła się z uliczki, zaciągnęła się bardziej rześkim powietrzem przesiąkniętym miejskim zapachem. Kąciki jej ust uniosły się do góry; słodki, ciepły i bezpieczny wyraz, który tak często gości na jej twarzy. Przesuwa zmęczonym spojrzeniem po sklepowych witrynach, po nieco obdrapanych szyldach i kolorowo migoczących neonach. Szczelniej okryła się skórzaną kurtką i ruszyła w sobie znanym kierunku, pewnym lecz niezbyt spiesznym krokiem.
Zimny wiatr znów uderzył w jej ciało, odgarnął blond pasma z szyi przyprawiając skórę o gęsią skórkę. Otoczyła się ramionami i nucąc pod nosem szła dalej w kierunku domu.
Nie słyszała kroków za sobą, a głośno dudniąca muzyka w słuchawkach zagłuszyła słowne zaczepki kierowane w jej stronę. Poczuła jak niespodziewanie czyjeś palce owijają się wokół jej ramienia, wbijają zbyt mocno w ciało i szarpią w tył. Ten nagły, zbyt pewny i śmiały gest wyrwał ją gwałtownie z zamyślenia. Zachłysnęła się kolejnym oddech, a odwracając się szybko, potknęła i zachwiała. Gdyby nie dłoń, która wciąż ją trzymała i szarpała za materiał kurtki, poleciałaby na asfalt. Serce zabiło jej mocniej i boleśniej, spłoszone tym, że ktoś tak nieoczekiwanie wtargnął do do jej przestrzeni.
UsuńDrugi mężczyzna pociągnął za kabelek od słuchawek wyszarpując je z uszu Maggie. Przyjrzała się im uważniej, zbierając myśli i analizując, czy kiedykolwiek ich widziała, czy może przewinęli się dziś przy barze. Obaj ubrani byli w nieco znoszone rzeczy, a ich twarze skrywały się pod naciągniętymi kapturami.
— Torba. — warknął ten wyższy o jaśniejszych włosach, które wychodziły mu spod kaptura. Gdy tylko się odezwał jej twarz owiała ostra woń alkoholu. Zmarszczyła brwi i z hardym spojrzeniem cofnęła się nieco w tył.
— Nie mam nic co mogłoby was zainteresować. — odparła może i niezbyt mądrze wdając się z nimi w jakąkolwiek dyskusję. Zarechotali w odpowiedzi, a ten nieprzyjemny dźwięk ciął głęboko jej świadomość. Maggie cofnęła się o kolejny krok i rozejrzała wokół szukając sposobności, by zejść im z oczu. Niższy z nich złapał ją za nadgarstek nie pozwalając postąpić ani kroku dalej. Wzdrygnęła się czując jego palce na skórze. Nachylił się nad nią i wyciągnął z kieszeni jeansów Maggie telefon, który odrzucił w ręce swojego towarzysza. Szarpnęła się, gdy jego dłonie sprawdzały każdy skrawek jej ubrań jakby mogla pod nimi ukrywać skarby. Szarpnęła się starając wyrwać z męskiego, silnego uścisku.
Maggie
[ Heeej :D No, to prawda, że dawno mnie w tych okolicach nie widziano. Nie było czasu ani chęci, a jak były to jakoś nic mnie tu nie przekonywało i tak jakoś minęła kupa czasu, ale zostałam tym razem zwerbowana z powrotem.
OdpowiedzUsuńAle zawstydzasz nas wszystkich, kiedy wyjeżdżasz nagle z taką kartą, wiesz o tym, prawda? Oddaję wszystkie pochlebstwa z powrotem.
Oczywiście bez jakiegoś wątku nie puszczę, więc zerknęłam sobie tam na twojego zbója jeszcze w roboczych i muszę przyznać: nie jest to typowe towarzystwo dla mojej Ori, oj nie… Jak się o tym Plotkara dowie, to koniec… Czyli idealnie XD Nie wiem, co prawda, co z szerszym obrazkiem tej relacji, ale mogłabym podsunąć pomysł, że Ori od różnego rodzaju towarów wyskokowych nie stroni, a więc może zostałaby potencjalną klientką. Jest w mieście od niedawna, może nie zdążyła znaleźć nikogo bardziej zaufanego, a wyszła jakaś nagła potrzeba i koniec końców trafiłaby do niego, a taka bogata zdesperowana panienka to łatwy kąsek. Skoro przyszła szukać kłopotów, to je dostanie, wygląda na takiego, który i to sprzedaje. To standardowy początek koncepcji, więc może coś jeszcze uda mi się wykombinować, jak trochę sobie pobędę z moją Ori, bo w przeciwieństwie do ciebie i Ezequiela, dopiero się poznajemy :D ]
Oriana
Jest i nasz Kojot! Zapomnienie i uwolnienie w bolesnym wyostrzeniu zmysłów, perfekcyjny oprawca, uzależnienie i trucizna, od której wpływu tak ciężko się uwolnić.
