Vera Johnson
18 XII 1950 — mało pocieszna babcia, żelazna dama
Najukochańsza kobieta pod słońcem; miała zaopiekować się tobą na chwilę do czasu powrotu matki, ale zostałaś u niej na długie lata, dając jej tym samym ponowną szansę na naprawienie rodzicielskich błędów. To właśnie ona z nieludzką cierpliwością czesała ci włosy, odrabiała z tobą zadania domowe i wpajała wiarę, która ją samą uratowała na życiowych zakrętach. Odpowiadała na setki pytań, które cię trapiły, a jeśli brakowało jej argumentów, posługiwała się tym, aby niewyjaśnione pozostawić Bogu, bo najwidoczniej taki jest boski plan. Według niektórych ma niedzisiejsze poglądy i metody wychowania, a jednak nigdy na nią nie narzekałaś, gdy niechętnie patrzyła na twoje podejrzane koleżanki lub krytykowała nauczycieli w szkole (dopóki nie wysłała cię do katolickiego liceum z podziałem na męskie i żeńskie klasy) wypowiadając słynne słowa: Za moich czasów było inaczej; w dwupokojowym mieszkaniu na siódmym piętrze norweskiego blokowiska, wciąż śmierdzącym lawendą, naftaliną i starymi książkami, stworzyła ci najprawdziwszy dom, do którego chętnie wracasz po lekcjach w przerwie między dorywczymi pracami — nie, żebyś miała jakikolwiek wybór, bo gdyby nie Vera, prawdopodobnie wylądowałabyś w domu dziecka, o czym zbyt często lubi ci przypominać. Nie jest aniołem wolnym od wad i czasami dla własnej przyjemności wytyka ci, że bez niej byłabyś zdana na łaskę nieobecnej matki i szurniętego ojca, któremu pod koniec dwa tysiące pierwszego roku przedłużono rękawy w szpitalu psychiatrycznym. Choć uczyła cię piekielnie trudnej sztuki wybaczenia i miłowania nieprzyjaciół, sama nigdy nie przepraszała, a przynajmniej niedosłownie i nie ciebie, gdyż wolała to zrobić w stosunku do sąsiadów, którym zakłócała spokój kolejną awanturą. Czasami jest ci ciężko spokojnie na nią patrzeć, lecz wiesz doskonale, że i dla niej życie wcale nie było łaskawe. Z całą pewnością wolałaby spędzać te wszystkie lata inaczej, niż wychowując wnuczkę w przekonaniu, że nie miała wyboru, zmuszona jak zwykle sprzątać bałagan po swojej jedynaczce. Bywa nieprzeciętnie wkurwiona, zwłaszcza gdy w upieczonych ciasteczkach znajdzie kocią sierść, ale jak przystało na prawdziwą damę, jedynie marszczy krytycznie nos, odpalając fajkę po zmarłym mężu.