OdpowiedzUsuńMimo tego jak bolesny i chwilami straszny będzie to wątek, równie mocno na niego czekam. <3 Życzę Ci, by inne historie przynosiły Ci samą radość i ekscytację, a wena Cię nie opuszczała. <3 Za moment odezwę się do Ciebie na mailu, ustalimy resztę szczegółów co do wątku. :D
I pick my poison and it's you
Nothing can kill me like you do
I try to stop but I keep on coming back for more
[Hej!
OdpowiedzUsuńW końcu dotarłam! Droga była dość długa i kręta, bo najpierw zostawiłam sobie Twoją kartę na koniec, jako wisienkę na torcie, a od rana wszystkie plany związane z blogowymi sprawami szły mi nie tak, jak iść powinny. Nawet wieczór miał wyglądać inaczej, ale już mniejsza xD Widziałam też tę wiadomość na czacie! Ale po kolei :D
Przede wszystkim dziękuję za powitanie Leanory! Muszę przyznać, że też miałam podobnie. Chciałam Cię zaczepić, ale w sumie nie było z czym iść, więc tym bardziej się cieszę na Twój pierwszy krok :D. Cieszę się też, że Lea, tak, możesz jej tak mówić <3, przypadła do gustu. I chętnie ją rzucę na pożarcie i przetestowanie przez Kojota w wątku! ;>
Czytając kartę i widząc napis CDN., odruchowo go kliknęłam, bo chciałam czytać dalej. I co? I nic nie wyskoczyło. Dlatego się pytam, czemu nic nie wyskoczyło, bo chciałam poczytać dalej. Wczułam się w tę opowieść, w tę historię i emocje, które im towarzyszyły. Chcę więcej i liczę, że się to pojawi. Sama postać również robi wrażenie. Zapoznając się z jego kreacją, poczułam też silne Deadly Class vibe. Zgotowałaś naprawdę trudną przeszłość temu „biednemu” chłopakowi. Oby los kiedyś puścił mu oczko i okazał się nieco łaskawczy.
Przechodząc dalej, jak wspomniałam na wątek chętnie się skuszę, a Twój pomysł naprawdę bardzo mi odpowiada. Jeśli ktoś taki jak Ezequiel zakręciłby się koło Leanory, to nieźle pokomplikowałoby to życie mojej pannie. Dlatego chętnie przyklepię oba te pomysły XD. Na balu charytatywnym musiałaby udawać grzeczną, aby zachęcić niezbyt fajnego jegomościa, w co wtrąciłby się Kojot, próbując go ośmieszyć. Potem możemy przejść do tańca, co już samo w sobie może być pewnym skandalem. Możemy nawet wmieszać w to ojca Leanory i to blondynka rzuci hasło o ucieczce z tego balu.
Także chyba już mamy to :D. A jak coś, to zawsze możemy się zgadać, aby jeszcze obgadać.]
Leanora Liefhebber & Tristan
Nocny świat z wysokości — migające światła splecione w psychodeliczne łańcuchy spazmatycznego, miejskiego oddechu, płynący gdzieś ludzie, drobne istoty niby z obcej galaktyki, nieważne byty w oświetleniu tak małych lamp, syreny, krzyki, śmiechy i silniki, na dole ogłuszające pewnie i klaustrofobiczne, w wysokościach odległe, echem odbijające się wśród ścian wieżowców niby w skomponowanej na nowo, sennej melodii. Dalekie problemy, dalekie zwątpienie i dalekie zepsucie w chwilowej ułudzie lekkości i zawieszenia w czasie, w zepchnięciu trawiącego ciało rozkładu gdzieś poza świadomość. Przyjemny po upalnym dniu chłód całował policzki i muskał odkrytą skórę w cichej, kłamliwej obietnicy wydłużenia poczucia wolności. I Keith chwytał się go mocno, kurczowo, na mostach, dachach i balkonach, by wyciszyć myśli i cicho tęsknić — w świadomości, że nigdy nie zdobędzie się na to, by odlecieć.
OdpowiedzUsuńKeith przesunął palcami po chłodnej, metalowej barierce balkonu, po czym zerknął na stojącego obok niego chłopaka. Reinhart zwracał się do niego wieloma imionami, czasem w ochrypłym szepcie smakując głosek Vasco, w bolesnym skomleniu jakby dla kontrastu do sadyzmu miękko nazywając go Gabrielem, by później od innych zasłyszeć obce sylaby Mateo — wszystko zawsze sprowadzało się do jednego. Kojot.
Natknęli się na siebie przypadkiem, na jednej z ciemniejszych uliczek Nowego Jorku, kiedy Keith dopinając wciąż koszulę, wysiadał z auta z dolarami wsuniętymi do kieszeni spodni, a Kojot oparty o chropowatą ścianę oczekiwał na klienta. Spojrzenia — przelotne i parzące, szelest dopiero co zarobionych banknotów i kupno upragnionego narkotyku, głos przesiąknięty jakąś przyciągającą, niepokojącą zadrą i woń perfum nęcąca nozdrza. Kolejne spotkanie, wspólnie wciągane kreski i upajanie się ciężkim, słodkim dymem, zamglone spojrzenia, źrenice, oddechy, języki i ostre zęby, szybko rozpinane suwaki i klamry, ciało przy ciele, przy nagiej skórze, przy nagim odsłonięciu bolesnego pragnienia, więcej i więcej. Nie wiedzieli o sobie wiele, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało, pozwalając im na zanurzenie się w ich rozrastającym się brudzie i zepsuciu. Keith pozwalał Kojotowi na wiele, na wszystko — stając się żywą rzeźbą dla jego sadystycznych wizji. Nosił na skórze zasinienia, tafle zaczerwienień, piekących nacięć i śladów zębów, upajał się, zachłystywał i dusił, bolesną agresją wyżynając ze swojego ciała przerażające wspomnienia i obrzydliwy dotyk sunący w snach po jego skórze. W ignorowaniu łzawiących oczu i drżącego ciała, skomlał, prosił, wyczekiwał i nieustannie przekraczał granice, w wyuzdaniu prowokując, zagryź mnie.
Keith przysunął się do chłopaka, który właśnie zaciągał się odpalonym zręcznie papierosem. Kręcone włosy Kojota opadały mu na czoło i opaloną skórę poprzecinaną śladami po załatwianiu ulicznych interesów.
— Długo cię nie było. – Reinhart rzucił w przestrzeń niby to od niechcenia.
Czy dwa tygodnie to długo? Być może innym razem nawet by tego nie zauważył, może w szaleństwie dałby się pochłonąć kolejnym to imprezom, ustom, ciałom, dłoniom, uciszałby zmysły alkoholową goryczą i piekącą bielą narkotyków. Gdyby tylko nie miał świadomości, że już za kilka dni do Nowego Jorku wracał jego ojciec, a mieszkanie wypełni znana, chciana-niechciana obecność — obok ojca zjawią się inni, zjawi się też on a wraz z nim wrzaskiem wdzierające się do mózgu przerażenie. Mimo że gitarzysta Devil’s Dosh od lat Keitha nie tknął, wystarczyło tylko jedno spojrzenie, osaczające i wypalające na skórze plamy przypomnienia, tylko uniesienie brwi i odsłaniający zęby uśmiech, odpychający głos w poleceniu, by przynieść gitarę i coś dla niego zagrać — i Keith ponownie czuł się jak kiedyś, w upokorzeniu i strachu.
Dziecięce skulenie, dłonie — obrzydzające, osaczające i więżące, słowa, kłamstwa, manipulacje i uzależnienie, naga skóra i rozebranie wzrokiem, przykucie rozchwianej duszy w odrętwieniu, język, usta i oznakowania, oddechy — dziecięce, spocone przerażeniem i zbyt szybkim biciem serca. Nie myśl, że ktoś ci uwierzy. Teraz, jak nigdy wcześniej Keith potrzebował obecności Kojota, jego dłoni, ciała i zębów, ostrego języka i raniących słów, ofiarowanej w sadystycznym zawłaszczeniu spójności i ułudy kontroli nad sytuacją. Kojot był jego zapomnieniem, ucieczką, uwolnieniem i wytchnieniem. Był jego niczym i jego wszystkim. Spazmatycznym, oszałamiającym ostatnim oddechem. Raniącymi kajdanami, od których klucz przekręcał sam Keith, by później w pełnym oddaniu ofiarować je Kojotowi, w raniącej drodze ku upragnionemu samozniszczeniu.