LOUISE JOHNSON
15 VII 1986 — nieogarnięta matka, człowiek widmo
Powód największego smutku i niekończących się rozczarowań. Podobno była bardzo młoda i bardzo naiwna, a macierzyństwo traktowała bardziej, jak dobrą zabawę i eksperyment na żywym organizmie, niż faktycznie odpowiedzialność — ta wersja wydarzeń miała wytłumaczyć ci, dlaczego któregoś dnia nieoczekiwanie postanowiła zacząć wszystko na nowo, zapakowawszy rzeczy do skrzypiącej walizki, choć oficjalnie, udała się za granicę w celach zarobkowych. Nie miała w sobie wystarczająco dużo cywilnej odwagi, by stanąć oko w oko z własną matką, więc kazała ci się spakować, wsadziła do taksówki z listem w kieszeni i wówczas widziałaś ją po raz ostatni, całe dziesięć lat temu. Wraz z kupnem biletu w jedną stronę na Wyspy Kanaryjskie, rozpieprzyła twoje dzieciństwo jak domek z kart, wywracając, jako tako normalne życie, do góry nogami; początkowo rzeczywiście myślałaś, że wyjechała pracować, by zapewnić wam lepszy byt. Szybko jednak okazało się, iż telefony, które wykonywała do Very, były rozpaczliwymi prośbami o wysłanie gotówki na utrzymanie i chyba właśnie wtedy po raz pierwszy naprawdę zrozumiałaś, że gorycz, którą czułaś w sercu, jest szczerym rozczarowaniem. Louise daleko było do stereotypowego wyobrażenia przeciętnej matki, ale na swój sposób lubiłaś jej ekscentryczność wyrażaną w najdrobniejszych gestach, niecodzienny sposób ubierania się, stale powiększającą się liczbę kolorowych tatuaży oraz to, że koleżanki zazdroszczą ci takiej szalonej mamuśki. Kiedy puszczała w głośnikach ulubioną składankę Beatlesów i tańczyła z tobą, miałaś złudne poczucie bycia kochaną i chciałaś zatrzymać wskazówki zegara w tym momencie, przedłużając tę chwilę w nieskończoność. Po tylu latach nie czujesz już do niej nic poza grzeczną obojętnością — nie złościsz się, słysząc jej pretensjonalny głos zniszczony alkoholem oraz papierosami, po drugiej stronie telefonu, ani nie nienawidzisz, gdy snuje swoje życiowe mądrości jak powinnaś korzystać z najlepszych lat młodości. Chyba nawet niespecjalnie cię lubi, uważając za zwykłą sztywniarę i trudno zaprzeczyć, aby z twojej strony uczucie pozostało nieodwzajemnione. Zawsze, gdy słyszysz znajome pytanie: Dobrze jest, co nie?, masz ochotę szczerze odpowiedzieć: No, właśnie nie.
Carlie Whitaker
1 IV 2001 — jedyna przyjaciółka, zagadka
Wspólne gry w klasy, robienie warkoczy i pierwsze wagary w szkole podstawowej. Garść przyjemnych wspomnień o dwóch dziewczynkach modlących się o skrzydła, aby móc polecieć w świat i niesamowity głód wiedzy szukający zaspokojenia. Z waszej dwójki to zawsze ona była tą przebojową, irytująco uroczą, a zarazem namiętnie pyskującą; potrafiła owinąć sobie każdego wokół palca bez najmniejszego trudu, nieszczęśnikom, którzy z nią zadarli, fundując prawdziwe piekło na ziemi. Przywarła do niej łatka dziarskiej dziewczyny umiejącej sobie poradzić w każdej sytuacji, ale lepiej od innych wiesz, że jest to wyłącznie pozór, bo za grubą warstwą brawury kryje się zwyczajnie zagubiona nastolatka, która w przeciwieństwie do ciebie, nie ma nikogo, pozostawiona sama sobie, bez jakichkolwiek perspektyw na przyszłość. Nie potrafi zrobić użytku ze swojego talentu językowego, z kolei dla nauczycieli jest chyba beznadziejnym przypadkiem, do którego nie potrafią dotrzeć, przewidując, że skończy tak samo, jak rodzice będący marginesem społecznym, unikającym wywiadówek. Sama nie potrafisz nie ulec magii tej ciemnowłosej, urzekającej istoty balansującej między blaskiem a wypaleniem, co najczęściej kończy się pożyczaniem jej pieniędzy na wieczne oddanie i wysłuchiwaniem wielogodzinnych narzekań w słuchawce telefonu. Jesteś zawsze obok, gotowa podnieść ją na duchu i chociaż bardzo rzadko dostajesz w zamian cokolwiek podobnego, nie skarżysz się, potrafiąc usprawiedliwić Carlie na tysiąc sposobów. Przede wszystkim jednak była, jest i będzie twoją najlepszą przyjaciółką, z którą rozumiesz się bez słów, nawet jeśli niekoniecznie podzielacie te same poglądy, lubicie różne filmy i ona w przeciwieństwie do ciebie zawsze zjada brzegi pizzy. Niekiedy zastanawiasz się, jak będzie wyglądała przyszłość i jaką Carlie odegra w niej rolę, a na razie z rosnącym niepokojem przyglądasz się jej dziwnemu zachowaniu, które zmieniło się w ciągu miesiąca; śmiałym flirtom z chłopakami i podejrzanymi spotkaniami ze starszymi o kilkanaście lat mężczyznami, o których niewiele ci mówi, zdając się nie chcieć poruszać niewygodnego tematu. Martwisz się, próbujesz o niej dotrzeć, ale w większości przypadków ścierasz się ze ścianą niezrozumienia; im więcej między wami niedomówień, tym bardziej wasza przyjaźń nastawiona jest na najcięższą próbę.