UsuńReinhart wyjął papierosa z palców chłopaka i patrząc mu prosto w czarne oczy, powoli wsunął go sobie pomiędzy wargi. Przez prześwitujący, ciemny materiał jego bluzki przebijały ślady po obcym dotyku, szczupłą szyję szpeciło zaczerwienie pozostawione przez inne, niekojotowe wargi. Keith zaciągnął się papierosem w satysfakcjonującej uldze, przesuwając spojrzeniem po twarzy Kojota — ciemne tęczówki i ciemniejsze źrenice, dzikie, niepokojące, zarysowana szczęka, ostrość i zdecydowanie, blizna na nosie, delikatne zaczerwienie i nacięcie, usta. Wypuścił dym przez uchylone usta i trzymając papierosa pomiędzy chudymi palcami, wysunął dłoń w kierunku Kojota. Na wargi Keitha wypłynął nikły uśmiech, uniesienie warg i błysk w oczach — nieme wyzywanie. Zaproszenie. Prowokacja.
Wszystko zawsze sprowadzało się do jednego.
Cause I need red flags and long nights
K.
[Cześć!
OdpowiedzUsuńPrzyszłam w końcu pozachwycać się Ezequielem (tak, nie Kojot). Straszne ma to życie od samego początku do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy jest dla niego szansa, ale wierzę, że tak. Że jakoś się pozbiera i coś zrobi ze sobą pożytecznego i dobrego, coś, co będzie dla niego takie... nie wiem, brakuje mi słowa. Ale mam nadzieję, że nie spadnie nigdy z żadnej krawędzi jakiegokolwiek dachu choćby to miała być szopka wysoka na dwa metry. Swoją drogą, momentami Ezequiel przypominał mi mojego Jaime'ego i już nie chodzi mi o krew na twarzy.
Bardzo ciekawie napisana karta i w sumie to czekam na ciąg dalszy spotkania na dachu. Aha, i w sumie nie wiem, czy Heather powinna ubierać się na czerwono, kiedy się z nim spotka? xD
Wybacz to opóźnienie.
Życzę udanej zabawy na blogu, baw się z nim najlepiej, dużo wątków, weny i czasu na pisanie! :D]
Heather
[Dobrze, że napisałaś, gdzieś mi umknął Twój mail! Postaram się jeszcze dzisiaj odpisać!]
OdpowiedzUsuńBlue
Heather miała wiele na głowie od… już nie pamiętała, kiedy. Od dawna ćwiczyła taniec i wszędzie było jej pełno, aby się go uczyć, szlifować talent, zbierać doświadczenie. Uczęszczała też na naukę śpiewu, ale co do gry aktorskiej, to zaczęła jej próbować w gimnazjum. Od tamtego czasu już wiedziała, co chciała robić i gdzie się dostać. Było to sporym wyzwaniem dla niej, dla dziewczyny, która nie miała kontaktów, której rodzice nie zarabiali dużo pieniędzy, przez co nie było ich stać tak po prostu na Constance czy właśnie późnej Juilliard. Na szczęście do tej pierwszy udało jej się dostać dzięki stypendium. To nie zmieniło tego, że wciąż musiała walczyć o miejsce w tej szkole. Utrzymywanie wysokiej średniej, uczestnictwo w dodatkowych zajęciach zajmowało czas. A przecież nie zrezygnowała ze szkoły tańca. Kochała te zajęcia, to to było coś, w czym naprawdę się czuła dobrze i co dawało jej szczęście. Cieszyła się, że znalazła w swoim życiu pasję tak szybko i mogła się w niej spełniać.
OdpowiedzUsuńWieczory nadchodziły już coraz szybciej, niestety. Może i Heather miała w swojej szafie wiele kurtek i swetrów, tak wracanie po ciemku nie było czymś, za czym przepadała. Ale nie miała innej drogi wyjścia. Nie chciała namawiać mamy, aby specjalnie po nią jechała, nawet jeśli ta miała wolne. A pracowała szpitalu, więc też przesiadywała w nim sporo czasu.
Frye wyszła nieco później ze szkoły tańca. Mocniej opatuliła się szalikiem, a potem poprawiła sportową torbę na ramieniu. Niby nie było późno, ale słońce już właściwie było za horyzontem. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, skierowała się na najbliższą stację metra, aby to nim przedostać się do mieszkania. Mijała całkiem sporo ludzi, trzymała się normalnych chodników i nie chodziła na skróty ciemnymi alejkami (naoglądała się zbyt wielu kryminałów, nasłuchała się różnych podcastów i tak potem było). Nie spodziewała się, że i tak jakiś typ się do niej zacznie przystawiać. Na początku tego nie zauważyła, idąc w miarę szybkim krokiem, w jakim miała zwyczaju chodzić. Ale po jakimś czasie poczuła na sobie czyjeś spojrzenie i zdecydowanie nie przypadło jej to do gustu. Przyspieszyła kroku, ale nie miała chwili spokoju, kiedy ktoś wyrównał z nią kroku, a potem złapał za ramię. Heather nie lubiła dotyku obcych ludzi, tym bardziej w tej sytuacji. Przestraszyła się nie na żarty, gotowa w każdej chwili rzucić się do biegu i wołania o pomoc, ale nie, że ktoś ją napadł, ale że się pali. Tak, uważała na zajęciach.
Facet coś do niej zaczął mówić i to zdecydowanie nie był przyjemny głos ani ton. Heather cofnęła się, ale typ nie dawał za wygraną i znów ją złapał, tym razem za łokieć.
– Zostaw mnie, bo zacznę krzyczeć – warknęła, próbując się wyrwać. Czuła, jak rosła w niej adrenalina. I strach. Naprawdę się bała, co mogło się zaraz wydarzyć.
A nieznajomy szarpnął nią i próbował odciągnąć w uliczkę, w której światło było czymś, o czym ktoś mógłby ewentualnie pomarzyć. I Heather chciała krzyczeć, ale nagle zabrakło jej głosu. Chciała uciekać, ale miała wrażenie, że nogi miała jak z waty. Była kompletnie bezradna i zdana na łaskę i niełaskę tego obrzydliwego faceta.
Heather
[A o tych cukierkach to my tak serio]
OdpowiedzUsuńWillow
To był jeden z tych dni, kiedy z jakiegoś powodu postanowiła wziąć nocny dyżur. One zwykle były spokojniejsze, a Willow desperacjo potrzebowała snu. I tak stanowiła smutny cień dawnej siebie, snujący się od miejsca do miejsca niczym zombie. Jadła, gdy sobie o tym przypominała, spała, gdy zmęczenie sięgało poziomu, w którym nie potrafiła już ustać na nogach, a jej najlepszym przyjacielem stał się gaz pieprzowy, który poza praktykami nieprzerwanie nosiła w prawej kieszeni spodni, by w razie czego jak najszybciej go wyjąć.
OdpowiedzUsuńOpuściwszy oddział onkologii po dwunastu długich godzinach, odetchnęła głęboko zimnym jesienny powietrzem i przymknęła na chwilę powieki, mając nadzieję, że tym razem nie zobaczy pod nimi nic, czego nie chciała widzieć. To były różne wizje. Zaczynając na przebudzeniu się w dźwiękoszczelnym pokoju, na wyobrażeniu smrodu spalenizny i płonącego domu skończywszy. To ostatnie jej nie spotkało, ale Blake potrafił opowiadać o tym tak obrazowo, że nie miała trudności z odtworzeniem tego, co wówczas mężczyzna widział. Ale w tym wypadku wyobraźnia nie była czymś dobrym, wręcz przeciwnie. Żałowała, że nie potrafi w żaden sposób odciąć się od wszystkiego co ją… Co ich spotkało. Umiała funkcjonować bez przeszkód tylko wtedy, gdy razem przebywali, a to z kolei było niemożliwe do zrealizowania.
Zamrugała szybko oczami, czując, jak w pustym żołądku coś jej się przewraca, a do gardła podchodzą mdłości. Kilka głębokich wdechów i szybkie rozejrzenie się po okolicy utwierdziły ją w przekonaniu, że to, co planowała, może nie być tragiczne w skutkach. Powoli świtało, zza budynków nieśmiało wychylała się słoneczna łuna i chociaż daleko było do pełnoprawnego ruchu panującego w Nowym Jorku, gdy wszyscy spieszyli się do pracy, świt gwarantował bezpieczeństwo. Niewykluczone, że ktoś w jakimś mieszkaniu właśnie parzył świeżą kawę, ktoś inny wychodził z psem na spacer, jeszcze ktoś zbierał się do domu po upojnej jednonocnej przygodzie z kimś, kogo nigdy więcej nie zobaczy… Gdyby zaczęła krzyczeć, na pewno zostałaby usłyszana.
Dlaczego tak bardzo się tego bała, skoro wiedziała, że niegdysiejszy oprawca byłby ostatnią osobą na świecie, która by ją skrzywdziła? Z jednej prostej przyczyny — Willow nie miała pojęcia, jak wielu ludzi skrzywdził jej brat swoim postępowaniem. Jak słusznie zauważył kiedyś Blake, była na widoku. Lawrence nie interesował się zbytnio tym, by w jakiś sposób ukryć młodszą siostrę. Wystarczyłoby odesłanie na drugi koniec kraju, a nie godzinny lot samolotem od Waszyngtonu. Inny kontynent byłby jeszcze lepszy i gdyby miała świadomość tego, co się wydarzyło, sama by uciekła. Gdziekolwiek.
Teraz, będąc pod opieką byłego agenta specjalnego, nawet tego nie rozważała. Wciąż jednak obawiała się, że kiedyś pozna kogoś, kto zechce się zemścić na starszym Mahoney’u, a ona zostanie środkiem do celu.
Pokręciła lekko głową, chcąc pozbyć się natrętnych myśli, a potem wolnym krokiem ruszyła w kierunku przeciwnym do stacji metra, na którą zazwyczaj się udawała. Była zmęczona, ale niewystarczająco. Czterdziestominutowy spacer do mieszkania, które wynajęła po zawaleniu roku powinien wyczerpać ją na tyle, by bez problemu zasnęła.
Była w połowie drogi, gdy jej uszu dobiegł głuchy jęk. Wśród ciszy panującej w parku, przez który właśnie przechodziła, ten odgłos był jak grzmot. Zatrzymała się gwałtownie i wciągnęła głośno powietrze, czując, jak jej serce przyspiesza od przypływu adrenaliny. Wyjęła z kieszeni gaz i zacisnęła na nim dłoń, rozglądając się gorączkowo po okolicy. Nikogo nie widziała. Może się przesłyszała?
Już miała postawić następny krok, może nawet przebiec przez kawałek betonowej drogi, który został jej do pokonania, kiedy usłyszała kolejny głuchy jęk. Jęk zbliżony do tych, jakie słyszała, gdy rzucano ją na ostry dyżur. Jęk bólu, jęk osoby cierpiącej. Powinna to zignorować. Powinna iść dalej i ewentualnie po dostaniu się do mieszkania zadzwonić na numer alarmowy, informując, że ktoś tutaj… Być może nawet umierał. Problem w tym, że nawet, gdyby szła szybkim marszem, zajęłoby jej to co najmniej piętnaście minut. Czy ten człowiek mógł tyle czekać? Czy gdyby się tym nie zainteresowała, mogłaby później żyć z samą sobą? Studiowała medycynę, do jasnej cholery! Pomaganie ludziom było jej powołaniem…
Usuń— Halo? — odezwała się, ostatecznie idąc powoli i ostrożnie w kierunku krzaków, zza których słyszała odgłos. — Wszystko w porządku? — spytała, znalazłszy się bliżej. W ciemności nie dostrzegłaby niczego, co powinno zwrócić jej uwagę, ale teraz… Wyraźnie widziała ruch. Jakby ktoś próbował zmienić pozycję. — Wszystko w porządku? — powtórzyła, a kiedy znalazła się na tyle blisko, by bez problemu dostrzec sylwetkę mężczyzny, wypuściła z dłoni pojemniczek z gazem, który z głuchym łoskotem uderzył o beton i biegiem pokonała resztę dystansu. Zakrwawiona twarz była wystarczającym powodem, by przełączyć się w tryb Doktor Willow. — Hej, hej, co się stało? — zapytała głośno, opadając na kolana obok bruneta. Natychmiast wyciągnęła ręce, żeby rozpiąć ubranie, które miał na sobie i zbadać obrażenia. — Jestem lekarzem, spokojnie, nic ci nie zrobię — mówiła uspokajającym tonem. Na wszelki wypadek. Spotkała się z różnymi reakcjami na medyków, nie mogła więc wykluczyć, że będzie stawiał opór. — Gdzie cię boli?
Willow