Chris Isaacson
18 XII 2001 — kiedyś wierny druh, dziś raczej przykre wspomnienie
Wasze matki były przyjaciółkami lubiącymi robić sobie wspólne wieczorne wycieczki do monopoli, zabierając was ze sobą; gdy one czekały w kolejce, wy wymienialiście się gumami do żucia otrzymanymi w nagrodę. Najbardziej lubił tę różową o smaku arbuza, bo można ją było nadmuchać do imponujących rozmiarów. Zostawiał otwarte okno w swoim maleńkim pokoju, by móc z parapetu kolejnego norweskiego mieszkania kryjącego smutek, obserwować rozgwieżdżone nocne niebo; ileż to razy w myślach udawał się w podróż w galaktykę z daleka od pijanej matki. Chciał zostać kosmonautą i przywieźć ci osobiście wykonane zdjęcie Ziemi z kosmosu; zawsze, ilekroć miałaś gdzieś sińce nabite w wyniku braku ostrożności, dorysowywał wokół nich pierścienie i kilka gwiazd, przez co wyglądały one jak planety. Prawdopodobnie z tamtych pięknych dziecięcych marzeń zostało niewiele, a on sam pogubił się wraz z dorastaniem, gdy zrozumiał, że nie ma czegoś takiego jak przyjaźń damsko-męska, bo zawsze wszystko sprowadza się do kochania. Jednego dnia pod szkolną jabłonią w przerwie między lekcjami, składał na twoich rozchylonych z emocji wargach pierwszy prawdziwy pocałunek, z chłopięcą nieporadnością zahaczając nosem o twój nos, drugiego okupował z nowymi przyjaciółmi osiedlowy trzepak, nie reagując, gdy wołali za tobą: Ej, zdziro, nie masz pożyczyć papierosa? Spojrzałaś na jego sztucznie uśmiechniętą twarz wychylającą się zza ramienia podchmielonego koleżki, licząc chyba na to, że cię nie rozpoznał i dlatego pozwalał im w tak niewybredny sposób komentować twoją urodę. Zamiast pożądanej przez serce reakcji, przed tym, jak zawtórował im śmiechem, z martwymi oczami wbitymi w twoją zszokowaną twarz spytał: Jesteś głucha? Nie byłaś, a szkoda. Do tej pory nie wiesz, czy pocałunek był wynikiem głupiego zakładu, czy prawdziwego nastoletniego zauroczenia i raczej nie ma to znaczenia, bo przygryzając wargi, już o nim nie myślisz. Jakimś cudem udało ci się wyrzucić z pamięci całą tę historię, choć nadal nie lubisz przechodzić koło tamtego trzepaka, z kolei Chrisa widujesz niemalże każdego dnia. O ile nie wagaruje, zaczynając dzień od piwka z przyjaciółmi, pojawia się na tym samym przystanku, wsiada do tego samego autobusu, wysiadając dwa przystanki przed tobą. Czasem, przyglądając mu się w tłumie obcych ludzi, odnosisz wrażenie, że walczy ze sobą, aby do ciebie podejść i powiedzieć cokolwiek, zadać choćby głupie i z pozoru nieistotne pytanie, jakoś naprawić wyrządzone zło, lecz koniec końców zawsze odpuszcza, nienawidząc się jeszcze mocniej. Marnuje najlepsze chwile swojego życia w podejrzanym towarzystwie, uchodząc za tego wyluzowanego typka, który bez problemu jest w stanie kupić używki bez okazywania dowodu i jedynie on jeden wie, jak bardzo gardzi sobą za całokształt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz